Święta nielegalność

Zaskakiwał, zadziwiał i irytował. Dokonywał rzeczy, o których inni duszpasterze mogli tylko marzyć. Gdzie tkwiła tajemnica ojca Jana Góry?

11.01.2016

Czyta się kilka minut

O. Jan Góra, styczeń 2013 r. / Fot. Paweł Jaskółka / REPORTER
O. Jan Góra, styczeń 2013 r. / Fot. Paweł Jaskółka / REPORTER

Pod koniec lat 70. Jan Góra pojechał z o. Marcinem Babrajem, szefem miesięcznika „W drodze”, do prymasa Wyszyńskiego. Poprosił o błogosławieństwo. I zaczął kaszleć.

 – Skąd ten kaszel? – spytał prymas.

 – Z pasji dla Jezusa – odpowiedział.

 – Z pasji dla Jezusa trzeba żyć długo i pracować – usłyszał.

Ten kaszel towarzyszył mu całe życie. Był jak jego refren. Nauczył się z nim żyć. I my nauczyliśmy się kaszlącego Góry.

Tajemny szyfr

To było powołanie dwuwymiarowe. Z tęsknoty i pragnienia, aby jego „maleńkie ja mogło rozmawiać z wielkim Ty”, i z chęci obrony. Chciał ratować Kościół i wiarę. Nauczyciele szydzili w szkole, że to ciemnota i zabobon, ale wkrótce przeminie.

Chciał też bronić swego stryja, wiejskiego plebana… Jeździł do niego w dzieciństwie i młodości, do Paleśnicy. „Tam znajduje się tajemny szyfr mojego życia” – wyznawał. Dziwne, że zobaczył swoje przyszłe życie w kapłanie, który właściwie w niczym nie mógł mu zaimponować. „Żył jako pośmiewisko i przykład nieumiejętności życia w swojej rodzinie i w swojej parafii”. Góra, nie mogąc kiedyś zasnąć, bo sprężyna z tapczanu wrzynała mu się w brzuch, usłyszał jego szloch. Stryj próbował nocą napisać obronę w swojej sprawie do kurii, obalić donosy swego wikarego i namówionych przez niego ludzi. Nie potrafił… Góra poczuł się wezwany.

Kara za atrakcyjność

Urodził się w 1948 r. w Prudniku. Po wstąpieniu do zakonu marzył, że zostanie teologiem albo pisarzem. Człowiekiem, który dostrzegł w nim talent literacki, był o. Marcin Babraj. Próbował go też nauczyć pokory w pisaniu. Góra jednak czuł, że do pisania potrzebna jest bezczelność, że „to, co mi się w nocy przyśniło, czy zdarzyło po drodze do toalety, ma wartość uniwersalną”.

Bywał w warszawskich salonach, terminował w „Tygodniku Powszechnym”. „Himalaje marzeń – wspominał. – To były czasy, że gdy któryś z redaktorów »Tygodnika« podał mi rękę, to ja byłem gotów uklęknąć i ją pocałować. Pamiętam Turowicza, który przechodził jak Bóg Ojciec, odzywał się tym swoim wibrującym głosem i rozdawał spojrzenia. Boże, gdy ono padło na mnie, to o mało nie mdlałem.

Zadebiutował reportażem z Kalwarii Pacławskiej. „Porwały mnie baby, kanapki, śpiewy ludowe, wszystko to, co stare… Wtargnąłem nałamy, zobaczywszy młodość starości, podczas gdy większość chciała ją grzebać. To był rok 1972, wczesny Gierek. Pamiętam, jak szedłem ulicą Wiślną. Niosłem świeżutkie numery gazety, mój artykuł był na pierwszej kolumnie. Zdawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą”.

W Krakowie w redakcji nikt nie pracował w stylu poznańskim. Przychodzili wymienić istotne i nieistotne kwestie dotyczące historii, której czuli się bohaterami, ale artykuły pisywali po domach. Pamiętam, jak Brandstaetter pokrzykiwał przy pewnej okazji: „Cholera! Ten »Tygodnik Powszechny«, piąta Ewangelia. Człowiek nawet umrzeć nie może, jeśli tego w nim nie odnotują”.

