Piekło w Litzmannstadt

Błażej Torański, pisarz: Bezmiar cierpienia był tam tak wielki, że byłym więźniom kneblował usta. Im nikt nie chciał w te doświadczenia uwierzyć. Nawet najbliżsi.

25.01.2021

Czyta się kilka minut

Więzień i więźniarka niemieckiego obozu koncentracyjnego dla dzieci w Łodzi /  / ZE ZBIORÓW MUZEUM TRADYCJI NIEPODLEGŁOŚCIOWYCH W ŁODZI x2
Więzień i więźniarka niemieckiego obozu koncentracyjnego dla dzieci w Łodzi / / ZE ZBIORÓW MUZEUM TRADYCJI NIEPODLEGŁOŚCIOWYCH W ŁODZI x2

MIKOŁAJ MIROWSKI: Czym był obóz przy ul. Przemysłowej w Łodzi? Czy określenie „mały Oświęcim” jest adekwatne?

BŁAŻEJ TORAŃSKI: Jak najbardziej. Był piekłem. SS-Obergruppenführer Oswald Pohl, szef Głównego Urzędu Gospodarczo-Administracyjnego SS, wymieniał go w jednym ciągu piętnastu miejsc obok takich obozów jak Auschwitz, Dachau, Buchenwald, Ravensbrück, Gross-Rosen. „Nie było gazu i krematorium, bo nie były potrzebne. Zabijano nas głodem, pracą, biciem i mrozem” – mówił Jolancie Sowińskiej-Gogacz były więzień Jerzy Jeżewicz. Nad dziećmi znęcano się psychicznie i fizycznie. Wachman Edward August, stale pijany, bił zawsze i wszędzie. Zacytuję: „Z rozkoszą poddawał więźniów najwymyślniejszym torturom. Bił i kopał w najczulsze miejsca, wpychał do skrzyń z piaskiem, topił w beczułce z wodą, wieszał za nogi na łańcuchu i opuszczał głową w dół do kanału ze zużytymi smarami samochodowymi, scyzorykiem wycinał genitalia, bił w pięty, gasił na piersiach więźniów papierosy”. Były więzień Janusz Prusinowski opowiadał, jak kazał mu zebrać kał do miski, w której przyniesiono mu jedzenie. „Siłą podniósł mi ją do ust. Pohl (inna wachmanka) uderzyła mnie z tyłu w głowę tak, że twarz wpadła mi do miski, a kał do ust. Dopilnowali, abym zjadł, co wydaliłem”.

Wstrząsające relacje.

Więzień Jan Woszczyk wspominał, jak dwoje wachmanów, Genowefa Pohl i Edward August, z kolejki dzieci oczekujących na posiłek wyciągnęli chłopca imieniem Józio; nie znamy jego nazwiska. Woszczyk mówił: „Kazali mu klęczeć i wypić wiadro kawy. Po kilku litrach posikał ubranie. Wtedy August kazał dolać do kawy zupę z robakami, ugotowaną na zgniłej brukwi. Do tej zupy dodali fusy z solą. August zamieszał ją miotłą. Bayer [kolejna strażniczka] i Pol poganiały go, aby szybciej jadł: Essen, essen, schnell, schnell. Popychali go, szydzili, jakby to było widowisko rozrywkowe. Widziałem, jak rozdęty brzuch Józia puchł w oczach. Kilka godzin później niesiono go na drewnianych tragach. Zmarł”. Jan Woszczyk był też świadkiem innej sceny. Zeznał o tym przed sądem, na procesie Genowefy Pohl: „Podeszła za plecy mojego kolegi, podniosła czterokilogramową cegłę i uderzyła go w głowę, prosto w potylicę, krzycząc: »Giń, polska świnio«. Kiedy upadł na ziemię, deptała go butami. To była masakra”. Kazimierz Stefański wspominał, jak ta sama wachmanka uderzyła go garnkiem w głowę. A Maria Wiśniewska-Jaworska opowiadała: „Potrafiła dziecko zamknąć w szafie na noc, a ono mdlało, bo nie miało dostępu powietrza. Mówiła do nas: »I tak wszystkie zdechniecie«. „Dzieci były tak głodne, że obgryzały sobie ręce” – wspominała Gertruda Skrzypczak, z domu Nowak. W obozie nie było myszy, wróbli czy glist, bo dzieci zjadały wszystko. Jeśli wylała się zupa, zlizywały ją z ziemi.


