Święci potępieńcy

Doktryna o grzechu pierworodnym, a zwłaszcza jej tradycyjna wykładnia zawarta w Katechizmie Kościoła Katolickiego, przeżywa dziś poważny kryzys.

13.07.2020

Czyta się kilka minut

„Ogród Eden” – iluminacja w kalendarzu „Très Riches Heures”, francuskim ­manuskrypcie z pracowni braci Limbourg (1412–1416). / UNIVERSAL HISTORY ARCHIVE / GETTY IMAGES
„Ogród Eden” – iluminacja w kalendarzu „Très Riches Heures”, francuskim ­manuskrypcie z pracowni braci Limbourg (1412–1416). / UNIVERSAL HISTORY ARCHIVE / GETTY IMAGES

Teoria ewolucji mocno wstrząsnęła tradycyjną wykładnią doktryny o grzechu pierworodnym. Jak tę wykładnię pogodzić z ustaleniami ewolucyjnych nauk o początkach rodzaju ludzkiego? Zakłada się w niej, że ludzkość pochodzi od jednej pary prarodziców (monogenizm), gdy tymczasem nauka dowodzi, że wywodzimy się od wielu par (poligenizm). Zakłada się w niej dalej, że pierwsi ludzie byli istotami dojrzałymi intelektualnie i moralnie, nieśmiertelnymi, niepodległymi cierpieniu, bez skłonności do złego, żyjącymi w idealnych warunkach, podczas gdy nauki tego rodzaju wizję uznają za bezsensowną.

Jak ujął to biblista Marcin Majewski: „Jeśli rację mają nauki przyrodnicze, nie było w historii okresu, w którym człowiek doświadczyłby harmonii takiej, jak zobrazowano to w Księdze Rodzaju. W tym kontekście wydaje się, że natura człowieka i świata nie wymaga wyjaśnień w kategoriach pierwotnej doskonałości i upadku. Słabość, grzeszność, cierpienie i śmierć są częścią natury, a skłonność człowieka do zła nie jest czymś zawinionym, lecz jest jego wyposażeniem ewolucyjnym, za które nie ponosi odpowiedzialności”.

Tradycyjną wykładnią wstrząsa także egzegeza biblijna. W wykładni tej np. przyjmuje się historyzującą interpretację opowieści o Adamie i Ewie w Księdze Rodzaju, gdy tymczasem wedle egzegetów ma ona charakter w głębokim znaczeniu mitologiczny. Katechizm stwierdza ostrożnie, że język tej opowieści jest „obrazowy”, co pozwala przyjąć, że nie traktujemy dosłownie pełzającego tam węża czy tworzenia kobiety z żebra śpiącego mężczyzny. Oznacza to jednak, że podobnie niedosłownie trzeba traktować postaci Adama i Ewy, podczas gdy w Katechizmie akurat tę parę i tylko ją, nie wiedzieć czemu, pojmuje się całkiem dosłownie.

Z egzystencjalnego punktu widzenia jeszcze gwałtowniejszy opór rodzi ludzka miłość. Szczególnie chodzi tu o miłość do dzieci nienarodzonych i do niemowląt nieochrzczonych. Ludzka miłość – choćby matek i ojców, dziadków i babć oraz rodzeństwa tych dzieci – nie może się zgodzić na tradycyjną wykładnię, według której dzieci przed chrztem są – jak w XVI w. ujął to Sobór Trydencki, a dzisiaj wciąż się powtarza – „nieprzyjaciółmi Boga”.

W 1998 r. kard. Joseph Ratzinger w komentarzu do listu apostolskiego Jana Pawła II „W obronie wiary”, gdzie mowa o trzech poziomach nauczania Magisterium Kościoła (objawionego, ostatecznego i autentycznego), doktrynę o grzechu pierworodnym zaliczył do nauczania objawionego. Jej odrzucenie lub uporczywe negowanie jest zatem herezją. Herezją jednak jest negacja doktryny, ale nie jej wykładni, choćby uświęconej długą tradycją.

Nie ma debaty?

Dramatyczne problemy z tradycyjnym rozumieniem dogmatu o grzechu pierworodnym klarownie doszły do głosu w internetowej rozmowie pewnej osoby z abp. Grzegorzem Rysiem. Najpierw pada niespokojne pytanie: „Interesuje mnie grzech pierworodny u małych dzieci, u niemowlaków. Jak niemowlak może być grzeszny, skoro to jest dziecko moim zdaniem czyste jak łza. Nie jest niczego świadome: nie ma świadomości, że żyje, nie ma świadomości, że – za przeproszeniem – sra pod siebie. Dlaczego to niemowlę jest grzeszne? Co może być grzesznego w dziecku?”.