Z pismem rozstał się na początku lat 90. Mówił, że jako żołnierz liniowy nie mógł pogodzić się z tym, co „Tygodnik” zrobił, kiedy księża mieli iść do szkół uczyć religii. „Zakwestionował decyzję przełożonych i sączył wątpliwości. Musiałem mieć pewność wiary żarliwej, a »Tygodnik« mi jej nie dawał”.

W 1977 r. władze zakonu przerwały jego pięknie przebiegającą karierę literacką i „zesłały” go do Poznania. Miał tam zająć się duszpasterstwem młodzieży po o. Piusie, który prowadził popularne msze w stylu hipisowskim. Przejął po nim „siedemnastki”. Początkowo kościół opustoszał, ale wkrótce napełnił się na nowo. Góra jeździł do Francji, chodził po Taizé i kradł kartki ze słowami kanonów. „To były święte kradzieże. Mnie też później okradali i nikogo nie skarżyłem” – tłumaczył.

Zniósł granicę między ołtarzem i nawą. Wychodził z mikrofonem między ławki i uczył śpiewać, nieraz drąc się na młodzież, a ona go za to kochała. Kościół pękał w szwach. Na przeszpiegi przyjeżdżali duszpasterze z całej Polski, podglądać, jak się dialoguje z młodzieżą. Przyznał się do tego po latach także o. Tadeusz Rydzyk. Wezwali więc Górę do SB. „Co ojciec robi, że oni tak przychodzą?” – spytali. Zaczął za radą Mieczysława Krąpca strugać religijnego wariata. Mówił, że i jemu to nie jest na rękę, bo pisze doktorat. Że wręcz zniechęca młodzież, bo odprawia mszę po łacinie i wygłasza długie kazania, czego oni nie cierpią. Nie wie, co się dzieje...

Nie tylko SB niepokoiły duszpasterskie sukcesy ojca Jana. Poznański arcybiskup Jerzy Stroba zarzucił mu, że jego zajęcia w duszpasterstwie szkół średnich wyciągają najlepszą młodzież z parafii. Krytyka płynęła także od przyjaciół. Tadeusz Żychiewicz nazwał go Violettą Villas polskiego duszpasterstwa. Góra już nie klęczał przed autorytetami, jak w czasach „Tygodnika”. Nauczył się być w centrum. Otrzepał się z resztek nieśmiałości. Brandstaetter, który go kochał i podziwiał, żartował jednocześnie: „Niech już ojciec skończy z tym jajstwem!”. „Jakim?”. „No ciągle ja, ja…”.

 „Moje gwiazdorstwo? – tłumaczył mi po latach. – Wielu w swoim czasie było ono potrzebne, było potrzebne mnie samemu. (…) Wydaje mi się, że to były czasy, kiedy część młodych księży była pełna kompleksów i wstydziła się wyznawać publicznie, że wybrali tę cudowną drogę życia. Myślę, że swoją postawą pokazywałem im, że celibatem, kapłaństwem można się przechwalać…”.

Krytyki więc po nim spływały. Czuł, że za sobą ma młodzież. Oraz wsparcie Jana Pawła II.

Mahomet już idzie

Znał go jeszcze z czasów kleryckich z Krakowa, gdy jako arcybiskup Wojtyła przychodził do klasztoru dominikanów. Ale teraz dopchać się do niego było trudno. Wszyscy strzegli zazdrośnie swoich kontaktów i dojść. W 1980 r. Góra stał na placu św. Piotra w gęstym tłumie ze swym przyjacielem Krzyśkiem Nikiforowem, który nagle krzyknął: „Ojcze, Góra przyszła do Mahometa”. I papież zareagował. „Niech Góra poczeka, Mahomet już idzie”. Jan Paweł II spytał, dlaczego nie odwiedza go z młodzieżą.

To pytanie spowodowało, że Góra oszalał na całą resztę swojego życia. W czasie kolejnej wizyty zawiózł papieżowi swoją książkę „Mój dom”. Rozpowiadał, że przyjął go nie tylko jako duszpasterza młodzieży, ale jako pisarza, kolegę po piórze. Z tej wyprawy przywiózł m.in. zdjęcie, na którym papież całuje go jak ojciec. „Uratował mi życie, pisząc »Promieniowanie ojcostwa« – scenariusz mojego duszpasterzowania i kapłaństwa. Dla mnie ten tekst to dopełnienie Pisma Świętego. Pokazuje, jak być mężczyzną, księdzem, ojcem…”.

