Szczęście wypędzonych

Wypędzenia, przesiedlenia, deportacje i zsyłki milionów ludzi w wieku XX były czymś strasznym. Tu nie ma żadnej dyskusji. Rozpacz, udręczenie, śmierć bliskich, rabunki, choroby, upokorzenia, utrata majątku, długie lata nostalgii. Może jednak nadszedł już czas, byśmy obok mówienia o stratach, jakie ponieśli wypędzeni, zaczęli także mówić - chłodno i trzeźwo - o pozytywnych aspektach wypędzeń?.

28.09.2003

Czyta się kilka minut

Mówienie o pozytywnych aspektach tragedii, która dotknęła miliony ludzi, może wyglądać na cynizm, relatywizację zbrodni albo po prostu nieodpowiedzialność. Czy wolno nam przyjąć taką perspektywę wobec jednego z największych nieszczęść XX wieku? Obok koniecznej żałoby i upamiętnienia krzywd, stawiać paradoksalne pytanie, jakie korzyści z wypędzeń odnieśli polscy i niemieccy wypędzeni? Widzieć wypędzenia po drugiej wojnie światowej jako element długiego procesu europejskiej historii, mierzonego nie latami, lecz dziesięcioleciami, oceniać zatem to, co się stało, nie tylko z punktu widzenia bolesnych urazów, jakich doznawali wypędzeni, lecz także z punktu widzenia długofalowych konsekwencji tych zdarzeń dla życia poszczególnych ludzi, narodów i wreszcie dla całej Europy?

Nie potrafię zapomnieć!

Sam chętnie uznałbym takie pytania za niedopuszczalne, a nawet niedorzeczne, gdyby nie to, co któregoś dnia usłyszałem od mojego Ojca. Bo ja jestem synem wypędzonych i wypędzenie moich rodziców - Matki ze spalonej przez Niemców Warszawy i Ojca z zajętego przez Rosjan Wilna - uważam za jedno z ważniejszych doświadczeń mojego życia. A tego, co usłyszałem od Ojca, niestety, nie potrafię zapomnieć. To jest ważny fragment mojej pamięci, a także - ośmielę się twierdzić - ważny fragment pamięci europejskiej, którego wymazywać czy poddawać manipulacjom nie należy.

- Boże drogi! - wołał mój ojciec w roku 1980, kiedy o dawnych sprawach mógł już mówić głośno - Boże drogi, udało mi się wydostać z sowieckiej Rosji! Toż to prawdziwy cud! Radość mojego “wypędzonego" ojca - to, prawda, radość zmieszana z goryczą i tęsknotą za utraconym Wilnem, ale jednak radość! - brała się stąd, że ojciec dobrze wiedział, co by go czekało, gdyby w Wilnie musiał pozostać na zawsze. Słowo “enkawude" mówiło wszystko. Słyszał też nie jeden raz o tak zwanej akcji “paszportyzacji". To dlatego - jak pamiętam - mówił do takich samych jak on wygnańców, znajomych z Wilna, którzy w 1945 roku trafili razem z nim do poniemieckiego Gdańska i regularnie, na każdym spotkaniu, przeklinali swój wygnańczy los: - Dajcie spokój! Lepiej pomyślcie o tym, co nas ominęło! Wtedy oni - to także dobrze pamiętam - w milczeniu kiwali głowami, jak ludzie, którzy wolą nie ruszać niedobrych tajemnic.

W latach czterdziestych tysiące Polaków deportowanych w głąb Rosji ze wschodnich terenów Polski zostały postawione przed alternatywą: albo zrzekacie się obywatelstwa polskiego, albo wędrujecie do obozów koncentracyjnych za kołem polarnym. I część Polaków ugięła się pod presją. Dzisiaj sporo z ich dzieci i wnuków żyjących w Kazachstanie już nie mówi po polsku. Kiedy Rosja w roku 1956 poluzowała śrubę i deportowani Polacy mogli wracać do kraju, ci którzy podczas akcji paszportyzacyjnej ulegli przemocy, z rozpaczą dowiedzieli się, że nigdy nie wrócą do Ojczyzny - bo nie są żadnymi Polakami, tylko obywatelami sowieckiego państwa, w którym mają żyć aż do śmierci. Trudno sobie wyobrazić większą rozpacz. To, że Stalin mojemu ojcu, “wypędzonemu" z dawnych terenów polskich przez Armię Czerwoną, “pozwolił" opuścić sowiecką Rosję, mój ojciec uważał za prawdziwy dar losu i za ten dar dziękował Panu Bogu każdego dnia.