CZYTAJ WIĘCEJ

DODATEK SPECJALNY: Oczami dzieci. Auschwitz, Majdanek, Łódz – koszmar nie mija >>>


Po wojnie historia tego obozu została dość szybko społecznie zapomniana. Jak Pan trafił na ten temat?

Mieszkam w Łodzi od 36 lat, ale jeszcze trzy lata temu o tym obozie nie wiedziałem prawie nic. Podobnie jak jeszcze 10 lat temu współautorka książki, Jolanta Sowińska-Gogacz, która łodzianką jest całe życie. Krakowska dziennikarka i autorka filmów dokumentalnych Urszula Sochacka, która nakręciła film dokumentalny o obozie przy ul. Przemysłowej i wydała książkę, dowiedziała się o nim przypadkowo. W 2009 r. sprzątała rzeczy po zmarłym ojcu. Znalazła kartkę, na której była informacja, że był w jakimś obozie dla dzieci.

Ale przecież historia obozu została w PRL-u upamiętniona pomnikiem. Był też film fabularny Zbigniewa Chmielewskiego z 1970 r. „Twarz anioła”, którego scenariusz oparto na wspomnieniach byłego więźnia Tadeusza Raźniewskiego.

Podczas dwuletniej pracy nad książką zrozumiałem, jak słabo ten temat jest udokumentowany i spopularyzowany. O obozie było głośno zaledwie przez kilka lat. Po haniebnym marcu 1968 r. tzw. partyzanci Mieczysława Moczara zaczęli rozdmuchiwać niemieckie zbrodnie na polskich dzieciach w kontrze do martyrologii Żydów łódzkiego getta. Wtedy też szkoła podstawowa nr 81 w Łodzi zyskała imię Bohaterskich Dzieci Łodzi, a w maju 1971 r. odsłonięto Pomnik Martyrologii Dzieci, potocznie zwany Pomnikiem Pękniętego Serca. Żadna z tych nazw nie kojarzy się jednak bezpośrednio z piekłem polskich dzieci przy ulicy Przemysłowej. Przybywający z Izraela Żydzi, masowo odwiedzający Łódź, modlą się pod tym pomnikiem, sądząc, że upamiętnia żydowskie dzieci.

Mówił pan o filmie opartym na książce „Chcę żyć” Tadeusza Raźniewskiego. Niestety on przeszedł bez echa. W latach 70. media relacjonowały proces wachmanki Eugenii Pol vel Genowefy Pohl. W 1975 r. Ossolineum wydało książkę ocalonego z tego obozu Józefa Witkowskiego vel Józefa Gacka pt. „Hitlerowski obóz koncentracyjny dla małoletnich w Łodzi”. Nakład był śmiesznie niski jak na PRL, niecałe 3 tys. egzemplarzy. To za mało, aby trafić do pamięci zbiorowej.

Ale przyczyn przemilczania było więcej. Bezmiar cierpienia był tak wielki, że byłym więźniom kneblował usta. Im nikt nie chciał w te doświadczenia uwierzyć. Nawet najbliżsi, bracia, matki, żony. A dokumenty zniszczono. Podam przykład Leona Banasika, od którego żona nie mogła wyciągnąć wspomnień przez 60 lat! Banasik ani jednej nocy nie przespał spokojnie. Krzyczał i płakał. Była więźniarka Krystyna Wieczorkowska-Lewandowska tłumaczy to tak: „Ten obóz był tajny, ukryty w getcie, i taki pozostał. Od wielu lat się zastanawiam: komu na tej ciszy zależy? Po wojnie go zburzono, rozebrano, »pozamiatano«. A przecież był unikatowy, drugiego takiego w Europie nie było. Jak widać Niemcy wciąż mają wielki wpływ na kształt świata, skoro do dziś prawie nikt o nas, dzieciach z Przemysłowej, nie wie”. To wszystko, jej zdaniem, jest już nie do sprawdzenia. Trzeba wierzyć ludziom na słowo, powiada.

„Mały Oświęcim” jest dwugłosem dwojga autorów. Na czym to polega?