Jamna i Lednica

W czasie Światowych Dni Młodzieży w 1991 r. – odbywały się one w Częstochowie – odniósł spektakularny sukces. Jego wychowankowie i pieśń „Abba, Ojcze”, do której ułożył słowa, podbili Wały Jasnogórskie i serce Jana Pawła II. Wkrótce potem zawędrował ze swą młodzieżą na Jamną, do wioski na górze obok Paleśnicy. Przed laty poprzysiągł sobie nigdy nie wracać w te strony, po tym jak potraktowano jego stryja. I stał się cud. Tak w skrócie można powiedzieć o historii podarowania mu starej drewnianej szkoły w wiosce spacyfikowanej w 1944 r. przez Niemców. „Górze górale podarowali górę”. Obudziły się w nim atawizmy. Przecież z dziada pradziada był chłopem. I stał się księdzem budowniczym. Przestał opowiadać o ptakach niebieskich, co nie sieją ni orzą. Zaczął gromadzić środki na inwestycje.

Boży szantażysta

W 1995 r. wyczytał w adhortacji „Tertio Millennio Adveniente” o Bramie Trzeciego Tysiąclecia, przez którą papież chciał przeprowadzić polską młodzież w nowe milenium. Zdobył ziemię w historycznym miejscu, opodal Ostrowa Lednickiego, gdzie wedle tradycji Mieszko I chrzcił swoich rycerzy. Pomysł postawienia bramy w kształcie ryby powstał w lecie 1996 r. Trzeba było ją wybudować do przyjazdu papieża, a więc do czerwca 1997 r. Mówiono Górze, że jeśli papież nie przyjedzie, to on zawiśnie na tej Rybie albo zostanie kustoszem złomu. Episkopat nie chciał Lednicy włączyć w oficjalny program pielgrzymki. Proponowano mu przenieść Bramę do Poznania. On jednak zwrócił się o pomoc bezpośrednio do papieża, uciekając się do swoistego szantażu. Pisał do niego, że jeśli nie on, to kto ma przeprowadzić młodzież? Kwaśniewski? Cimoszewicz?

Skończyło się tak, że papież w drodze do Gniezna trzykrotnie zatoczył helikopterem koło nad bramą. Góra nie potrzebował większego symbolu i spełnienia marzeń.

Liczba Ledniczan wzrastała z roku na rok. Góra fundował pod Rybą festiwal symboli. Woreczki z solą, buteleczki z winem i olejem, pierścienie… Co złośliwsi zwali go gadżeciarzem. A on po prostu ożywiał na popeerelowskiej pustyni zapomniane symbole. I realizował prośbę Jana Pawła II, aby „przełożył Gutenberga na wizję, na teatr”.

Chcąc zdobyć pieniądze na swój wielki teatr, stał się żebrakiem. Rezygnował często ze swej godności i przymilał się sponsorom. „Dla siebie nie poprosiłbym nawet o złotówkę”. Szczególnie Lednica kształtowana początkowo na wzór Watykanu budziła oskarżenia o megalomanię i brak roztropności. Wybudować to raz, ale kto to utrzyma? Góra wszędzie szukał kontaktów, sprzymierzeńców i dobrodziejów. Wchodził w niebezpieczne związki. Powtarzał, że kiedyś kościoły powstawały za pieniądze wielkich grzeszników.

Błogosławiona demoralizacja

W latach 70. poszedł do arcybiskupa Wojtyły z pytaniem, czy może odprawić mszę w mieszkaniu swej cioci. Wojtyła zaczął: „Wprawdzie prawo kanoniczne...”, i zawiesił głos, a Góra wtrącił: „Proszę już nic nie mówić”. Po chwili kardynał dodał, patrząc mu prosto w oczy: „Kto wiele pyta, wiele otrzymuje odpowiedzi”. Więc już nie pytał.

I tę radę rozciągnął na wszystkie swoje działania. Mówiłem mu żartem, że jest zdemoralizowany przez papieża.