A Niemcy? Co właściwie oznacza zdanie: “jesteśmy przeciwko wszelkim wypędzeniom jako sprzecznym z prawami człowieka i normami prawa międzynarodowego", które dzisiaj w Niemczech słyszę coraz częściej? Czy znaczy ono: “My, Niemcy, uważamy, że w 1945 roku, gdy granice zostały w Europie kompletnie poprzestawiane przez Wielką Trójkę z Teheranu, ludność niemiecka powinna była pozostać w swoich tradycyjnych miejscach zamieszkania, to znaczy w polskim Gdańsku, w polskim Wrocławiu i w czeskich Sudetach"? Ilu jednak Niemców wypędzonych z Gdańska po roku 1945, którzy opuścili rodzinne Pomorze i Prusy Wschodnie i zamieszkali w miastach za Łabą, naprawdę z ręką na sercu wolałoby zamiast w Düsseldorfie, Kolonii czy Frankfurcie spędzić swoje powojenne życie pod rządami Stalina w komunistycznej Polsce - tak jak ja i mój ojciec?

Ludzie oszalali z bólu

Bo co by się stało, gdyby nie zostali wypędzeni, gdyby Rosjanie powiedzieli - a mogli tak powiedzieć - że ludność niemiecka ma po przegranej wojnie pozostać na swoim miejscu? Czy parę miesięcy po wyzwoleniu przez Armię Czerwoną obozu koncentracyjnego Auschwitz na “terenach poniemieckich" mogłoby dojść do samosądów takich jak na przykład te, które zdarzyły się w latach dziewięćdziesiątych w Kosowie? Czy mogłaby wchodzić też w rachubę przymusowa “paszportyzacja", a także wypędzenie milionów Niemców z Pomorza i Śląska nie za Odrę, lecz dokładnie w przeciwną stronę, na ośnieżone równiny za Uralem - i to wszystkich, co do jednego? Tak jak brat mojego ojca został wypędzony z rodzinnego Wilna do kołchozu pod Moskwą, gdzie musiał spać w drewnianych korytach dla świń, wypełnionych wiórami z pobliskiego tartaku, bo w sowieckim gospodarstwie rolnym dla Polaków wypędzonych z Polski nie było nawet słomy, cóż zaś mówić o pościeli i łóżkach. Zresztą podobny los spotkał wielu niemieckich jeńców wojennych, którzy z Rosji nie wrócili nigdy, ale jakoś o tym dzisiaj się w Niemczech nie słyszy.

Pamiętam pewien dość drastyczny epizod z lat czterdziestych, który - jak twierdził mój Ojciec - dobrze oddawał atmosferę tamtych dni. Na naszej ulicy mieszkał przez jakiś czas sowiecki oficer, który gdzieś tam pracował i coś tam robił, nikt dobrze nie wiedział co. Można go było czasem spotkać na dworcu w Oliwie, bo co rano z Oliwy jeździł do pracy w Gdyni. Pewnego dnia mój Ojciec natknął się na niego na peronie. Razem wsiedli do wagonu, a potem w ciepłym przedziale ucięli sobie dłuższą pogawędkę, od której Ojcu zaczęły chodzić po plecach zimne dreszcze.

Oficer pochodził z małej wioski pod Leningradem. Niemcy wymordowali mu całą rodzinę. Dwoje dzieci, żonę i starą matkę. Wszystkich zamknęli w starej chałupie razem z innymi mieszkańcami wioski i spalili żywcem.

