Szkolna szarpanina

Zamiast zlikwidować małą szkołę, samorząd może oddać ją stowarzyszeniu rodziców. Ale to tylko pozornie zamyka problem.

12.09.2016

Czyta się kilka minut

Dzieci z Lipin na wycieczce do Magicznych Ogrodów w Janowcu, czerwiec 2016 r. / Fot. Joanna Muracka / NIEPUBLICZNA SZKOŁA PODSTAWOWA W LIPINACH
Dzieci z Lipin na wycieczce do Magicznych Ogrodów w Janowcu, czerwiec 2016 r. / Fot. Joanna Muracka / NIEPUBLICZNA SZKOŁA PODSTAWOWA W LIPINACH

Wiejska szkoła – mówią społecznicy – to centrum kultury. Wokół niej organizują się rodzice. Dzieciaki uczą się w klasach po kilka-kilkanaście osób. Skupiają uwagę nauczycieli, pomagają sobie. W Lipinach nigdy nie było ucznia, który nie zdał do kolejnej klasy. Dziś ważą się losy tutejszej podstawówki.

Każda mała szkoła – mówią też społecznicy – to coś w rodzaju serca wsi. Serce pulsuje, pompuje krew, więc cały organizm żyje.

Od reformy w 1999 r. zlikwidowano 5 tys. takich szkół.

Pamiętajcie o tych słowach

W 1999 r. odbywa się IV Forum Inicjatyw Oświatowych poświęcone małym wiejskim szkołom. Wójt Dębicy pokazuje absurdalność reformy edukacji na przykładzie swojej gminy. Po Forum ludzie z całej Polski dzwonią do organizatorów z prośbą o pomoc w ratowaniu ich szkoły. W 1999 r. telefonów jest 800. Na fali sprzeciwu powstaje w Warszawie Federacja Inicjatyw Oświatowych, która zaczyna zachęcać mieszkańców wsi do zakładania stowarzyszeń i brania spraw w swoje ręce.

Alina Kozińska-Bałdyga, wiceprezes Federacji Inicjatyw Oświatowych, opowiada, jak organizacja na własną rękę starała się policzyć małe wiejskie szkoły zlikwidowane od czasów reformy edukacji z 1999 r. Liczba 5 tys. to jej szacunek.

– Przez ponad 16 lat mieliśmy do czynienia z wieloma błędami polityki edukacyjnej – mówi Kozińska-Bałdyga. – Reform oświatowych nie można robić bez dobrego przygotowania i przetestowania w praktyce. Ale przede wszystkim nie można ich robić bez porozumienia społecznego i politycznego. Polityka oświatowa musi być robiona ponad podziałami politycznymi i w porozumieniu ze społeczeństwem.

Zdaniem wiceprezeski FIO podstawą każdej polityki jest system finansowania. Reforma ministra Handkego spowodowała, że małe wiejskie szkoły to gorący ziemniak, przerzucany z rąk do rąk. – A to, że nikt nawet nie policzył zlikwidowanych placówek, pokazuje tylko niewydolność tego systemu – uważa Kozińska-Bałdyga.

W 2014 r. opublikowała w czasopiśmie „Trzeci Sektor” artykuł, w którym punktowała błędy systemu edukacyjnego w Polsce.

– W wielu krajach, np. Wielkiej Brytanii, przykłada się dużą wagę do tego, jak pomysły reformatorów wpływają na wieś – tłumaczy działaczka. – Tam 20 proc. społeczeństwa żyje na obszarach wiejskich. U nas 40 proc., ale nie dostrzega się odrębności i zróżnicowania wsi. W gminie miały powstawać szkolne molochy, w których z czasem łączono nawet podstawówkę z gimnazjum.

Po wejściu do Unii Europejskiej temu procesowi zaczęły sprzyjać środki unijne, płynące szerokim strumieniem na budowanie nowych budynków – „pomników wójta”, jak mówią mieszkańcy wsi.

Ale integracja europejska oznaczała też emigrację: wyjechały dwa miliony Polaków, wielu z dziećmi. To dołożyło się do katastrofy demograficznej i procesu wyludniania wsi. Gminy zaczęły mieć problemy z małymi placówkami, do których chodziło często po 30-40 uczniów, a które trzeba było ogrzać i zapewnić pensje dla nauczycieli.

– Efekt był przewidywalny – mówi Alina Kozińska-Bałdyga. – Samorządy powoli likwidowały małe szkoły i przenosiły uczniów do dużych. Szkoła w Wolinie nie miała świetlicy i boiska. Miała za to obrońców w postaci rodziców. Radni argumentowali: subwencja dla ucznia wiejskiej szkoły to 8 tys., a 15 tys. to koszt jego utrzymania. Nie słuchano oburzonych rodziców. Ksiądz z pobliskiej parafii mówił podczas sesji rady gminy: „Jesteśmy ludźmi wierzącymi, będziemy kiedyś sądzeni. Powie Pan Jezus na sądzie: »Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili«, więc pamiętajcie o tych słowach, zanim podniesiecie rękę”.

