Archiwum Pana Boga

Marcin Babraj wiedział, że nikt tak nie potrafi mówić o Bogu jak ci, którzy Go odnaleźli.

22.02.2021

Czyta się kilka minut

O. Marcin Babraj OP, klasztor ojców dominikanów. Kraków, październik 2013 r. / GRAŻYNA MAKARA
O. Marcin Babraj OP, klasztor ojców dominikanów. Kraków, październik 2013 r. / GRAŻYNA MAKARA

Pierwszego lutego podano wiadomość o śmierci Ryszarda Szurkowskiego. Obok Lubańskiego idola mego dzieciństwa. Kiedy o piętnastej wchodziłem do domu, telefon od Romka Bieleckiego z „W drodze”: „Przed kilkoma minutami zmarł ojciec Marcin Babraj”…

Od kilkunastu lat przebywał w krakowskim klasztorze. Jakby poza rzeczywistością. Cierpiał na zanik pamięci.

Mistrz. Ten, który wyznaczył mi życiową ścieżkę.

Homo viator

W 1973 r. założył miesięcznik „W drodze”. Rozmawiał o nim w gronie kleryków od połowy lat 60. Byli wśród nich: Jacek Salij, Jan Andrzej Kłoczowski, Jan Spież, młodziutki Jan Góra. Przekonali ówczesnego prowincjała do swej idei, ale władza odrzucała wnioski o pozwolenie na wydawanie czasopisma.

W okresie odwilży gierkowskiej podjęto na nowo starania, używając argumentu, że na ziemiach zachodnich nie ma pisma takiego jak „Znak” czy „Więź”, więc gdyby w Poznaniu powstało, skorzystałoby państwo i Kościół. Czy ten argument zadziałał? A może urok osobisty ojca Konrada Hejmy („ministra spraw zagranicznych”, jak go nazywał Babraj), który załatwiał wszystkie sprawy z władzami?

Ojciec Hejmo prowadził wtedy w poznańskim duszpasterstwie niezwykle popularne Trybuny Duszpasterskie na wzór „Trybun obywatelskich towarzysza Szydlaka”. Toczono na nich dyskusje o hipisach, seksie, wierze, ateizmie… Po latach, kiedy Hejmę oskarżono o współpracę ze służbami, próbowano podawać to jako przykład „kreciej roboty”. Dla Marcina takie oskarżenia były bzdurą.

A więc w marcu 1973 r. stał się cud i władza dała pozwolenie. Babraj wiele myślał nad tytułem pisma. Pewnego dnia wpadła mu w ręce powieść ­Huysmansa „W drodze”. „To jest to! Dobry biblijny tytuł oddający prawdę o kondycji człowieka, będącego w drodze do domu Ojca”. Parę dni później dostał list od ojca Jacka Salija z propozycją takiego samego tytułu. Podobno jeszcze innym przyszedł do głowy ten pomysł. Można zaryzykować twierdzenie, że tytuł był owocem zbiorowego objawienia…

Donosy do prymasa

Klasztor i kościół akademicki w Poznaniu, gdzie mieściła się redakcja, był żywym ośrodkiem ekumenicznym. To między innymi zadecydowało o otwarciu miesięcznika nie tylko na Braci Odłączonych, ale również na inne religie, na ludzi poszukujących, wątpiących. Nie wszystkim dominikanom takie soborowe otwarcie się podobało… nie podobał się szczególnie filosemityzm.