Oficer miał bardzo jasny pogląd, jak należy rozwiązać “kwestię niemiecką" po wojnie. W pamiętnej rozmowie z ojcem rozważał trzy możliwości.

Po pierwsze: należy wysterylizować wszystkich Niemców, jakim udało się przeżyć wojnę, łącznie z niemowlętami, tak by naród niemiecki wymarł w sposób naturalny. Druga możliwość była bardziej malownicza. Pod Berlinem, na przykład w Poczdamie, należy zbudować w skali jeden do jednego dokładną kopię obozu koncentracyjnego Auschwitz, z rampami kolejowymi, komorami gazowymi i krematoriami, potem wagonami bydlęcymi zwieźć tam z całych Niemiec wszystkich Niemców i wytruć ich gazem Cyklon B, zaczynając od mieszkańców Berlina, tak żeby na kuli ziemskiej do końca świata nie został nawet jeden żywy Niemiec. Trzecia możliwość była bardziej humanitarna: cały naród niemiecki należy wywieźć na Syberię.

Ktoś, kto mówi dzisiaj o wypędzeniach, zapominając o tym psychologicznym kontekście, lewituje jak półprzytomny ponad rzeczywistością historyczną. Niemcy, którzy domagają się zbudowania Centrum przeciw Wypędzeniom, powinni przeczytać sobie choćby jeden raz wstrząsające wiersze monachijskie Borowskiego, które swoim tonem, niestety, w paru miejscach przypominają pomysły sowieckiego oficera. Ludziom oszalałym z bólu po masakrze, jaką Niemcy zgotowali światu, przychodziły do głowy idee najstraszniejsze. Relacje z obozów i więzień, w których trzymano Niemców po wojnie w Polsce, bywają przerażające i można się czasem dziwić, jakim to cudem zmasakrowane narody nie dokonały na Niemcach prawdziwie masowego odwetu.

Więc z tego punktu widzenia to, że duża część Niemców deportowanych z Pomorza, Śląska i Mazur trafiła za Łabę, można uznać za prawdziwą wygraną na loterii życia. Z czerwonej strefy, w której nie tylko z Niemcami nikt się nie cackał, trafili do cywilizowanego świata i sporo z nich po wojnie żyło nawet lepiej niż przed wojną w pomorskich, śląskich czy mazurskich Heimatach. Wydając zgodę na masowe deportacje, alianci w istocie pozwolili im przejść na drugą stronę berlińskiego muru, który w latach czterdziestych jeszcze co prawda nie istniał, ale przecież już w jakimś sensie istniał. Później o takim przejściu na drugą stronę muru miliony Polaków, Bułgarów, Węgrów czy Niemców z DDR, zamkniętych w sowieckiej klatce ze stalowych prętów na całe życie, mogły tylko marzyć. Deportowanym Niemcom, którzy dotarli za Łabę, cudem udało wydostać się z paszczy sowieckiego Lewiatana. Nawet jeśli doznali wielkich szkód podczas deportacji, uniknęli komunistycznej niewoli i nędzy, o której do dziś wielu z nich nie ma zielonego pojęcia.

Wygrany los na loterii

Jeśli ktoś powie, że parę milionów Niemców nie mogłoby trafić za krąg polarny, warto przypomnieć, że taka operacja dla sowieckiej Rosji nie była żadnym problemem. W latach czterdziestych deportowano na przykład do Kazachstanu cały - dosłownie cały - naród czeczeński. Polaków zaś wywieziono na Syberię prawie pół miliona. W świetle tych faktów deportowani po wojnie Niemcy, którzy znaleźli się na Zachodzie, mogli mówić o szczęściu. W XX wieku, w świecie podzielonym na dwa śmiertelnie sobie wrogie systemy, rozdzielone zasiekami z drutu kolczastego, niewiele narodów miało taką szansę.

