Kierunek Berlin

Byłoby zdecydowanie lepiej, gdyby Erika Steinbach weszła do rady Fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie". Postępowanie polskiego rządu w tej sprawie to przykład, jak nie prowadzić polityki.

17.03.2009

Czyta się kilka minut

Przed przystapieniem Polski do strefy Schengen były tutaj druty kolczaste. Okolice Świnoujscia, czerwiec 2008 r. /fot. Tomasz Wiech / Agencja Gazeta /
Przed przystapieniem Polski do strefy Schengen były tutaj druty kolczaste. Okolice Świnoujscia, czerwiec 2008 r. /fot. Tomasz Wiech / Agencja Gazeta /

Niemal 10 lat temu, w czerwcu 1999 r., Bundestag podjął uchwałę o budowie w Berlinie Pomnika Pomordowanych Żydów Europy - po wieloletniej dyskusji, czy pomnik taki w ogóle stawiać, a jeśli, to jak ma wyglądać. Także mniej więcej 10 lat temu pojawiły się w Niemczech pierwsze sygnały, świadczące o rosnącym zainteresowaniu własnymi ofiarami wojny; w kolejnej dekadzie ten trend miał się pogłębić.

Również 10 lat temu, w marcu 1999 r., nowa i szerzej nieznana przewodnicząca Związku Wypędzonych Erika Steinbach zgłosiła pomysł zbudowania w Berlinie miejsca pamięci poświęconego ludziom określanym zbiorowo mianem: wypędzeni (aby uniknąć takich czy innych konotacji, mówmy tu: wygnańcy). Czyli kilkunastu milionom Niemców, którzy po 1945 r. utracili domy w Europie Środkowej i Wschodniej.

Niemieccy historycy i politycy do dziś spierają się, czy w trakcie tego (jak powiedziałby ktoś niezaangażowany emocjonalnie) "transferu ludności" zginęło dwa miliony, milion czy też może "tylko" 500-600 tys. Niemców - w sporej części kobiet i dzieci. I byłoby dobrze, gdyby ten spór o liczbę ofiar - w ciągu 60 lat istnienia Republiki Federalnej często mający charakter sporu politycznego - stał się bardziej rzeczowy, a mniej polityczny. Bo choć dla moralnej oceny tamtych wydarzeń dokładne dane o ofiarach nie mają centralnego znaczenia, to jednak istotne jest, jaką liczbę poznawać będą np. wycieczki szkolne, już niedługo zwiedzające nowe miejsce pamięci w Berlinie - to, które kiedyś miało się nazywać "Centrum przeciw Wypędzeniom", a koniec końców nazywa się "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie".

Niedługo - co nie znaczy, że szybko. Niemieckie dyskusje, których tematem był kształt jakiegoś konkretnego miejsca pamięci - ważnego nie tylko z historycznego, ale również politycznego punktu widzenia - zwykle były zarówno emocjonalne, jak i długotrwałe. Przykładem wspomniany Pomnik Holokaustu, ale także np. muzeum w Buchenwaldzie, który najpierw był nazistowskim, a po 1945 r. sowieckim obozem koncentracyjnym (co zmuszało do poszukania formuły "podwójnego" upamiętnienia).

Zapewne więc także kształt miejsca pamięci o niemieckich wygnańcach będzie przedmiotem debaty: zarówno opinii publicznej, jak polityków, a także - i na koniec przede wszystkim - gremium, które ma podejmować konkretne decyzje programowe, czyli 13-osobowej rady Fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie".

Właśnie o to, czy jednym z jej członków ma być Erika Steinbach, toczył się ostatni spór polsko-niemiecki. Źródła w Berlinie twierdzą, że strona polska (w osobie Władysława Bartoszewskiego, pełnomocnika premiera RP) postawiła kanclerz Angeli Merkel ultimatum: albo Steinbach, albo dobre relacje polsko-niemieckie. Czyli inaczej: jeśli Steinbach wejdzie do tej rady (a jej skład zatwierdza rząd Niemiec), Berlin musi się liczyć z gwałtownym pogorszeniem stosunków z Warszawą.