– Zaraz na początku naszego istnienia drukowaliśmy teksty Juana Ariasa inspirowane przez teologię wyzwolenia – opowiadał mi ojciec Marcin. – To był znakomity kostium dla pokazania sytuacji w peerelowskiej Polsce. Pewnego dnia otrzymałem w tej sprawie wezwanie do księdza prymasa. Poszliśmy z Kłoczem i Konradem. Wyjaśniłem mu nasze intencje. Spotkało się to z jego aprobatą. Wróciliśmy do klasztoru na Freta, a tam bracia pytają: „Marcin, co powiedział prymas?”. Mówię, że jestem zobowiązany do tajemnicy. A na to Jacek Salij, który lubił sobie pożartować: „Słuchajcie, Marcin wszystko mi zdradził. Na biurku prymas miał po lewej stronie cały stos donosów na nas. Ale powiedział: »Nie ­martwcie się, psy szczekają, karawana jedzie dalej«”. Jeden z ojców, który miał wyraźnie coś wspólnego z tymi donosami, zasłonił się gazetą i tak się trząsł, że gazeta niemal wypadła mu z rąk.

Wydawanie pisma było grą z cenzurą. W grudniu 1984 r. – krótko po zamordowaniu ks. Popiełuszki – Marcin Babraj zamieścił „Litanię do św. Barbary”. Cenzura puściła. W litanii z 1944 r. były bardzo aktualne apostrofy: „święta Barbaro, w więzieniu wolna...”, „święta Barbaro, męstwo torturowanych, na śmierć nieustraszona...”. W odwecie władza zamknęła pismo, a konkretniej: wyrzucono je z drukarni. Na siedem miesięcy.

Wcześniej, w 1979 r., cenzura zablokowała tekst Karola Wojtyły, więc Marcin zdecydował się nie drukować całego numeru, w myśl zasady, że papieża się nie cenzuruje. Został wezwany przez decydenta w Urzędzie do Spraw Wyznań, Aleksandra Merkera. Ten próbował go zastraszyć: „No tak, takie dobre pismo, a przestaje istnieć”. Zawiesił głos i czekał na efekt. „Panie dyrektorze, są wartości wyższe niż istnienie pisma” – padła odpowiedź.

Krótki kurs dojrzewania

Urodził się w 1933 r. na Wołyniu w miasteczku Berezne. Na chrzcie otrzymał imię Andrzej. W marcu 1940 r. siedmioletniego Jędrusia wraz z matką i jego dwiema siostrami wywieziono do północnego Kazachstanu. Zamieszkali w Krasnej Polanie.

Codziennym zajęciem chłopca było zbieranie na stepie krowiego łajna. Gromadzili się w domu Emilii Komnackiej, która zwoływała ludzi na różaniec, na godzinki. Kiedy wracali do Polski, pozostający tam ludzie mówili, że przetrzymają najgorsze, byleby mieć księdza.

– Myślę, że moje powołanie – wspominał – miało tam swoje korzenie… Ten bezkres stepów i niebo nad nim – świątynia Boga. Pamiętam, jak ogromne wrażenie robił na mnie widok zesłanych tu Czeczenów i Inguszów – kaukaskich górali, muzułmanów – którzy rozkładali na stepie płaszcze, klękali i modlili się do Allaha.

Wrócili do Polski w 1946 r. Pojechali do Inowrocławia, gdzie mieszkała jedyna siostra matki. – Przyjęła nas z otwartymi ramionami – wspominał. Wkrótce dostali wiadomość, że ojciec zginął rozstrzelany w 1942 r. Był więziony kilka miesięcy na Pawiaku za udział w Związku Walki Zbrojnej. Matka pojechała do Warszawy na ekshumację, zidentyfikować ciało męża… Wróciła zupełnie siwa.

Wojenne przeżycia nie złamały Andrzeja. Moja znajoma, sąsiadka Babrajów w Inowrocławiu, wspomina go jako pogodnego, inteligentnego, przystojnego. I w wiecznym pędzie. Nie do zatrzymania.

W 1953 r. zdał na polonistykę w Poznaniu. Na początku studiów przeżywał kryzys wiary, buntował się przeciwko wszelkim przejawom bizantynizmu w Kościele. Do dominikanów trafił dzięki koleżankom ze studiów. Spotkał tam ojca Joachima Badeniego – arystokratę z ciała i ducha, który miał wielki wpływ na jego decyzję o wstąpieniu do zakonu.