Z pewnością nie stało się tak dzięki wspaniałomyślności Stalina. To zachodnie demokracje nie pozwoliły na prawdziwie radykalne rozwiązanie “kwestii niemieckiej", o którym to rozwiązaniu - jak mówił ojciec - w latach czterdziestych i pięćdziesiątych myślało sporo ludzi w krajach zmasakrowanych przez armię Hitlera. Niemcy, choć wywołali straszliwy kataklizm wojny światowej, wygrali los na loterii dzięki rozpoczynającej się “zimnej wojnie". Już w roku 1945 znaleźli wśród zachodnich aliantów potężnych opiekunów, którzy chcieli ich przeciągnąć na swoją stronę przeciw komunistycznej Rosji. Ważniejsze było mieć po swojej stronie niemiecką armię, która wkrótce się odrodziła, niż wymierzać surowe kary narodowi niemieckiemu za zbrodnie, jakich się dopuścił. Armia Niemiec wschodnich powstała w podobny sposób.

Część Niemców, którzy znaleźli się w wolnym demokratycznym kraju za Łabą, pod kuratelą amerykańską mogła nie tylko publicznie rozpamiętywać bolesną utratę Heimatu, ale też organizować jawne “stowarzyszenia wypędzonych", na co Polacy wypędzeni przez Rosjan z Wilna czy Lwowa - jak mój ojciec - nie mieli żadnych szans. Więcej: Niemcy mogli nawet jawnie, na drodze politycznej, domagać się prawa powrotu do “zabranej ojczyzny", co też wielokrotnie czynili. Powie ktoś: wątpliwa pociecha. Ale gdyby mój ojciec zrobił coś takiego, gdyby więc publicznie zaczął domagać się prawa do powrotu na Wileńszczyznę, tego samego dnia zostałby wsadzony do komunistycznego więzienia, z którego mógłby nie wyjść żywy. Zresztą mój ojciec wcale nie chciał wracać na rodzinną ziemię zajętą przez Sowietów. Bo właściwie - po co miałby tam wracać? Do jeszcze większej nędzy i jeszcze większej niewoli niż w komunistycznej Polsce? W porównaniu z tym, co zostawił za sobą, w polskim Gdańsku nie było najgorzej.

A związki niemieckich wypędzonych? Czy w istocie nie było tak, że żądając po wojnie “prawa do powrotu", jedni wypędzeni domagali się w istocie wypędzenia innych wypędzonych, którzy - jak wtedy mówiono w Niemczech - znaleźli się “tymczasowo" na byłych ziemiach niemieckich podlegających “chwilowo" polskiej administracji? Dzisiaj zaś? Jeśli ktoś dzisiaj mówi “jesteśmy przeciwko wszelkim wypędzeniom jako sprzecznym z normami prawa międzynarodowego", czy to znaczy także, że mówi: “jesteśmy za unieważnieniem wszystkich postanowień aliantów z roku 1945 jako sprzecznych z prawem międzynarodowym"? Czy słowa “jesteśmy przeciwko wypędzeniom" oznaczają dzisiaj jedynie sprzeciw wobec wszelkich wypędzeń, do których mogłoby dojść - nie daj, Boże - w przyszłości, czy coś jeszcze? Warto wziąć pod uwagę wszystkie te wątpliwości, gdy rozmyślamy o formie upamiętnienia dramatu wypędzeń, by zapobiec ewentualnym nieporozumieniom, które mogą być dla nas wszystkich bolesne, bo słowa te różnie są rozumiane w Polsce, Niemczech, Rosji czy Czechach.

Beneficjenci wypędzeń

I wreszcie sprawa ostatnia, chyba najtrudniejsza. Wszystkie dyskusje o wypędzeniach opierają się na znaczącym przemilczeniu. Czy dzisiejsza Europa, ta Europa, która się jednoczy, Europa, taka jaka jest, a więc w sumie nienajgorsza, mogłaby powstać bez wypędzeń i masowych deportacji? Bo może to prawda, że właśnie dzięki gigantycznym przemieszczeniom ludności z lat czterdziestych i pięćdziesiątych nie doszło w Europie Środkowej po roku 1989 na ruinach sowieckiego imperium do eksplozji w rodzaju tej, która w latach dziewięćdziesiątych wstrząsnęła Bałkanami? Że czystki etniczne z lat powojennych zapobiegły takiemu wybuchowi, bo zlikwidowały potencjalne ogniska konfliktów - na przykład konfliktu tak straszliwego, jak ten na mieszanych terytoriach polsko-białorusko-ukraińskich, gdzie wcześniej siekiera bywała zwykłym narzędziem sporu?