Rada arcybiskupa Krakowa stała się źródłem jego sukcesów i konfliktów – z przełożonymi. Właściwie żadne z dzieł, którymi się dziś zachwycamy, nie doszłoby do skutku, gdyby pytał o pozwolenia. Kiedy zwracano mu na to uwagę, mówił, że on już się urodził nielegalnie.

Godzina 21.37

Istotą Lednicy jest coroczny wybór Chrystusa na króla. Paradoksalnie Górę oskarżano jednak o to, że Jan Paweł II przesłonił mu Jezusa, a on próbuje tę swoją papolatrię zafundować młodzieży. Co roku sprowadzał papieża na Lednicę, puszczając na telebimie nagranie z nim. Specjalne słowo do Ledniczan. Jego wrogom wydawało się, że złapali go na gorącym uczynku, gdy podczas czwartej Lednicy na olbrzymim płótnie, które było repliką obrazu Rembrandta „Powrót syna marnotrawnego”, głowę miłosiernego ojca zastąpił twarzą Jana Pawła II.

Lednica ściągała tłumy i jednocześnie drażniła. Dla wielu ludzi stała się symbolem płytkiej religijności. Zamiast budować głęboką duchowość, woleli walczyć z Górą. Postanowiono przeczekać. Lednica się skończy, jak umrze Jan Paweł II, jego potężny protektor. Wyłączą prąd…

I umarł. Góra płakał nad zwłokami Jana Pawła II. Jego łzy wsączyły się w ornat papieża. Mówił, że jego DNA powędrowało do nieba.

 „Mój świat się zakończył na godzinie 21.37. Pewna cząstka mego serca obumarła – wyznał mi. – Nie oznacza to, że nie żyję pełnosprawnie nadal. Byłbym smutnym świadectwem, gdybym popadł w rozpacz, depresję, smutek. Śmierć świętego zawsze musi być życiodajna”.

Stryjowstąpienie

W ostatnich latach szedł śladami swego stryja. Podobnie jak on stawał się coraz częściej przedmiotem naigrawań. Mówiono, że uprawia skansen Jana Pawła II. Przyjął z miłością nowych papieży, ale rozmawiał w zasadzie tylko z tym, który odszedł.

Od różnych ludzi, a także od braci w zakonie słyszał: „że nie jest już w stanie zaprowadzić młodzieży tam, dokąd ona chce iść”. Więc okrawano mu różne funkcje, w tym duszpasterza akademickiego. Kilkanaście lat temu oskarżano go o zbytnią atrakcyjność. Teraz mówiono, że się wypalił.

A on, gdziekolwiek pojawił się w Polsce, wzbudzał entuzjazm. Stał się legendą za życia. Najwięcej sceptycyzmu budził wśród swoich, zgodnie z ewangeliczną zasadą. W czasie podróży ładował akumulatory. W Poznaniu siedział w swoim pokoiku duszpasterskim, „Oczku”. Czy był chory, czy wykończony. Czy było tłumnie, czy był samotny. Zawsze przy otwartych drzwiach. Nogi nie chciały go nosić, więc wkładał je często w miskę z wodą i tak ludzi przyjmował. Mówił, że żyje nie dla własnego samopoczucia, tylko dla celów. Cieszył się człowiekiem, jakby nie było większego szczęścia na świecie. Zapalał świece, parzył kawę, kroił chleb i wyciągał z lodówki smalec, kiełbasę, sery. A gdy mu zwracaliśmy uwagę, że może to niekoniecznie dobre dla jego zdrowia, cukrzycy, nadciśnienia etc., odpowiadał: „Po to Pan Bóg dał nam dupska, by się wypiąć na choróbska”.

Nie był showmanem, raczej Bożym aktorem. Występ u niego trwał na okrągło. Każdy człowiek, z którym rozmawiał, był dla niego sceną. Nigdy nie chciał być byle jaki. Ale i tak budził różne uczucia. Każdego dnia, od lat, musiał przechodzić przez szpalery szyderców.

 – Jak ojciec to znosi? – pytałem.