Współautorstwo jest sztuką kompromisu. Zwłaszcza gdy spotykają się tak różne światy jak nasze: Jolanty Sowińskiej-Gogacz, poetki, i mój, autora literatury faktu. Gdy redaktor wydawnictwa Michał Nalewski złożył mi propozycję opisania jedynego w Polsce niemieckiego obozu koncentracyjnego dla dzieci, nie miałem pojęcia, jak dotknąć tego dramatu. W dziale promocji Teatru Powszechnego w Łodzi odnalazłem panią Jolantę. Ujrzałem w niej osobę niezwykłej wrażliwości i zaangażowania w tematykę obozu na Przemysłowej. Poświęciła tej idei osiem lat pracy. Pokonała tysiące kilometrów, aby odnaleźć ocalałych z obozu i utrwalić ich wspomnienia. Poświęcała im weekendy, święta, a przecież równocześnie ma rodzinę i pracuje zawodowo. Zebrała obszerną dokumentację pisaną, fotograficzną i filmową związaną z obozem. Ja pracowałem w archiwum łódzkiego IPN, gdzie w 28 tomach akt procesowych Eugenii Pol vel Genowefy Pohl odnalazłem dokumentalne diamenty. Skoncentrowałem się na postaci tej wachmanki, która usiłowała wyprzeć z pamięci swoje zbrodnie. W „Małym Oświęcimiu” scaliliśmy dwie narracje.

W wielu obozach więźniowie stosowali różne formy oporu. Czy w przypadku dzieci były jakieś strategie przetrwania?

Oczywiście, dzieci szukały sposobów na przetrwanie, np. z głodu łapały myszy i wróble. Waldemar Bojanowski wspominał to tak: „Podstawialiśmy patyczek pod małą miskę, rzucali odrobinę byle jakich okruchów i jak zwierzę podchodziło, to patyk robił pyk. Wtedy miskę z myszą lub wróblem nakrywaliśmy szybko kocem. Potem opiekaliśmy zdobycz i ją zjadaliśmy”. Myszy były bezcenne. Za sztukę trzeba było dać pajdkę chleba. Henryk Chrzanowski opowiadał, jak pomagały w leczeniu się. „Obcinano ogon i robiono z tego wywar, i to miało stanowić lekarstwo na przeziębienie”. Na jaglicę, a ciągle chorowali na oczy, mieli inną metodę: „Wieczorem przykładaliśmy do powieki szmatę zmoczoną własnym moczem. O północy budził nas dyżurny. Wtedy nakładaliśmy sobie coś w rodzaju maści, zrobionej z przeżutego chleba, ugniecionego z pajęczyną. Rano zdejmowaliśmy okład i na siłę otwierali powieki. Kto oślepł, ten już nie miał czego szukać na sali. Izolowano go. Nie wracał”.

W naszej rozmowie przewija się wachmanka Eugenia Pol vel ­Genowefa Pohl. Psychologia tej postaci jest przerażająca, mogłaby wypełnić osobną książkę. Kim była?

Rzeczywiście jej życie nadaje się na scenariusz. Może kiedyś taki film powstanie? Na pewno chcę napisać o niej osobną książkę. Była córką majstra budowlanego i szwaczki, jej brat był krawcem. Skończyła jedynie szkołę podstawową w Łodzi na Księżym Młynie. Przed sądem regularnie wypierała się zbrodni: „Nigdy, naprawdę, nie czułam się Niemką. Duchem i sercem jestem ­Polką, na wyzwolenie czekałam tak samo jak inni Polacy” – powtarzała. Przez większość życia nazywała się Eugenia Pol i takie nazwisko widnieje na jej nagrobku. Genowefą Pohl była w czasie okupacji, od czerwca 1940 r., od kiedy w wieku 17 lat podpisała volkslistę, aż do stycznia 1945 r., gdy wyszła z obozu. Wtedy jakby otrzepała się z kurzu, wyparła z pamięci zbrodniczy okres. „Uciekłam od nich. Poszłam prosto do swojego domu. Miałam na sobie szary żakiet i nieprzemakalny płaszcz. Mundur został za bramą” – twierdziła.