Finał jest znany: Steinbach zrezygnowała - oficjalnie sama, nieoficjalnie na prośbę Merkel - z kandydowania do rady fundacji. W Polsce odtrąbiono sukces. Chyba trochę za szybko.

***

O sporze wokół przewodniczącej Związku Wypędzonych napisano i powiedziano już dużo w obu krajach. W tym miejscu spójrzmy na ostatnią awanturę jako na przykład, jak nie powinno się prowadzić nie tylko polityki wobec Niemiec, ale polityki w ogóle. Nawet jeśli jest się przekonanym, że ma się sto procent racji.

Dziś widać już, że koncentrując spór na osobie Steinbach i atakując ją personalnie - aż do stawiania w jednym szeregu z biskupem lefebrystą Richardem Williamsonem, negującym zagładę Żydów jako fakt historyczny - polski rząd nie tylko jej nie zaszkodził, ale przeciwnie: wyświadczył wielką przysługę. Upokorzona publicznie Steinbach przeżywa swoje wielkie dni: jej pozycja jest w Niemczech mocniejsza, niż była kiedykolwiek w ciągu minionych 10 lat.

Jeśli strona polska rzeczywiście uznała, że niedopuszczenie Eriki Steinbach jest celem o znaczeniu tak strategicznym, że dla jego realizacji warto wytaczać najcięższe działa - łącznie z rzuceniem na szalę całego autorytetu, jaki Władysław Bartoszewski zbudował w Niemczech w minionych dekadach (co oznaczało, że tak czy inaczej autorytet ten musi jakoś ucierpieć) - to nie tylko fatalnie dobrano argumenty, ale także moment.

***

Polska "szarża" na Erikę Steinbach - nie w postaci dyskretnych zabiegów dyplomatycznych, które gwarantowałyby wszystkim stronom zachowanie twarzy, lecz poprzez publiczne postawienie sprawy na ostrzu noża, co sprawiało, że ten, kto ustąpi, będzie musiał czuć smak porażki - zbiegła się w czasie z debatą wewnątrz niemieckiej chadecji o kondycji ideowej tejże.

W owej dyskusji środowiska konserwatystów ostro krytykują Angelę Merkel - kanclerza i przewodniczącą CDU. A chodzi o władzę - o to, czy chadecja będzie w stanie zdobyć ponad 40 proc. głosów we wrześniowych wyborach do Bundestagu. Taki wynik dałby jej możliwość zawarcia koalicji z liberałami z FDP; w przeciwnym razie chadecja może być skazana na kontynuowanie "małżeństwa z rozsądku" z socjaldemokratami z SPD.

Od początku istnienia niemiecka chadecja łączy w sobie (jak to kiedyś zgrabnie ujął Helmut Kohl - mistrz, jeśli idzie o wiązanie idei z praktyką) wartości i chrześcijańskie, i konserwatywne, i liberalne, i socjalne; bez tego nie jest możliwe osiągnięcie statusu partii masowej, którą może poprzeć tak wielu obywateli, by w koalicji z mniejszym partnerem mogła utworzyć rząd.

Ale obecna dyskusja o profilu chadecji sprowokowana została nie tylko perspektywą wyborów. Także Wielka Koalicja z SPD zmusza do pokazania, czym się różnimy od lewicowego partnera, z którym rządziliśmy przez cztery lata, a za chwilę zaczniemy się spierać w kampanii wyborczej. A na to wszystko nakłada się globalny kryzys: społeczeństwa Zachodu domagają się od rządzących interwencji w gospodarkę. Niemiecka lewica nie ma z tym problemu. Chadecja - owszem: jeśli uważa, że gdzieś jest granica interwencjonizmu państwowego, musi to wyborcom wytłumaczyć.

Co to wszystko ma wspólnego z Eriką Steinbach? Bardzo wiele: środowiska konserwatywne w CDU/CSU zarzucają Angeli Merkel, że pod jej rządami chadecja staje się za mało konserwatywna, że pani kanclerz odwraca się od części tradycyjnego elektoratu - i tu jako przykład wymienia się środowiska Związku Wypędzonych albo konserwatywnych katolików, którzy mogli poczuć się dotknięci krytyką Benedykta XVI (za postępowanie Watykanu w sprawie biskupa Williamsona). Teraz Merkel musi bronić się także przed zarzutami, że nie była dość solidarna z przewodniczącą Związku Wypędzonych, gdy na głowę tejże spadały absurdalne zarzuty.