 – Upokorzenie jest codziennym pokarmem kogoś, kto głosi słowo Boże. Kto mieni się twórcą. Każdy artysta musi być przygotowany na upokorzenie, a każdy wierzący powinien nim być. Tylko tyle, ile zejdziemy do piekła, tyle wejdziemy do nieba.

Kazał wznosić się nad ludzką maliznę. Był Bożym pragmatykiem i ten pragmatyzm prowadził go do miłosierdzia. Może najbardziej podziwiałem w nim właśnie tę świeżość. Nie żył urazami. Szedł do przodu, a raczej do góry. Pojednanie z tymi, którzy żyli w słusznym czy niesłusznym żalu do niego, było jego wielką tęsknotą. Płakał, gdy człowiek rodził się na nowo.

Cygaro

W 2013r. byliśmy na Jasnej Górze u Marii Okońskiej, współtwórczyni „Ósemek” prymasa Wyszyńskiego. Parę lat jej nie widzieliśmy. Zdążyliśmy na cztery dni przed jej śmiercią. Śmialiśmy się za wszystkie lata. Mówiła Górze, że musi zostać świętym, a on zwierzał jej się z dwóch grzechów, które mu pozostały, bo na inne „nie starczało mu zdrowia”; wyznał, że klnie i lubi zapalić cygaro.

„Często jestem błaznem – tłumaczył mi w ostatniej książce – bo wiem, że to łatwiej rozbraja serca ludzkie niż sztywniactwo i wynoszenie się swoją powagą i dostojeństwem. Każdy musi rozwijać talenty, jakie od Boga dostał. Myślę, że błazeństwo jest jednym z nich, że tym błazeństwem trochę ludzi dla Bożej Sprawy wyżebrałem”.

Brama miłosierdzia

Umarł, jak sobie wymarzył. W czasie mszy świętej. Trzy dni przed wigilią, 21 grudnia.

W poniedziałek odprawiał roraty. Mówił na nich, że Pan Jezus tyle dobra przez ludzi mu daje, że nie jest w stanie już tego rejestrować. Na Sanctus przerwał mszę… Powiedział do Eli Drożniewicz stojącej przy wyjściu: „Muszę na chwilę wyjść. Popilnuj, żeby nic się nie stało”. Nie zainterweniowała, bo pomyślała, że może idzie do toalety… Kiedy nie wracał parę minut, Kazek Hojna wyszedł zaniepokojony i spotkał go kaszlącego na schodach. Zobaczył krew. Góra chciał jeszcze wrócić do kaplicy. „Ojcze, ktoś inny dokończy tę mszę…”. Kiwnął głową.

Umarł kaszląc. Nie posłuchał Wyszyńskiego. Zachwycał się powiedzeniem usłyszanym od księdza uformowanego w przedwojennej Francji: „Marche ou crève”. „Idź albo zdechnij”. Napisał o tym książkę. Niektórzy się gorszyli tym tytułem. On był go pewien. Ksiądz, jak żołnierz, ginie na polu… Góra był zawsze żołnierzem.

Pamiętam, jak z uśmiechem opowiadał o planach kardynała Ratzingera, który tuż przed wyborem na papieża myślał o emeryturze. Albo jak Agnieszka zwana „Pająkiem” zaproponowała mu kiedyś odpoczynek – odparł, że „to słowo jest ze słownika zboczeńców”.

Miał już umówiony pobyt w sanatorium od 4 stycznia. Tym terminem zmylił czujność. Uciekł świadomie?

Różnie teraz ludzie odczytują znaki. Przyszły rok miał być szczególny. 20. rocznica Lednicy, 1050. rocznica chrztu Polski… A więc trzeba zakasać rękawy jak nigdy… Na cztery dni przed śmiercią zadzwonił do prymasa Wojciecha Polaka. Prosił go, aby przyjechał 4 czerwca pod Rybę i ustanowił ją Lednicką Bramą Miłosierdzia.

Były w nim dwa oddechy – ziemski i niebiański. Miał po co żyć, miał po co umrzeć. Widocznie niebo zwyciężyło w przetargu. ©

Autor jest dziennikarzem, redaktorem i pisarzem. Wydał m.in. cztery części powieści o przypadkach księdza Grosera. W 2014 r. opublikował biografię o. Jana Góry „Święty i błazen”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2016