O swoim spotkaniu z Eugenią Pol, z którą zetknęła się w areszcie, opowiedziała mi publicystka Elżbieta Królikowska-Avis. Był rok 1970, miała 26 lat i była działaczką tajnej antykomunistycznej organizacji Ruch, skazaną na dwa lata więzienia. W 11-osobowej celi siedziały ze złodziejkami i luksusowymi prostytutkami. Eugenia Pol, wtedy 48-letnia, sąsiadowała z nią na piętrowej pryczy, spała na dole. Zapewniała, że jest niewinna, i że aresztowano ją w związku z nadużyciami finansowymi w żłobku. Elżbieta Królikowska-Avis zapamiętała ją tak: „Wysoka, szczupła, o ogorzałej, apoplektycznej cerze i z fryzurą z lat czterdziestych. Stanowczy, męski charakter, żadnych subtelności. Zdystansowana. O silnym instynkcie samozachowawczym, kontrolująca słowa, starająca się o dobre relacje z innymi więźniarkami”. Lubiła rozmawiać o sztuce, kinie. Kochała muzykę klasyczną. Kiedy z „kołchoźnika” dobiegał Mozart czy Bach, wzruszała się. Królikowska-Avis wspominała: „Zawsze wieczorem, przed snem, wyciągała w górę rękę i mówiła: »Pani Elżuniu, rączka na dobranoc«. I chętnie czesała po myciu moje długie wtedy włosy. W więzieniu przecież nie było suszarek”.

Maska spadła z twarzy Eugenii Pol, kiedy Elżbieta przeczytała informację o procesie folksdojczki z obozu przy Przemysłowej, której zarzuca się zakatowanie jedenaściorga polskich dzieci. Ona, więźniarka polityczna, była w szoku. Pokazała wachmance gazetę. „Pani Gieniu, co to jest?”. Tamta zaczęła płakać. Potem przeniesiono ją do innej celi.

Jak się skończył proces Eugenii Pol?

Była sądzona w latach 1972-75 i ostatecznie skazano ją w procesie poszlakowym na 25 lat więzienia. Ale skrócono jej karę, wyszła w 1989 r. i zamieszkała w łódzkiej dzielnicy Dąbrowa. Zmarła w 2003 r.

W Waszej książce ograniczacie odautorską narrację do minimum, zastępując ją gęsto cytowanymi relacjami dzieci ocalałych z obozu i ich zeznaniami.

To nie jest książka naukowa, ona miała wstrząsnąć sumieniami. Chodzi o to, aby obozowi na Przemysłowej przywrócić miejsce w pamięci zbiorowej. Izba pamięci w szkole i pomnik, które istnieją dziś, to za mało. Tam powinno stanąć muzeum. Warto też byłoby „Mały Oświęcim” przełożyć na obce języki. Zwłaszcza na niemiecki. ©


Polen-Jugend­verwahrlager w ­Litzmannstadt

BYŁ TO JEDYNY NIEMIECKI OBÓZ ­­koncentracyjny na terenach okupowanej Polski przeznaczony dla polskich dzieci i nastolatków. Powstał w 1942 r. przy ulicy Przemysłowej w Łodzi (w 1939 r. włączonej do III Rzeszy i przemianowanej na Litzmannstadt), na terenie tamtejszego getta. Trafiały do niego dzieci od drugiego do szesnastego roku życia: wojenne sieroty, synowie i córki działaczy podziemia. Ich codziennością były mordercze apele, często po nocach i na mrozie, praca ponad siły, głód, choroby, tęsknota i strach, a także przemoc dorosłych oprawców.

W 1945 R. obóz nie został przez Niemców „ewakuowany” (jak inne obozy koncentracyjne). W pierwszych dniach po wkroczeniu Armii Czerwonej do Łodzi starsze dzieci opuściły go, wracając samodzielnie do domów rodzinnych. Część młodszych też tak uczyniła, ale niedługo potem wróciła na teren obozu, bo nie dawała sobie rady z życiem poza jego ogrodzeniem. Stąd też zostały zabrane przez odradzające się w mieście służby i organizacje charytatywno-opiekuńcze.

NIE WIADOMO, ile spośród kilku tysięcy dzieci, które przeszły przez obóz w Łodzi (szacuje się, że więziono ich tam od 2 do 3,5 tys.), straciło życie; dokumentacja obozowa została zniszczona.

O TYM WSZYSTKIM opowiada książka „Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi” (Prószyński i S-ka, 2020), której autorami są Błażej Torański i Jolanta Sowińska-Gogacz. Torański, rocznik 1960, w latach 80. działacz opozycji, jest dziennikarzem i pisarzem, w 2017 r. otrzymał Nagrodę im. Janusza Kurtyki za publikacje historyczne. Autor także książek „Knebel. Cenzura w PRL-u” i „Fabrykanci. Burzliwe dzieje rodów łódzkich przemysłowców”. © MM

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2021