Ponieważ kanclerz chce wyciszyć spory w CDU/CSU (stawka jest wysoka), w efekcie musi deklarować: "Odkąd sięgam pamięcią, jestem solidarna z Eriką Steinbach, zwłaszcza jeśli mowa jest o jej głównym projekcie, który jest ważnym projektem także dla mnie, mianowicie o Fundacji »Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie«. (...) Bo o co tutaj chodzi? Przede wszystkim o to, abyśmy mieli tę fundację, i aby w chwili, gdy pokolenie świadków tamtej epoki jest coraz starsze i coraz mniej liczne, pamięć o bezprawiu wypędzeń stała się elementem pamięci całego społeczeństwa i nie poszła w zapomnienie" (rozmowa z Merkel w Deutschlandradio, 15 marca). Musi też pokazywać, że jest solidarna ze Związkiem Wypędzonych - dlatego w tym tygodniu, mimo napiętego kalendarza, znajdzie czas, aby dwukrotnie wystąpić na jego spotkaniach.

W sobotę, 14 marca, chadecja w Hesji ustalała lokalną listę kandydatów przed wyborami do Bundestagu: na pierwszym miejscu znalazł się obecny minister, na drugim były minister, na trzecim Erika Steinbach.

Polskiemu rządowi udało się coś, czego chyba nie planował: wytaczając najcięższy możliwy w Niemczech polityczny argument przeciwko Erice Steinbach (antysemityzm) i upokarzając ją publicznie, sprawił, że dopiero teraz stała się politykiem naprawdę ważnym.

***

Ale zostawmy na boku życie wewnętrzne niemieckiej chadecji - choć jest ono istotne, skoro ta formacja będzie zapewne rządzić Niemcami przez kolejne lata. Wróćmy do tego, o co w istocie toczy się spór - czyli do berlińskiego pomnika wypędzonych.

Powiedzmy wprost: byłoby zdecydowanie lepiej, gdyby Erika Steinbach weszła do rady Fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie". Niekoniecznie dlatego, że - jak to trafnie ujął sekretarz generalny CDU Ronald Pofalla - berliński projekt na zawsze będzie związany z jej nazwiskiem. Powód jest pragmatyczny: byłoby lepiej, gdyby sfera decyzyjna skoncentrowała się nie tylko formalnie, ale także faktycznie w radzie berlińskiej fundacji. Steinbach byłaby tam jednym z 13 członków, mając u boku jeszcze dwoje przedstawicieli Związku Wypędzonych. Jeśli nawet ktoś traktuje ją jako wroga Polski, to (pomijając wątpliwą zasadność tej klasyfikacji) warto się zastanowić: czy wroga nie lepiej mieć pod kontrolą?

Nie miejsce tu na analizowanie procedury powoływania pozostałej dziesiątki członków rady fundacji - było nie było, rządowej. Powiedzmy tylko, że skład tej dziesiątki gwarantowałby, iż głosy z Polski nie byłyby ignorowane.

Dziś Erika Steinbach pozostaje poza tym gremium, ale z (uzasadnioną) nadzieją, że jej opinia będzie się liczyć - co sprawia, że proces decyzyjny może być dla rządu Niemiec trudniejszy do kontrolowania. Z kolei pozycja polskich historyków (czy polityków) w przyszłej dyskusji będzie gorsza: narosło za dużo złych emocji, aby można było przejść po prostu do dyskusji o historii - prędzej można się spodziewać, że polskie zastrzeżenia do takiej czy innej koncepcji muzeum-pomnika wygnańców postrzegane będą jako dyktowane uprzedzeniem bądź niechęcią do podejmowania tematu, w którym Polacy występują nie tylko w roli ofiar.