W odpowiedzi arcybiskup napisał: „Bardzo dobre pytanie i bardzo dobre wyczucie. Grzech pierworodny nie ma charakteru osobistej winy. To dziecko nie ma żadnej winy, absolutnie. (...) Zdarzają się takie dramaty, że dzieci umierają. Nikt nie twierdzi, że są potępione, bo umarły w stanie grzechu. Są święte. To jest trudna prawda, ale ona mówi tyle, że w momencie, kiedy człowiek się rodzi, to z racji decyzji podjętej przez pierwszych ludzi rodzi się w stanie nieprzyjaźni z Bogiem [podkreślenia moje – J.M.]. Ale to nie jest jego osobista wina. (...) My możemy być oburzeni, że grzech pierworodny to jest grzech dziedziczny. Ktoś u początku ludzkości narozrabiał, a ja mam konsekwencje tego ponosić. (...) Nie ma mowy o żadnej winie osobistej, dziecko jest niewinne. Nie ma debaty”.

A jednak debata jest, bo wypowiedź ta rodzi kolejne pytania. Jak rozumieć świętość dzieci zmarłych bez chrztu, gdy jednocześnie pozostają one „w stanie nieprzyjaźni z Bogiem”? Sobór Trydencki ów stan „nieprzyjaźni” starannie doprecyzował: skutkami grzechu pierworodnego są „utrata łaski i w końcu nienawiść do Boga. W tych, którzy są nim obciążeni, posiada moc, że czyni ich winnymi kary wiecznej, nieprzyjaciółmi Boga, synami gniewu”. Jak dzieci nieochrzczone mogą być święte, jeśli grzech pierworodny – tym razem według Katechizmu – „jest pozbawieniem pierwotnej świętości i sprawiedliwości” (nr 404-405, 417)? Co może zostać świętego w takim dziecku bez pierwotnej świętości?

Oto prawdziwy paradoks tradycyjnej wykładni doktryny o grzechu pierworodnym. Okazuje się, że można nie być przyczyną jakiegokolwiek zła, można po prostu nic w ogóle nie zrobić w swoim bardzo krótkim żywocie, z wyjątkiem bycia radością i szczęściem dla rodziców, i do tego jeszcze być świętym – a mimo to (do chrztu) pozostawać „nieprzyjacielem Boga”! Jak zgodzić się na takie rzeczy?

Bardzo łagodne potępienie

To prawda – jak ujął to nieco dalej abp Ryś – że ludzkie grzechy mają konsekwencje nie tylko dla grzeszących: „My byśmy bardzo chcieli, żeby konsekwencje naszych grzechów dotykały tylko nas. Ale to nie jest prawda. To jest tak, że konsekwencje mojego grzechu mogą dotykać bardzo wielu ludzi w życiu. I to nie jest ich wina. To nie jest ich wina, że im na przykład trudniej jest czynić dobro przeze mnie. I to jest właśnie to, co mamy na myśli, mówiąc o grzechu pierworodnym”.

Oczywiście – to, co robimy złego, oddziałuje na innych. Winy i grzechy jednych ludzi utrudniają innym czynienie dobra, a nawet ułatwiają im czynienie zła. Problem w tym, że w świeckich sądach ten utrudniający czynienie dobra lub ułatwiający czynienie zła – lecz zupełnie niezależny od winowajcy, bez jego własnej winy – wpływ innych będzie traktowany jako okoliczność łagodząca, a nie podstawa wyroku skazującego, i to na karę wiecznej śmierci. No i przede wszystkim nikomu w tych sądach nie przyjdzie do głowy sądzić i karać wiecznymi mękami niemowlaki.

Tymczasem w tradycyjnej wykładni doktryny o grzechu pierworodnym konsekwencje grzechów innych okazują się okolicznością realnie obciążającą. Sobór Trydencki nie pozostawił tu wątpliwości: „Zaciąga się go [grzech pierworodny] przez pochodzenie, a nie naśladowanie. Przechodzi on na wszystkich ludzi i każdy posiada go jako swój własny”. W wykładni tej dzieci bez chrztu nie tylko są sądzone, lecz także karane, a sędzią jest – o zgrozo – sam Bóg. W takiej wizji jasne jest, że wszechwiedzący Bóg stwarza dzieci, które nie mają szans na chrzest, tylko po to, by je następnie potępić.

Nie mam pewności, czy i dzisiaj ktoś nie twierdzi, że dzieci, które umarły bez chrztu, są potępione. Wiem natomiast, że przez wieki właśnie tak nauczano w Kościele. Sobór Trydencki miał się na kogo powołać, gdy orzekał: „Jego [grzechu pierworodnego] zasadniczymi skutkami są: śmierć doczesna i wieczna (...). W tych, którzy są nim obciążeni, posiada moc, że czyni ich winnymi kary wiecznej”.

Kluczowe okazały się poglądy św. Augustyna (IV/V w.). Biskup Hippony pisał: „Ten, kto mówi, że nawet dzieci odradzają się w Chrystusie, gdy opuszczają ten świat bez udziału w Jego sakramencie [chrztu], ten zarówno sprzeciwia się nauczaniu apostolskiemu, jak i staje przeciwko całemu Kościołowi, który nie zwleka z chrztem dzieci, albowiem Kościół bez wahania wierzy, iż w przeciwnym razie nie mają one możliwości odrodzić się w Chrystusie”. I w innym miejscu: „Kto nie jest z Chrystusem, może być tylko z diabłem”. Dzieci, które umarły bez chrztu – uważał Augustyn – „będą ukarane wiecznym ogniem; bo chociaż nie mają grzechu osobistego, zetknęły się poprzez swój brud z grzechem pierworodnym”. Czekają je kary, chociaż kary te wobec takich małych „potępieńców” będą „bardzo łagodne”, otrzymają „karę najlżejszą ze wszystkich”.

