Uwaga: remont!

Rusza pierwszy pod rządami nowej oświatowej władzy rok szkolny. Pierwszy od kilkunastu lat obarczony taką niepewnością i lękami.

29.08.2016

Czyta się kilka minut

Beata Szydło w trakcie kampanii wyborczej pomaga przy malowaniu zniszczonej przez wichury szkoły podstawowej w Pcimiu, sierpień 2015 r. / Fot. Jacek Bednarczyk / PAP
Beata Szydło w trakcie kampanii wyborczej pomaga przy malowaniu zniszczonej przez wichury szkoły podstawowej w Pcimiu, sierpień 2015 r. / Fot. Jacek Bednarczyk / PAP

My, rodzice i byli uczniowie, protestujemy przeciwko nieodpowiedzialnemu trybowi wprowadzania zmian w edukacji (…) Po 1989 r. polska oświata doczekała się wielu reform (…) Chociaż wprowadzały je różne rządy, a skutki reform różnie dziś oceniamy, łączyło je jedno – wielomiesięczny, a nawet wieloletni chaos. Mamy dość!”.

Petycję zawierającą te m.in. zdania Anna Zdrojewska-Żywiecka, kulturoznawczyni i założycielka wydawnictwa Mamania, prywatnie matka trzecioklasistki, opublikowała w internecie spontanicznie. Mniej więcej tydzień po tym, jak jej córka skończyła drugą klasę, i kilka dni po tym, gdy minister Anna Zalewska przedstawiła w Toruniu kierunki zmian w systemie edukacji.

27 czerwca, czyli termin ogłoszenia zmian, nie był według Zdrojewskiej przypadkowy. – Wtedy wszyscy rozjeżdżają się na wakacje, a w mediach pojawiają się tematy ogórkowe – mówi. – Jak na ten niekorzystny termin, a także oddolny i apolityczny charakter naszej inicjatywy, 1500 zebranych podpisów to sporo.

Ministerstwo: dobra zmiana

Inicjatywa Zdrojewskiej to nie jedyny zorganizowany głos przeciw reformie PiS. Oddolnie protestowano głównie przeciw likwidacji szkół – podczas wakacji przez internet przetoczyły się np. akcje „Tak dla gimnazjum” czy „Nie dla likwidacji gimnazjów”. Związek Nauczycielstwa Polskiego skupił się na zagrożonej pracy nauczycieli, szacując, że reforma spowoduje zwolnienie nawet 45 tys. osób.

Zrzeszające około 5 tys. dyrektorów szkół Ogólnopolskie Stowarzyszenie Kadry Kierowniczej Oświaty alarmowało, że planowane zmiany spowodują „pojawienie się nowego, obciążającego setki samorządów, miliony uczniów, rodziców i ponad pół miliona nauczycieli problemu wielkiej reorganizacji sieci szkół, która nie znajduje uzasadnienia w przewidywanym podwyższeniu jakości edukacji”. A to zapewne początek. Właśnie rusza rok szkolny i szczegóły „dobrej zmiany” w edukacji poznamy w połowie września.

Co wiemy dziś? Szkołę czeka wielki ustrojowy remont, którego głównym punktem będzie powrót do ośmioklasowych podstawówek. Właśnie podstawówek, a nie – jak zapowiadała pod koniec czerwca minister – szkół powszechnych. Zmiana nazewnictwa spowodowałaby nie tylko ogromne koszty, ale też konieczność rozpisywania nowych konkursów na dyrektorów.

Znikną gimnazja i wydłużona do czterech lat zostanie edukacja w liceach. Będą też pięcioletnie technika i szkoły branżowe. Początek zmian w roku szkolnym 2017/18: uczniowie kończący szóstą klasę pójdą do siódmej, a gimnazja nie przeprowadzą naboru. Rozpocznie się trzyletni proces ich „wygaszania”.

Czy ten ambitny kalendarz nie jest – jak pisały w zeszłym tygodniu dzienniki – zagrożony? Ministerstwo obstaje przy swoim. Rzeczniczka MEN Anna Ostrowska zapowiada w rozmowie z „TP”, że projekty ustaw pojawią się w połowie września, zaś cały proces legislacyjny zakończy się jeszcze w tym roku.

Ale nawet gdyby ten plan zrealizowano, samorządy miałyby ledwie kilka miesięcy na przygotowanie skomplikowanej operacji. Można więc założyć, że reforma opóźni się o rok.

Na wszystkie pytania szczegółowe – o nowe podstawy programowe, zwolnienia nauczycieli, pomoc samorządom itp. – resort edukacji odpowiada niezmiennie: prosimy o cierpliwość do połowy września.