***

Tymczasem z punktu widzenia tych Polaków, którzy pojednanie polsko-niemieckie uważają za wciąż aktualne wyzwanie natury politycznej i moralnej, pytanie nie brzmi dziś, czy Niemcom wolno pamiętać o swych ofiarach. Zwłaszcza że - jak słusznie zauważał niedawno publicysta tygodnika "Die Zeit" (z 26 lutego) - zainteresowanie własnymi ofiarami w Niemczech "nie ma na celu relatywizowania zbrodni nazistowskich. Chodzi o to, aby stworzyć sobie całościowy obraz okropności hitleryzmu". Całościowy, czyli obejmujący także własne cywilne ofiary.

W dowartościowaniu niemieckich ofiar - nalotów, gwałtów Armii Czerwonej, obozów NKWD, wygnania - jest też, być może, coś z poczucia winy: w końcu ze wszystkich Niemców to właśnie tych kilkanaście milionów ludzi zapłaciło najwyższą cenę za wywołaną przez państwo niemieckie wojnę, a ich los po 1945 r. często wcale nie wpisywał się w podręcznikową wizję "udanej integracji" wysiedleńców w społeczność młodej Republiki Federalnej.

Czy nam się to podoba, czy nie, motyw upamiętnienia cierpienia tych ludzi w przestrzeni publicznej wysuwa się dziś na plan pierwszy. Erika Steinbach może być dalej postacią niesympatyczną; można nie zgadzać się z tezą, że w ciągu minionych 10 lat jednak jakoś się zmieniła (a zmieniła się); można też wyliczać różne jej wypowiedzi, weredyczne i mało empatyczne albo wątpliwie na gruncie faktów historycznych (np. liczba ofiar wypędzenia). Niemniej faktem jest, że w Niemczech idea upamiętnienia tragicznego losu kilkunastu milionów ludzi niejako się usamodzielniła - i postrzegana jest jako idea słuszna, w oderwaniu od osoby przewodniczącej Związku Wypędzonych.

Tak widzi to również wielu Niemców przychylnych Polsce, którzy od dawna angażowali się na rzecz pojednania. Także dlatego projekt Fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie" ma poparcie prezydenta Horsta Köhlera, byłego i obecnego przewodniczącego Episkopatu, jak również wielu polityków lewicy. Słowem - ludzi, którzy nie poparliby takiego projektu, gdyby widzieli w nim zagrożenie, ujmując rzecz w skrócie, jakimś rewanżyzmem.

A swoją drogą szkoda, że nie prowadzono solidnych badań socjologicznych, które pozwoliłyby stwierdzić, co Polacy sądzą o niemieckim pragnieniu upamiętnienia własnych niewinnych ofiar. Być może okazałoby się, że opinie "na górze", w politycznej Warszawie różnią się od opinii "na dole" - we Wrocławiu czy Gdańsku (gdzie powstały "cmentarze nieistniejących cmentarzy"), w Głogowie (gdzie w 2000 r. odsłonięto wspólny pomnik "Polskim i niemieckim ofiarom wojny, przemocy i wypędzenia") czy w Malborku (gdzie akcja lokalnego forum internetowego doprowadziła do godnego potraktowania odkrytych niedawno szczątków 2 tys. Niemców). Oraz w dziesiątkach, jeśli nie setkach innych miejsc, gdzie twarzą w twarz spotykają się ludzie z obu krajów. Tam, gdzie od dawna widać gotowość do uznania, że kilkaset lat przed rokiem 1945 nie było (jak chciała to widzieć komunistyczna propaganda) dość długim wprawdzie, ale jedynie przerywnikiem w polskiej historii tych ziem.

Można odnieść wrażenie - tylko wrażenie, bo aby powiedzieć więcej, konieczne byłyby badania - że przełamywanie tego, co Stanisław Stomma nazwał kiedyś "fatalizmem wrogości", dokonuje się dziś właśnie "na dole". Kluczem jest słowo: empatia.

***

Ale na spór wokół Eriki Steinbach oraz jej projektu można spojrzeć z jeszcze innej perspektywy: można postawić tezę, że causa Steinbach to nie przyczyna napięć polsko-niemieckich, ale symptom.