W 1958 r. zaczął pracować w poznańskim „Przewodniku Katolickim”. Był pod wielkim urokiem naczelnego, ks. Romana Mielińskiego. Poznał tam wybitne osobowości, które w przyszłości będą podporą dla „W drodze”, jak ojca Karola Meissnera (pod jego wpływem początkowo myślał o wstąpieniu do benedyktynów), Romana Brandstaettera, a także Kazimierę Iłłakowiczównę, która kiedyś była sekretarką marszałka Piłsudskiego i twierdziła, że bardziej czuje się urzędniczką niż poetką.

W 1962 r. wstąpił do dominikanów. W 1969 r., po święceniach, wrócił do „Przewodnika Katolickiego”. Było to wtedy znakomite czasopismo o zasięgu ogólnopolskim. Niestety, wskutek ludzkiej małości, o której w szczegółach „nie wypada mówić” (słowa ojca Marcina), zwolniono ks. Mielińskiego. Babraj na znak protestu odszedł z redakcji. Zbiegło się to z otrzymaniem pozwolenia na wydawanie „W drodze”. W październiku 1973 r. wyszedł pierwszy numer.

Mówić o Bogu

Marcin – polonista rozmiłowany w literaturze – wiedział, że o Bogu nie można mówić w sposób zużyty. Największe prawdy powielane przez martwe wargi na ambonie i w piśmie nic nie zdziałają… Nikt tak nie potrafi mówić o Bogu jak ci, którzy go odnaleźli. Do takich należeli Anna Kamieńska, Brandstaetter, Andrzej Kijowski, który w „Dopiskach do »Wyznań« św. Augustyna” napisał: „Boga szuka tylko ten, kto chce Go znaleźć, a kto Go chce znaleźć, już Go znalazł”.

Profil pisma był rozpięty między konserwatyzmem a liberalizmem. Nigdy nie można było zadowolić wszystkich. W założeniu było ono adresowane głównie do świeckich, i to studentów, ale czytali je wszyscy. Posiadało prenumeratorów, którzy mieli lat dwadzieścia, i takich, którzy mieli sto.

Jacek Salij radził Babrajowi, by „pełnił w piśmie rolę proboszcza troszczącego się o pokarm zdrowej nauki dla swoich owieczek”. Marcin, erudyta, dostarczał miesięcznikowi teksty największych pisarzy i teologów, takich jak Simone Weil, Yves Congar, Abraham Joshua Heschel, Paul Evdokimov, Romano Guardini…

To, co dla jednych było poszukiwaniem w wierze, dla innych stanowiło bluźnierstwo. Przykład: opowiadania Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, którego „W drodze” publikowało jako pierwsze oficjalne wydawnictwo w Polsce. Po ukazaniu się jednego z nich oburzona siostra zakonna napisała: „Prawda – dewiza zakonu dominikańskiego umarła”. Marcin musiał się nasłuchać, ale wielka atencja dla Herlinga sprawiła, że drukował go nadal.

Jako ówczesny pracownik „W drodze”, pamiętam walkę o tekst Tadeusza Żychiewicza „Pochwała niedoskonałości”, który wedle opinii przeciwników siał zamęt. „Bogu nie stawia się pytań” – argumentowali, a jak wiadomo, pan Tadeusz uwielbiał to robić. Tekst w końcu poszedł z komentarzem Jana Andrzeja Kłoczowskiego, który, choć też widział w tekście „herezje”, tłumaczył, że klasyków się nie poprawia, co najwyżej komentuje.

Ale bywało, że zamieszczaliśmy też herezje „nie-klasyków”, chrześcijan bez Kościoła. Szczególnie pod koniec lat 80., kiedy to próbowaliśmy znaleźć harmonię między „Kościołem nauczającym” a „słuchającym”.

Pochwała sprzeczności

Jednym z filarów „W drodze” był Roman Brandstaetter. Mówił, że największą wartością człowieka są drzemiące w nim sprzeczności. Autor jedynej w polskiej literaturze epopei o Bogu „Jezus z Nazarethu” przed wojną był syjonistą przeklinającym Żydów przechodzących na chrześcijaństwo. Spotkanie z Chrystusem przeżył w Jerozolimie w 1944 r. i nazwał je „najwspanialszą smugą Światła”. Czytelnicy go uwielbiali.