Podstawówka: po co to wszystko?

– Ja się tą zmianą w sensie organizacyjnym w ogóle nie stresuję – mówi Sławomir Osiński, dyrektor SP 47 w Szczecinie, publicysta oświatowy i były samorządowiec.

– Jako zarządzający placówką oświatową muszę mieć cechy, których nie posiadają najwyraźniej rządzący, czyli mieć wizję placówki, przewidywać zmianę, być przygotowanym na różne scenariusze oraz patrzeć na rozwój szkoły w perspektywie co najmniej kilkunastu lat. Z moim zespołem robimy po prostu swoje, jak dotąd bezboleśnie radzimy sobie ze zmianami. Jesteśmy nimi znękani, ale jak coś staje się zasadą, to człowiek staje się na to odporny.

– Nie ma niepokoju, bo dzieci, które dojeżdżały do gimnazjum do miasta, teraz będą chodzić do 7 i 8 klasy na miejscu – mówi, prosząc o anonimowość, dyrektorka jednej z wiejskich podstawówek na Dolnym Śląsku. – Nauczyciele się nie boją, bo u nas przecież pracy nie stracą.

– Reforma się wam podoba? – pytam.

– Ani mnie, ani moim nauczycielom – odpowiada dyrektorka. – Współczesny świat oznacza konieczność przystosowywania się do zmian. A my robimy krok w tył. W naszej szkole mamy oddział przedszkolny, więc teraz dziecko będzie w jednym miejscu nawet 12 lat! Co, jeśli się nie przystosuje? W miastach jest mniejszy problem, bo można się przenieść do innej placówki, ale na wsi, gdzie są małe szkoły i hermetyczne środowiska?

Dyrektorka z Dolnego Śląska niepokoi się też o czteroletnie cykle edukacyjne, bo to prawdopodobnie oznacza, że nauczanie początkowe wydłuży się o rok. – Jeśli tak, to uważam ten okres za zbyt długi.

– Gdyby zapytał mnie pan o reformę wprowadzającą w 1999 r. gimnazja pięć lat po zmianie, byłbym sceptyczny – mówi Sławomir Osiński. – Dzisiaj jest inna sytuacja: zbudowano świetne szkoły, zainwestowano w nie i w dobrych nauczycieli. Gimnazja stały się w wielu miejscach ważne dla społeczności lokalnej. Poza tym planując obecną zmianę, nikt nie bierze pod uwagę zmian psychofizjologicznych, jakie zaszły przez ostatnie lata: dzisiejszy nastolatek to nie jest „trochę większe dziecko”.

Gimnazjum: jak żyć?

W gimnazjach, które za trzy lata mają zniknąć, kilkadziesiąt tysięcy nauczycieli uczy nieco ponad milion uczniów. Przyjmują różne formy prawne (publiczne, prywatne, społeczne), są też różne – o czym niewiele się mówiło podczas dyskusji o ich likwidacji – pod względem sposobu funkcjonowania. Od dużych, zwykle miejskich placówek, które odeszły od pierwotnej misji wyrównywania szans, budując reputację szkół elitarnych, po dobrze wkomponowane w lokalną społeczność, zwykle mniejsze szkoły.

– Nie wiemy nic, poza tym, że za trzy lata ma nas nie być – mówi Dorota Kulesza-Tałan, dyrektorka Gimnazjum Niepublicznego im. ks. Twardowskiego w Zabierzowie Bocheńskim. Kiedy ponad pół roku temu zaczęło być głośno o likwidacji gimnazjów, nasza rozmówczyni udzieliła kilku mocnych wypowiedzi w mediach. Mówiła (m.in. w „TP”), że coś, co grupa ludzi z pasją tworzyła przez kilkanaście lat, zostanie zniszczone jedną ministerialną decyzją.

Pytam o morale nauczycieli. – Jest strach i niepewność – mówi. – Dwie osoby już zresztą odeszły, bo kto chce pracować w miejscu, w którym wkrótce zgaszą światło? Ten strach i niepewność to coś niezwykle groźnego, bo przełoży się na dzieci. Nauczyciele będą odchodzić nawet w trakcie roku szkolnego, a ci, którzy zostaną, będą myśleli o własnej przyszłości. Jak w takiej sytuacji wymagać dobrej pracy? To będą trzy lata frustracji, z poczuciem braku sensu działania.

Morale uczniów? Według Doroty Kuleszy powolne rozmontowywanie szkolnej społeczności wpłynie źle, bo wiele inicjatyw – projektów, imprez sportowych – odbywało się wspólnie: w klasach pierwszych, drugich i trzecich.