Janusz Reiter, pierwszy ambasador wolnej Polski w Niemczech (w latach 1990-95), wiele lat temu powiedział, że Niemcy przestali rozumieć Polaków, a Polacy stracili zaufanie do Niemców. Dlaczego? Przecież Polska i Niemcy są częścią Zachodu, w polityce obu krajów nie ma otwartych spraw z przeszłości. Przecież - by szukać szerszego kontekstu - różnice zdań w ocenie historii cechują nie tylko relacje polsko-niemieckie, ale np. niemiecko-brytyjskie. A jednak elity brytyjskie i niemieckie rozmawiają inaczej.

Gdyby przyjąć, że spory między Polską a Niemcami ostatnich lat - nie tylko o kwestie historyczne, ale także interwencję w Iraku czy konstytucję UE - nie są przyczyną kryzysu, ale właśnie jego symptomem, przyczyn należałoby szukać głębiej.

Gdzie? Po stronie niemieckiej - np. w tym, że po 1990 r. nie odbyła się tam zasadnicza debata o polityce wobec Polski, w tym o historii, która znalazłaby następnie przełożenie na zachowanie polityków czy świadomość społeczną. Po okresie 1989-1990 elity z obu stron Odry szybko uznały, że pojednanie i ogłoszona wówczas polsko-niemiecka "wspólnota interesów" są oczywiste. Dziś jednak oczywistości się skończyły. Także w Polsce, gdzie po osiągnięciu celów po 1989 r. najważniejszych (NATO i UE) zapanowała jakby pustka - jeśli idzie o idee czy pomysły - w polityce wobec Niemiec. Rzecz jasna poza oczekiwaniem, że jak coś wymyślimy, Niemcy powinni to poprzeć.

Grzech zaniechania rządów ostatnich lat - i SLD, i PiS, i PO - polega na tym, że w polityce wobec Niemiec ograniczały się do reagowania. Tak było i teraz: otworzono ostry spór polityczny, nie zadając najpierw pytań zasadniczych. Czy jego przedmiot jest tego wart i czy moment jest dobry.

Problem z Niemcami nie jest więc tylko problemem - jak chcieliby niektórzy z polskich komentatorów - polskiej prawicy czy wręcz, personifikując, "braci Kaczyńskich". Taka teza brzmi może atrakcyjnie w uszach niemieckiego odbiorcy, ale jest fałszywa. Dowód pierwszy z brzegu: wiosną 2004 r. - a więc za rządów SLD - w czterech niemiec-

kich pismach politologicznych ("Aussenpolitik", "Osteuropa", "Deutschland Archiv" i "Ansichten") - ukazały się artykuły, których autorzy diagnozowali zapaść w stosunkach polsko-niemieckich. Sam w sobie wniosek ten, choć sformułowany równocześnie przez osoby dobrze poinformowane i przychylne Polsce (Basil Kerski, Gerhard Gnauck, Theo Mechtenberg i Henning Tewes), nie byłby niczym niezwykłym. Niezwykłe było coś innego: lektura wszystkich analiz pozostawiała wrażenie, jakby ich autorzy nie mieli pomysłu, jak przezwyciężyć tę zapaść, i nadziei, że uda się to w krótkim czasie.

***

Co zatem z polskiej perspektywy można zrobić? Na przykład zacząć nie od wielkich idei, ale małych kroków.

Komentując w 1999 r. decyzję Bundestagu o budowie Pomnika Holokaustu i plan "Centrum przeciw Wypędzeniom", Janusz Reiter postulował w "Rzeczpospolitej", aby utworzyć w Berlinie własnymi siłami Muzeum Polskie. Pisał: "Berlińska topografia historyczna nie będzie się ograniczać do pomnika Holokaustu. Co jeszcze znajdzie w niej miejsce? Niedawno środowiska ziomkowskie (Związek Wypędzonych) zaproponowały utworzenie ośrodka upamiętniającego i dokumentującego wypędzenia jako jedną z tragedii XX w. (...) Jest to zamysł budzący mieszane uczucia. (...) Jaką zdolność krytycznej oceny będą mieli młodzi ludzie w roku 2050, dla których II wojna światowa będzie prawie tak samo odległa jak wojna trzydziestoletnia? (...) Pamiętajmy o tych, którzy będą odczytywać symbole historyczne w Berlinie w roku 2050. Czego dowiedzą się o stosunkach polsko-niemieckich w tym stuleciu? Czego się nauczą, aby zrozumieć kraj, którego zachodnia granica jest oddalona o mniej niż 100 km od Berlina?".