– Kiedyś przyobiecał – wspominał ojciec Marcin – że da mi do miesięcznika esej „Czterech jeźdźców Apokalipsy”. Uradowany przygotowałem już okładkę i pewnego dnia widzę ten tekst w „Tygodniku Powszechnym”. Zatelefonowałem do pana Romana i powiedziałem, że jest nielojalny i nieuczciwy. Zawrzał. Zagroził mi w liście, że jeśli natychmiast nie odwołam swojej obelgi, zrywa ze mną wszelkie kontakty. Napisałem do niego list apostolski… Zadzwonił do mnie i zaproponował spotkanie. W trakcie picia becherovki napisał mi dedykację w najnowszym wydaniu „Jezusa z Nazarethu”: „Kochanemu ojcu Marcinowi, w dniu pojednania (Jom Kippur)”.

Marcin gromadził wokół siebie osoby, które aczkolwiek wyznawały prawdę o „Bogu poszukiwanym”, niekoniecznie się nawzajem tolerowały. Na przykład Brandstaetter nie znosił Kamieńskiej… Powtarzał, że wierzy teraz w Matkę Boską Częstochowską tak, jak kiedyś wierzyła w Stalina.

– Tak, mówił o niej „zetempówka” – potwierdził smutno Marcin. – Ale kiedy umarła i powiedziałem mu o tym podczas przypadkowego spotkania na ulicy, stanął jak wryty… Anna Kamieńska, którą znałem, była człowiekiem bardzo wrażliwym i autentycznym, głęboko przeżyła swoje nawrócenie.

Góra i sto kartonów

Jednym z najbardziej znanych wychowanków literackich ojca Marcina był Jan Góra, twórca spotkań lednickich.

– Na początku kazał mi jechać do Krakowa i napisać sprawozdanie z tygodnia ekumenicznego – opowiadał Góra. – Wypociłem solidny, natchniony tekst. Idę do niego zadowolony, zerknął i mówi: „Co tak piszesz, jakbyś ludzkość pouczał, co to jest ekumenizm? Napisz pokorną notatkę prasową”. Marcin był akuszerem moich pierwszych opowiadań o klasztorze. Potrafił być bezlitosny, ale redaktorem był świetnym. Niestety, sam nic wielkiego nie napisał, hamował go nadmierny samokrytycyzm. A do pisania trzeba mieć swoistą bezczelność, przekonanie, że to, co mi się w nocy przyśniło czy zdarzyło po drodze do toalety, ma wartość uniwersalną…

Nie pozostawił po sobie książek, znaczących tekstów. Wolał pełnić rolę akuszera. Tłumaczył się prozaicznie: że nie ma czasu na pisanie. Zgromadził za to mnóstwo ciekawych listów, notatek, materiałów zatrzymanych przez cenzurę… Mówił mi, że tych kartonów ma ze sto.

Góra nie mógł mu wybaczyć, że to wszystko usycha i gnije. „Marcin, daj mi te kartony, już ja będę wiedział, co z tym zrobić” – ciągle go prowokował. Z miłością. „Tylko ja mogę nad tym zapanować – opędzał się od niego Marcin. – Zrobię to. To trzeba roztropnie...”. Nie zdążył.

Odebrane dziecko

Na początku lat 90. wydawnictwo i miesięcznik zaczęły kuleć. Wolny rynek zawitał także do Kościoła. Dyrektorem „W drodze” został ojciec Maciej Zięba. Babraj został na stanowisku naczelnego miesięcznika. Nie było jednak szans na współpracę ludzi do niedawna tak sobie bliskich. Powody? – bardzo złożone. Efekt wojny dominikańsko-dominikańskiej. Świeccy pracownicy redakcji śpiewali: „Gdzie miłość wzajemna i dobroć”… Niestety pieśni pobożne nic nie pomogły.