Czy zatem nie jest tak, że to my wszyscy - bez wyjątku, także “niemieccy wypędzeni" i “polscy wypędzeni" - jesteśmy dzisiaj beneficjentami wypędzeń, choć nie chcemy się do tego przyznać? Czy brutalne rozdzielenie przez aliantów skłóconych narodów europejskich po II wojnie światowej nie stało się realnym fundamentem i punktem wyjścia dla długiego procesu pojednania i zjednoczenia Europy - jak bolesny, lecz konieczny zabieg chirurgiczny? I wreszcie czy w tamtej konkretnej sytuacji historycznej, w obliczu zarządzonych przez Stalina masowych deportacji ludności polskiej ze wschodu na tereny poniemieckie, ktokolwiek z nas - także Erika Steinbach i Peter Glotz - kto znalazłby się w 1945 roku na miejscu aliantów, mógłby podjąć inną decyzję niż ta o masowych deportacjach Niemców? Czy można było w latach czterdziestych i pięćdziesiątych w jakikolwiek sposób tym deportacjom zapobiec po wszystkich drastycznych przesunięciach granic, które wywróciły do góry nogami pół Europy? Czy na przykład polski rząd mógł, ot tak po prostu, w 1945 roku ogłosić, nie oglądając się na Rosjan i zachodnich aliantów, że postanawia nie deportować z Polski nawet jednego Niemca? I co by się stało w Europie - wtedy i później - gdyby jednak decyzja o masowych deportacjach Niemców nie zapadła?

Jeśli więc powstanie Centrum przeciw Wypędzeniom, obojętne czy w Berlinie, czy we Wrocławiu, czy - właściwie, czemu nie? - w Gdańsku (nie jestem zresztą pewien, czy należy tworzyć osobną instytucję zajmującą się wyłącznie wyizolowanym tematem wypędzeń, bo może to usunąć w cień dużo ważniejsze sprawy, których wypędzenia były tylko konsekwencją), wszystkie te pytania powinny znaleźć swoje odbicie w strukturze ewentualnej ekspozycji. Mam na myśli także pytania, które wynikają z tego, co mówił mój ojciec - jeden z milionów ludzi wypędzonych ze Wschodu na “byłe tereny niemieckie". Jeśli zaś takie centrum nie powstanie, takie pytania powinny być trwale obecne w europejskiej świadomości, także w świadomości współczesnych Niemców, co zresztą wydaje mi się niezwykle trudne do osiągnięcia.

I może raczej Centrum to powinno nazywać się Centrum Wiedzy o Wypędzeniach, bo gdyby ktoś sformułowanie “Centrum przeciwko wypędzeniom" nieopatrznie odczytał na przykład jako “Centrum przeciwko sprawcom wypędzeń" - to znaczy Polakom, Rosjanom, Niemcom czy Czechom - z pewnością nie byłoby to, jak myślę, zgodne z intencjami jego projektodawców.

Warto więc, by o tym pomyśleć.

Zrobią, co zechcą

Oczywiście pomysły sowieckiego oficera, o których mój ojciec usłyszał w latach czterdziestych, były szalone. Czy jednak byłoby szaloną ideą, gdyby obok Centrum przeciwko Wypędzeniom - o ile takie Centrum rzeczywiście powstanie w Berlinie - projektodawcy tego przedsięwzięcia zbudowali dla równowagi w celach edukacyjnych także dokładną kopię choćby jednej komory gazowej i krematorium z obozu koncentracyjnego w Auschwitz? Kto wie, może byłoby to znacznie słuszniejsze, niż wznoszenie w Berlinie malowniczego monumentu ku czci ofiar Holokaustu z paru tysięcy abstrakcyjnych kamieni, których widok z pewnością nie wzbudzi w nikim żadnych głębszych uczuć, a za jakiś czas, kto wie, jako jedna z atrakcji turystycznych stolicy Niemiec, będzie się zapewne kojarzyć młodym Niemcom ze sławnymi megalitami druidów z miejscowości Stonehenge.