Jeśli Berlin ma być blisko Polski nie tylko w sensie geograficznym - dowodził Reiter -nie powinno tam zabraknąć muzeum albo stałej wystawy prezentującej stosunki polsko-niemieckie. Mogłyby tam być pokazane różne epoki naszego sąsiedztwa; w końcu ta historia była pisana nie tylko na polach bitew.

Musiała minąć dekada, aby ten postulat doczekał się realizacji. Albo przynajmniej pierwszego poważnego kroku w tym kierunku: w tym tygodniu otwierana jest wystawa "My Berlińczycy" o polskiej obecności w stolicy Niemiec w minionych wiekach (patrz dalej: teksty Joachima Trenknera i Roberta Traby). Wystawa to pierwszy wielki projekt, który realizuje Centrum Badań Historycznych - polska instytucja, powołana w 2006 r. w Berlinie z inicjatywy ówczesnej pełnomocniczki rządu ds. stosunków z Niemcami, prof. Ireny Lipowicz. Pierwszy i nie ostatni; w planach jest np. wspólna antologia z udziałem historyków z obu krajów na temat polsko-niemieckich miejsc pamięci.

To praca organiczna, obliczona na lata. Być może kiedyś Centrum stanie się odpowiednikiem wielu istniejących ośrodków - amerykańskich, żydowskich, francuskich, brytyjskich itd. - zajmujących się w Berlinie działalnością przedpolityczną, w tym dyskusjami nad historią.

Zwłaszcza w sytuacji, którą opisuje historyk Hans-Ulrich Wehler: niemieccy maturzyści i studenci wiedzą o sześciu milionach zamordowanych Żydów, ale "kiedy mówimy im, że podczas wojny co piąty Polak stracił życie i że już na samym początku wojny 800 tys. Polaków zostało wypędzonych z terenów zajętych przez Niemców, wówczas spotykamy się z niewiedzą i zdumieniem" (patrz dalej: wywiad z historykiem Peterem Jahnem).

***

Wszelako Centrum Badań Historycznych - to tylko jedna "noga". Wkrótce w Polsce i w Niemczech obchodzona będzie 70. rocznica wybuchu II wojny światowej. Dla ludzi, którzy odpowiadają za polską politykę wobec Niemiec, równie istotne, co 70. rocznica, powinno być to, jak będzie wyglądać

1 września 2039 r.

A może wyglądać tak: w setną rocznicę wybuchu II wojny światowej kalendarz kanclerza Niemiec (wywodzącego się z pokolenia urodzonego ok. roku 1989) wypełnią liczne uroczystości rocznicowe. Uda się on m.in. pod Pomnik Holokaustu, a także do miejsca pamięci o niemieckich wygnańcach, które postrzegane będzie już jako po prostu miejsce pamięci o niemieckich ofiarach wojny. Może odwiedzi Pomnik Żołnierza Rosyjskiego czy Miejsce Pamięci Niemieckiego Ruchu Oporu. W całym Berlinie nie będzie natomiast gdzie uczcić ofiar z kraju, od ataku na który zaczęła się wojna.

Czy tak to będzie wyglądać?

Marek Edelman powiedział kiedyś, że zanim Niemcy postawią pomnik swoim wypędzonym, powinni najpierw opłakać polskie ofiary. Zabrzmiało to ostro, może nawet trochę za ostro, skoro nikt poważny w Niemczech nie neguje dziś niemieckiej winy za wojnę. Ale, być może, byłoby dowodem politycznej mądrości, gdyby w 70 lat po wybuchu

II wojny światowej w Berlinie powstało polskie miejsce pamięci. Choćby nawet skromne. Byłoby także dowodem politycznej mądrości, gdyby wśród inicjatorów takiego projektu byli politycy niemieckiej chadecji, a wśród nich - Erika Steinbach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2009