– Ojcze, czemu nie może być tak jak w „Tygodniku”, gdzie Turowicz był od początku, jest i będzie? – pytałem. – Są rzeczy ważniejsze niż pismo, Jasiu… Są wartości, ludzie.

Odszedł z „W drodze” w lipcu 1995 r. „Odebrano mu jego dziecko” – mówili jedni. „Marcinowi nie dało się pomóc” – argumentowali drudzy. Przeniesiono go z Poznania do Warszawy, na Służew. Tam z pokorą zajął się prowadzeniem gazetki parafialnej: „Dominik nad Dolinką”. A potem trafił do Krakowa.

– Nic nie dzieje się bez woli Bożej – wyznał mi po latach. – Ja naprawdę nie żyję jakimś bólem. Moje życie wypełniły wyprawy do Kazachstanu i nie tylko…

Co roku wyprawiał się w Tatry, pomimo chorych kolan i bioder. Mówił, że tam jest bliżej do Boga. Uwielbiał siedzieć na Rusinowej Polanie i patrzeć na horyzont.

„Czy odmawiałem już jutrznię?”

Ojciec Grzegorz Chrzanowski opowiadał mi, jak zaprowadził Andrzeja Madeja, oblata żyjącego w Turkmenistanie, do Marcina. Ten rozpoznał swego dawnego przyjaciela, serdecznie powitał. Madej namawiał go usilnie, żeby opublikował swoje wspaniałe zapiski z Kazachstanu. „Tak, tak” – zapewniał Marcin i nagle poprosił go o numer telefonu, żeby mógł się z nim kontaktować. Zapisał na karteczce i odłożył na biurko. Po chwili sięgnął po nią i mówi: „Widzisz, Andrzeju, myślę o tobie. Mam twój telefon na wierzchu”. I wtedy Madej zrozumiał, że Babraj nigdy tych planów nie sfinalizuje.

– Kiedy jechałem do Poznania w 2000 r., by zostać dyrektorem wydawnictwa „W drodze” – wspominał Chrzanowski – ojciec Marcin uśmiechnął się i życzył mi powodzenia. Mówił, że to wielkie dzieło. To było dla mnie bardzo ważne, że założyciel wydawnictwa, jego ikona i legenda, życzy mi dobrze… Nie było w nim rozgoryczenia. Kiedy wróciłem po paru latach, zauważyłem jego zaniki pamięci. Codziennie pytał braci, jaki dzień i czy odmówił już jutrznię. Potem było coraz gorzej.

Mimo dramatycznego startu potrafił stworzyć w życiu tyle dobra. Tyle wielkich rzeczy zbudować. Kiedy umarł i staliśmy w milczeniu przy jego łóżku, panował głęboki spokój, miałem poczucie, że odszedł dobry człowiek. Dobry i spełniony. Wyraźnie to czułem.

Babraj nigdy nie odpieczętował „roztropnie” swoich kartonów. Najważniejsze, że je napełnił. Życiem, ludźmi, których łapał przy każdej okazji dla miesięcznika i dla Boga. Rozmawiał z człowiekiem i nagle: „To ważne, co powiedziałeś: koniecznie napiszesz mi o tym tekst”.

Jeden z przyjaciół, do którego zadzwoniłem, by poinformować o śmierci Marcina, zaczął: „Wiesz, moja najważniejsza rozmowa z nim… Gadamy kiedyś w Warszawie, otworzyłem się, a on nagle mówi: Dobrze, potraktujemy tę rozmowę jako spowiedź. A teraz dopełnimy normalnych warunków… Byłem totalnie zaskoczony”. Ojciec Marcin przeczuwał, że jego rozmówca do konfesjonału by się nie zgłosił.

Człowiek był drogą Marcina. Droga była całym jego życiem. Miesięcznik „W drodze” był tylko etapem wędrowania. Wszystkie kartony zostały złożone w archiwum Pana Boga. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2021