Bo “Auschwitz", jak się o tym parę razy w Niemczech przekonałem, dla sporej liczby Niemców to dzisiaj po prostu bajka o żelaznym wilku - gdzieś tam to kiedyś było, albo i nie było, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, w jakiejś Polsce, czyli właściwie nigdzie, zaś “nieludzkie bombardowania Drezna przez aliantów" oraz “dręczenie ludności niemieckiej na Pomorzu i w Sudetach" - to jest najprawdziwsza rzeczywistość.

Podczas moich ostatnich pobytów w Niemczech wyczułem wyraźną zmianę. Dzisiaj o stosunkach z Polską mówi się trochę inaczej niż jeszcze przed paru laty. Jakiś czas temu miałem w Ansbach spotkanie z władzami landu, urzędnikami i ludźmi kultury. I na tym właśnie spotkaniu nagle zaatakował mnie jeden z uczestników, dość młody człowiek, który oświadczył, że jestem wspólnikiem pasera, mieszkam przecież w Gdańsku w domu wypędzonych Niemców, ten dom dostałem od polskiego państwa, ale to polskie państwo jest paserem, bo dostało ten dom od Rosji, która jako złodziej główny zabrała Niemcom ziemię, na której Gdańsk stoi. Powinienem więc natychmiast oddać ten dom potomkom wypędzonych, którzy mają na to stosowne papiery. Bardzo na mnie ten człowiek krzyczał. “Może pan sobie mieszkać w tym domu aż do śmierci, ale czynsz ma pan płacić nam, niemieckim właścicielom!". Powiedziałem, że moi rodzice, wypędzeni ze swoich rodzinnych miast przez Niemców i Rosjan, kupili ten dom na własność od państwa polskiego za oszczędności całego życia. Na co on: “Własność kupiona od pasera nie jest żadną własnością. To jest własność niezgodna z prawem międzynarodowym, prawami człowieka i prawem Unii Europejskiej. Kiedy wejdziecie do Unii, trzeba będzie coś z tym zrobić!".

Rzecz ciekawa, ten człowiek nie krzyczał, by Rosjanie oddali mojemu ojcu dom w Wilnie, który mu odebrano po wojnie. Ta sprawa go nie obchodziła. Zresztą w gimnazjum w Ansbach, do którego zostałem zaproszony, bym uświadomił niemiecką młodzież, gdzie leży miasto Gdańsk, czego większość uczniów nie wiedziała, wisiała na ścianie mapa z zaznaczonymi granicami Rzeszy z roku 1937. W paru miejscach widniały napisy: “pod tymczasową administracją polską". Powiedziano mi, że to stara, nieaktualna już mapa, która trafiła do klasy przypadkiem.

Gdy parę miesięcy temu na zaproszenie Berlińskiej Akademii Nauk uczestniczyłem w dyskusji z Peterem Glotzem o Centrum przeciwko Wypędzeniom, sprawy te znowu powróciły. Peter Glotz mówił w prawdziwym uniesieniu o “cierpieniach naszych ojców i dziadów" wypędzonych z Pomorza, Śląska i Sudetów, które wreszcie można upamiętnić, nie zająknął się jednak nawet jednym słowem o majątku niemieckich wypędzonych znajdującym się “tymczasowo" pod administracją rosyjską w okręgu kaliningradzkim, dawniej Königsberg. Ta sprawa nie zajmowała go zupełnie. Była mowa tylko o wypędzeniach, za które są odpowiedzialni Polacy i Czesi, a słowa “dekrety Benesza" powracały wielokrotnie. Jedyną osobą na sali, która mitygowała Petera Glotza, zresztą niezbyt stanowczo, był Egon Bahr, były minister spraw zagranicznych Niemiec, sławny architekt “polityki wschodniej". Moją propozycję, by Centrum ulokować raczej w Strasburgu niż w Berlinie, może najlepiej pod patronatem Rady Europy, cała sala - około trzystu przedstawicieli elit politycznych, naukowych i gospodarczych Berlina - przyjęła lodowato. Nikt nie chciał słyszeć o żadnym innym miejscu niż Berlin. “To może lepiej Centrum zbudować na Malcie!" - wołał Peter Glotz. Słowo “Strasburg" działało jak płachta na byka.