Szkoła przestała istnieć po 40 minutach dyskusji i jednym głosowaniu..

Źródło utrzymania

Podstawówka w Lipinach w gminie Mrozy powstaje w 1936 r. w budynku przekazanym przez ówczesnego sołtysa na cele oświatowe. W czasie wojny szkoła niszczeje, ale w PRL-u udaje się ją odnowić. Na długie lata szkoła staje się centrum wsi. Uczy na dobrym poziomie. Wśród absolwentów są lekarze, pielęgniarki, księża, nauczyciele, ekonomiści, inżynierowie i przedsiębiorcy.

W 2004 r. władze gminy Mrozy decydują o zamknięciu „nierentownej” szkoły. Do likwidacji jest blisko, ale w końcu buntuje się matka pięciorga uczniów z Lipin – Dorota Długosz. – Nie chciałam, żeby moje dzieci jeździły kilkanaście kilometrów do jakiegoś molocha – mówi. – Założyłam wspólnie z innymi rodzicami stowarzyszenie. Przejęliśmy szkołę.

Dziś w szkole uczy się 30 dzieci. W klasach po sześć, siedem osób. Szkoła na stałe zatrudnia pięciu nauczycieli, kilkunastu innych współpracuje z Lipinami, mając etaty w innych szkołach. Nikt nie zarabia więcej niż pensja minimalna.

– U nas nie ma dzieci z przypadku – opowiada Dorota Długosz. – Przysyłają tylko ci rodzice, którzy są zdecydowani właśnie na tę placówkę. Podziwiam ich. Dzielnie się bronią. Przed czym? Np. przed pomocą społeczną, w której mają problemy z uzyskaniem wsparcia właśnie z tego powodu, że posyłają dzieci do nas.

Długosz przyznaje: – Z czasem szkoła stała się moją pasją. Teraz sama uczę w klasach 1–3. Radni mówią, że stowarzyszenie to „moje źródło utrzymania”, ale pracuję uczciwie, jak inni nauczyciele, którzy od trzech miesięcy nie otrzymują wynagrodzenia.

Burmistrz Mrozów wtrzymał dotację na szkołę w Lipinach. Taka dotacja jest zwykle w większości przeznaczana na wynagrodzenia nauczycieli. Burmistrz tłumaczy się „bezumownym korzystaniem z budynku”. Z kolei stowarzyszenie twierdzi, że budynek należał do szkoły od przeszło wieku, a w 2004 r. rada gminy przegłosowała ustawę o przekazaniu stowarzyszeniu budynku pod użytkowanie.

Dariusz Jaszczuk, burmistrz gminy Mrozy podkreśla, że w świetle prawa budynek nie należy do szkoły i powinien być zwrócony. – Chcemy zaadaptować go na potrzeby pomocy seniorom, szczególnie samotnym, nieradzącym sobie z codziennym funkcjonowaniem – mówi. – O tym, że szkoła niepubliczna w Lipinach jest zbędna w systemie placówek edukacyjnych gminy, świadczy fakt, że prawie połowa uczniów z jej obwodu, uczęszcza do innych placówek.

Od mieszkańców Lipin słyszę, że burmistrz uważa się za dyktatora. Sprawa szkoły to jego konik. Nie lubi aktywności społecznej, inicjatywy. Chce być przykładnym samorządowcem, który realizuje założenia reformy z 1999 r.

Wieś jest passé

Niektóre historie mają happy end. W 2011 r. ważyły się losy podstawówki w Orszymowie w Mazowieckiem. W małej wsi, której mieszkańcy utrzymują się z rolnictwa i dorywczych prac, wójt postanowił ją zamknąć, a dzieci wysłać do większej gimbusem.

Mieszkańcy zorganizowali się tego samego dnia, w którym dowiedzieli się o planach gminy. Od wójta usłyszeli, że chodzi o zbyt duże rachunki za ogrzewanie przy zbyt małej liczbie dzieci (ok. 40). Założyli stowarzyszenie. Wójt przystał, choć z oporami, na przekazanie szkoły. Działa do dziś.

Zygmunt Puchalski, wiceprezes Społecznego Towarzystwa Oświatowego, prowadzącego szkoły niepubliczne w całej Polsce, mówi: – Szkoła to nie sklep, nie można jej zamknąć ot tak, bo jest za droga. To ważne miejsce dla społeczności lokalnej. Dlatego chylę czoło przed inicjatywami obywatelskimi, które tych szkół bronią.