Rodzice? – Zastanawiam się, co myślą ci, których dzieci zaczynają teraz szóstą klasę, a wymarzyły sobie naukę w specjalistycznych szkołach – mówi dyrektorka. – Gdybym miała dziecko, które zaplanowało sobie gimnazjum dwujęzyczne, sportowe, plastyczne, zapytałabym panią minister: dlaczego ma rezygnować z marzeń?

Liceum: jak wychowywać?

– Coś panu pokażę. – Agnieszka Foryś, nauczycielka języka polskiego z krakowskiego VII LO wyjmuje z teczki kilkustronicowy wydruk. To datowany na 24 sierpnia list minister edukacji do dyrektorów oraz nauczycieli.

– Jestem polonistką, więc rozkładam teksty „na czynniki pierwsze” – mówi Foryś. – Mamy np. fragment o decyzjach „porządkujących system”, co sugeruje, że… był bajzel. Mamy frazę o „faktycznych” potrzebach uczniów, co oznacza, że wcześniej zaspokajaliśmy jakieś wydumane potrzeby. Jest też „odbudowa właściwych warunków”, która dobrze się wpisuje w tezę o kraju mającym powstać z ruiny.

Te słowa mnie niepokoją, bo ja nie mam poczucia, żebym teraz stała na rumowisku!

Agnieszka Foryś zwraca też uwagę na często pojawiające się w dokumencie słowo „wychowanie”. – To dobrze, bo od szkoły wychowującej odeszliśmy ze względu na presję realizacji materiału – mówi polonistka. – Jestem zdania, że czteroletnie liceum daje lepsze warunki, by proces wychowania przeprowadzić. Tylko nie bardzo wiem, o jakim wychowaniu pisze i mówi pani minister, bo nie dostaję konkretów. Doprecyzujmy to, bo ja nie mam ochoty na powtórzenie „Telewizji Narodowej” w szkole.

Chciałabym wychowywać młodzież tak, jak robiłam to do tej pory: do wolności definiowanej m.in. według myśli ks. Józefa Tischnera czy prof. Barbary Skargi, pomagając młodym budować siebie. A teraz sugeruje się, że muszę coś „od-budowywać”.

Foryś opowiada o kontrakcie, który „podpisuje” każdego 1 września z rodzicami: „Dajecie mi pod opiekę dzieci, możecie mi zaufać”. – Tylko jak ja mogę taki kontrakt teraz „podpisać” w ciemno, nie znając nawet nowej podstawy programowej?

Krakowska polonistka opowiada też o sygnałach, których próżno szukać w oficjalnych dokumentach, a które składają się na nową atmosferę wokół szkolnictwa. Np. o informacji wewnątrzszkolnej, że przewodnim hasłem na ten rok będzie „czytelnictwo i wartości”.

– Gdy to usłyszałam, to przewróciłam oczami – mówi Foryś. – Bo po co wprowadza się coś, co dla nas, belfrów i dyrekcji, jest od dawna oczywistością?

– Może chodzi o inne niż do tej pory czytelnictwo i inne wartości? – pytam.

– A może chodzi o to, że traktuje się nas jak półgłówków, jak Gombrowiczowskie „nieszkodliwe niedołęgi” – odpowiada nauczycielka. – Właśnie usłyszałam, że MEN nawiązał współpracę z IPN, który ma dbać o odpowiednie nauczanie historii. W mojej szkole współpracujemy z różnymi instytucjami, w tym z IPN-em, od dawna. Nie potrzebujemy odgórnej pompy, z jaką 1 marca obchodzono Dzień Żołnierzy Wyklętych, bo w naszej Siódemce są historycy-mistrzowie, którzy od lat organizują spotkania i konkursy na ten temat. Jest różnica między nauczaniem w warunkach wolności i niezależności a tym w okolicznościach odgórnej indoktrynacji. My mamy budzić w młodych ludziach pasję życia i poznawania.

Jeśli to zrobimy dobrze, nasz uczeń będzie potrafił oddzielić prawdę od fałszu. Będzie wiedział, kim był żołnierz wyklęty, kto strzelał w Katyniu, ale też kto zabijał w Jedwabnem.

O ewentualne zmiany w nauczaniu historii pytam też Dariusza Bożka, nauczyciela historii z liceum w Tarnobrzegu. – Wyrazistość ideologiczna władzy może wpływać na to, jak się uczy historii. Mamy ministra kultury, który komentuje werdykty festiwalowe, i minister edukacji, która wypowiada się na temat historii Jedwabnego. Ideologia zawsze najbardziej wpływa na takie przedmioty jak historia czy wiedza o społeczeństwie. I nie dam sobie ręki uciąć, że nie znajdą się nauczyciele, którzy będą uczyć „jak trzeba”, żeby mieć spokój.