Oczywiście możemy sobie pokrzykiwać na Petera Glotza i Erikę Steinbach, ile tylko chcemy. Oni i tak zrobią z Centrum przeciwko Wypędzeniom, co będą chcieli. Usłyszałem niedawno w Berlinie: “To jest nasza wewnętrzna sprawa i nikomu nic do tego". Możliwości naszego wpływu na postawę zwolenników idei Centrum oceniam jako niewielkie, co wcale nie znaczy, że powinniśmy milczeć. Cóż nam zresztą pozostaje innego jak mówić?

Nie wszyscy bowiem zdajemy sobie sprawę, w jakim momencie historycznym idea stworzenia Centrum się pojawia. Niemcy dopiero teraz naprawdę odzyskują poczucie suwerenności po upokorzeniach klęski wojennej i rozbioru państwa niemieckiego przez aliantów. Postawa wielu Niemców wobec wypędzeń współbrzmi dzisiaj z niemiecką postawą wobec amerykańskiej inwazji na Irak i - szerzej - postawą wobec Ameryki. Niemcy dopiero teraz mentalnie zrywają z siebie “jarzmo alianckie". Podnoszą się z powojennego “zdeptania". Manifestowanie przez nich niezależności wobec USA, z czym spotykam się w Niemczech na każdym kroku, jest tym właśnie. Ale manifestowanie “niemieckiej samodzielności" i “siły ducha" wyraża się też w postawie Niemców wobec powojennych deportacji i idei Centrum przeciwko Wypędzeniom. Stąd właśnie bierze się pewne usztywnienie opinii. Wszystko to jest paradoksalną konsekwencją tego, że dopiero teraz Niemcy zaczynają czuć się naprawdę wolnym narodem, o czym chcą demonstracyjnie powiadomić cały świat. Dlatego nie dadzą sobie nic narzucić.

Ja sam, jako autor “Hanemanna", w obecnej sytuacji czuję się dziwnie. Są tacy, którzy uważają, że moja książka dostarczyła argumentów takim ludziom jak Erika Steinbach, bo pokazała, jak to Polacy w roku 1945 “bezprawnie" zajmowali poniemieckie mieszkania na Pomorzu i w Prusach Wschodnich, doprowadzając je do ruiny. Pragnę zatem oświadczyć, że jest to nadużycie interpretacyjne, z którym nie chcę mieć nic wspólnego. “Hanemanna" napisałem tyleż przeciwko powojennym wypędzeniom Niemców z Gdańska - bo pisząc go, wierzyłem, że obce narody mogą żyć zgodnie obok siebie - ile przeciwko Niemcom, którzy w roku 1933 zbiorowo puścili w ruch szatańską maszynerię mordów, wypędzeń i masowych deportacji, druzgocząc życie milionom ludzi w całej Europie, o czym dzisiaj nie wszyscy w Niemczech chcą pamiętać.

I to powinno być jasne.

STEFAN CHWIN (ur. 1949) jest prozaikiem, historykiem i krytykiem literackim, autorem powieści: “Krótka historia pewnego żartu" (1991), “Hanemann" (1995), “Esther" (1999) i “Złoty Pelikan" (2002). Na łamach “TP" opublikował szereg esejów i opowiadań.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Stefan Chwin (ur. 1949) jest prozaikiem, eseistą, krytykiem literackim, historykiem literatury i profesorem Uniwersytetu Gdańskiego. Ostatnio opublikował „Miłosz. Interpretacje i świadectwa” (2012) i tom esejów „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni” (2013… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2003