Podobnych historii są tysiące, jednak nie każda zakończona dobrze. Według Aliny Kozińskiej-Bałdygi główną przyczyną znikania wiejskich szkół z map Polski jest, jak to określa, „gordyjski węzeł oświaty”. – Z jednej strony subwencja oświatowa na szkoły naliczana jest w zależności od liczby uczniów, a z drugiej pensje, zgodnie z Kartą Nauczyciela, rosną w miarę zdobywania kolejnych awansów zawodowych – tłumaczy. – W efekcie w małych szkółkach pracują nauczyciele, którym trzeba wypłacać coraz większe wynagrodzenia.

Inny powód ma być polityczny. Zdaniem ekspertów Federacji Inicjatyw Oświatowych troska o los wsi nie opłaca się politykom. – Objęcie specjalnym programem wiejskich szkół mogłoby spowodować, że nauczyciele z dużych miast, a więc potencjalni wyborcy, w następnych wyborach już nie zagłosują – twierdzi Kozińska-Bałdyga. – Tę kwestię podejmowałam w rozmowach z każdym ministrem edukacji. Tylko Giertych się zainteresował. Ale skończyło się na tym, że powiedział: „Nie możemy nic zmienić. To sprawa polityczna”.

Samorządowiec z Płocka, zajmujący się edukacją, wyjaśnia: – To działa nawet na poziomie miasta i powiatu. Współpraca prezydenta i starosty jest traktowana jako słabość, jako coś passé. Wieś kojarzy się z przaśnym Lepperem. Miastowi są przekonani, że wieś tuczy się na unijnych dotacjach, więc nie powinna się domagać pomocy.

Jak na problem reagowało państwo? Przede wszystkim zrzucając odpowiedzialność na samorządy. „Na poziomie państwa nie monitoruje się zjawiska likwidacji szkół, nie bada się także jego wpływu na jakość edukacji, życie uczniów i sytuację środowisk wiejskich po likwidacji szkoły, nie interesuje się mieniem oświatowym” – pisze Alina Kozińska-Bałdyga w „Trzecim Sektorze”.

– W Polsce od wielu lat mówi się o „wyrównywaniu szans” – tłumaczy wiceprezeska Federacji Inicjatywy Obywatelskiej. – Tymczasem w systemie edukacji temu zaprzeczamy. Panuje tu totalny miastocentryzm. Rządy spychają odpowiedzialność na samorządy, zadłużone samorządy na organizacje pozarządowe. Tyle że tym ostatnim nikt nie pomaga.

Co powinno się zmienić? – Pewna gmina wyszła z długów, kiedy przekazała trzy publiczne szkoły organizacjom pozarządowym – mówi Kozińska-Bałdyga. – Chciałabym jednak podkreślić, że nie chodzi tu o „prywatyzację”, tylko „decentralizację”. Przekazanie szkół w ręce tych, którzy najlepiej je znają.

Zajęcia z dokształcania

Rodzina K. ze wsi w województwie kujawsko-pomorskim siada przy kuchennym stole i rozkłada dokumenty. Razem z innymi mieszkańcami wsi przez kilka miesięcy bronili szkoły w Ch. Nie udało się. Pani Hannie drżą ręce: – Mamy troje dzieci w wieku szkolnym. Pierwszego dnia, jak synowie wsiedli do gimbusa, to... Jeden dostał w twarz, drugiemu chcieli podpalić ubranie. Za plecami słyszeli: „wsiuny”, „buraki”. Ze szkoły dochodzili do przystanku jakiś kilometr. Nie było dnia, żeby nie wracali przestraszeni, że ktoś im dokuczał.

K. próbowali zgłaszać problemy do nauczycieli i dyrektora szkoły. Odbyły się lekcje wychowawcze, na których tłumaczono, że agresja jest zła. Ani słowa o jej przyczynach, czyli statusie społecznym, który dzieci rozpoznają bezbłędnie. – Rozmawiałam z radnymi, którzy głosowali za likwidacją szkoły. Mówili: „proszę pani, tak trzeba było”. I że jak dzieciaki dorosną, to nauczą się „oddawać”.

Dla zdrowych dzieci – tłumaczą społecznicy – dolegliwości likwidacji lokalnej szkoły nie muszą być wielkie. – Najwyżej wstaną wcześniej i pójdą na autobus – mówi Alina Kozińska-Bałdyga. – Ale np. dla niepełnosprawnych to dramat. Ich małe szkoły są świetnie przystosowane. Te centralne już nie zawsze.

– Co jest w tej pracy najtrudniejsze? – powtarza pytanie Dorota Długosz. – Praca z dziećmi jest ciekawa, satysfakcjonująca. Najgorsza jest ta cała szarpanina... Z urzędnikami, radnymi, burmistrzem...

Pani Dorocie załamuje się głos. – Wszystko robimy sami. Wczoraj skończyłam zajęcia o 14.30, a potem do wieczora „dokształcałam” się prawniczo, bo muszę znać przepisy, żeby tę szarpaninę przetrwać. ©

Ministerstwo Edukacji Narodowej nie odpowiedziało na moje pytania.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2016