– W „Ferdydurke” dyrektor Piórkowski mówi, że jego ciało pedagogiczne jest odstręczające, ale ma jedną zaletę: „żaden z nich nie ma jednej własnej myśli; jeśliby zaś urodziła się w którym myśl własna, już ja przegonię albo myśl, albo myśliciela” – podsumowuje swoje obawy Agnieszka Foryś. – Nie chciałabym, żeby w jakiejkolwiek szkole doszło do takiej sytuacji.

Samorząd: jak planować?

Dariusz Bożek, poza funkcją nauczyciela również radny miejski, mówi: – Władze lokalne już drżą, bo nie wiedzą, co je czeka.

I nie dowierza zapewnieniom, że samorządy zostaną przez ministerstwo „poprowadzone za rękę”. – W informację, że nikt z nauczycieli gimnazjów nie straci pracy, wierzy chyba tylko idiota. Bo zacznijmy od tego, że to nie ministerstwo zatrudnia nauczycieli, ale samorządy. Wiadomo, że będą potrzebne nakłady finansowe, co też spadnie na barki samorządów. Mamy w mieście remonty dwóch gimnazjów. Jeśli zostaną zlikwidowane w okresie krótszym niż pięć lat, dotacja powinna zostać zwrócona.

– Zmiany są różne – mówi Sławomir Osiński, były samorządowiec. – Zwykle niosą ze sobą nową jakość. Wtedy też jest niepokój, ale inny, twórczy. A tutaj jest zmiana destruktywna, niepotrzebna i mogąca krzywdzić wielu ludzi, a w dodatku całkowicie przerzucona na samorządy.

Rodzic: o czym my rozmawiamy?

Z prywatnej historii cytowanej już na początku Anny Zdrojewskiej (rocznik 1983) można by ułożyć miniaturę losów polskiej edukacji ostatniego ćwierćwiecza.

W roku 1989 idzie do zerówki, rok później do pierwszej klasy. Zapamiętała dwa świadectwa: pierwsze ze „starym” orzełkiem, drugie już z tym w koronie. Reforma z 1999 r. jej nie objęła: wiek „gimnazjalny” osiągnęła wcześniej. Ale pamięta zamieszanie z tzw. nowymi maturami: – Mój rocznik miał być pierwszym, który będzie ją zdawał. Tyle że została odwołana, gdy przechodziłam z trzeciej do czwartej klasy. Po czym stwierdzono, że skoro tak wiele osób się do tego egzaminu przygotowywało, to jednak będzie można go opcjonalnie zdawać.

W 2014 r. Zdrojewska doświadcza kolejnego chaosu już jako matka. Jej sześcioletnia córka idzie do szkoły, ale nie dlatego, że jej rodzice są przekonani do kolejnej zmiany. Po prostu początek szkolnej edukacji wydaje się lepszym rozwiązaniem niż kontynuowanie jej w przedszkolu, w którym zostają jedynie sześciolatki z problemami.

Czerwiec 2016: – Przez 25 lat patrzyłam, jak bardzo zmieniła się szkoła, jak inna, choć niby ta sama, jest podstawówka, do której chodzili mąż i córka. To zmiana na lepsze i jeśli chodzi o infrastrukturę, i przygotowanie nauczycieli. Co z tego, skoro „reforma” to permanentny stan polskiej edukacji – mówi założycielka wydawnictwa Mamania.

Jej refleksje na temat jakości dotychczasowych zmian? Żadna nie była odpowiednio przedyskutowana. Żadna nie była oparta na zgodzie różnych środowisk. Żadna nie miała w sobie elementu kontynuacji. Za to każda wywoływała chaos. – Pojawił się nawet przy okazji wprowadzania bezpłatnych podręczników, co mogłam obserwować jako wydawca – mówi Zdrojewska.

I dodaje, że najbardziej szkodliwym pokłosiem ciągłych zmian jest nieustanna dyskusja o sprawach drugorzędnych.

– Bo to naprawdę nie ma wielkiego znaczenia, czy dziecko pójdzie do szkoły w wieku sześciu czy siedmiu lat, jaką nazwę będą miały kolejne placówki i ile będzie trwała w nich edukacja – przekonuje Zdrojewska. – Ważniejsze jest pytanie, czy dzieci będą skręcać przysłowiowe już iPhone’y, czy je projektować, innymi słowy: co i jak będą w szkołach robić. I kto je będzie tego uczyć. Ale na te pytania nie ma czasu, bo ciągle rozmawiamy o tym, czy dyrektorzy zachowają swoje etaty i jaka tabliczka zawiśnie nad drzwiami placówki. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2016