Augustynowe nauczanie było powtarzane przez rzesze kaznodziejów, biskupów, nawet papieży. Wciąż oddziałuje ono na teologię i Magisterium Kościoła. Do połowy XX w. pogrzeb dzieci zmarłych bez chrztu – pisał Jean Delumeau – „odbywał się bez księdza i odsuwano je od poświęconej ziemi z tego samego tytułu co inne osoby dotknięte hańbą, niewierzących, heretyków, odstępców, schizmatyków, ekskomunikowanych, zmarłych śmiercią samobójczą, (...) publicznych grzeszników i innych”. Cóż za potworna wizja: piekło wypełnione rzeszami dzieci, które odeszły z tego świata, nie otrzymawszy – zupełnie bez własnej winy – odrodzenia w wodach chrztu.

Nadzieja zbawienia dla dzieci

Zbawcza sytuacja nieochrzczonych niemowlaków jawi się tu jako nieskończenie gorsza od tej, w jakiej znajdują się nieochrzczeni dorośli. Ci drudzy – w przeciwieństwie do dzieci – mają szansę na niebo, ponieważ dla nich wymyślono np. chrzest pragnienia.

Jak ujęło to w 1949 r. Święte Oficjum, watykańska poprzedniczka Kongregacji Nauki Wiary: „Ponieważ nie zawsze wymaga się do osiągnięcia wiecznego zbawienia, by ktoś w rzeczywistości został włączony do Kościoła jako członek, przynajmniej jest wymagane, by do niego należał przez życzenie lub pragnienie. To zaś pragnienie nie zawsze musi być wyraźne, jak to jest u katechumenów, lecz wtedy również ma miejsce, kiedy człowiek znajduje się w niewiedzy niemożliwej do usunięcia. Bóg także przyjmuje ukryte pragnienie (votum implicitum), nazwane w ten sposób, ponieważ jest ono zawarte w dobrym usposobieniu duszy, dzięki któremu człowiek chce uzgodnić swoją wolę z wolą Bożą”. Problem w tym, że nieochrzczone niemowlaki z oczywistych racji nie są w stanie uzgodnić swojej woli z wolą Boga i pragnąć chrztu, choćby w sposób ukryty.

Choć w historii Kościoła i teologii stanowisko Augustyna zdawało się dominujące, nie było jedyne. Począwszy od średniowiecza co bardziej miłosierni teologowie, trwając przy tradycyjnej wykładni doktryny o grzechu pierworodnym, ratowali zmarłe bez chrztu dzieci w ten sposób, że umieszczali ich dusze w tzw. otchłani dzieci (limbus puerorum). Tam nie dostępują one zbawienia, ale też nie są potępione. Pozbawione są uszczęśliwiającego widzenia Boga, ale nie muszą z tego powodu cierpieć. Niektórzy teologowie, jak św. Tomasz z Akwinu, sugerowali, że mogą nawet cieszyć się pewnym szczęściem, ale wyłącznie tzw. naturalnym. Podstawowa słabość koncepcji ­limbus ­puerorum polega na tym, że brak jej oparcia w Piśmie Świętym.

Trzeci i najmłodszy pogląd w sprawie pośmiertnych losów nieochrzczonych dzieci, choć również zakorzeniony w tradycyjnej wykładni, głosi, że można mieć nadzieję na ich zbawienie. Można modlić się o to, by Bóg mimo ich zbrukania grzechem pierworodnym znalazł sposób, aby je przyjąć do swojej wieczności. Takie stanowisko przyjęła w 2007 r. Międzynarodowa Komisja Teologiczna, agenda Kongregacji Nauki Wiary, w dokumencie „Nadzieja zbawienia dla dzieci, które umierają bez chrztu”. Trzydziestka teologicznych ekspertów z całego świata po kilku latach debat wyraziła nadzieję, iż „Bóg, który chce, by wszyscy zostali zbawieni, da jakieś miłosierne remedium, aby mogły one zostać oczyszczone z grzechu pierworodnego i dostąpić oglądu uszczęśliwiającego”.

Są teraz w Bogu?

Dzisiaj można także mówić o jeszcze jednym stanowisku, któremu dał wyraz Jan Paweł II w encyklice „Evangelium vitae” z 1995 r. Zwracając się do kobiet, które poddały się zabiegowi aborcji, napisał, że wciąż mogą prosić o przebaczenie zarówno Boga, jak i swoje dziecko: „Odkryjcie, że nic jeszcze nie jest stracone, i będziecie mogły poprosić o przebaczenie także swoje dziecko: ono teraz żyje w Bogu” (nr 99). Papież nie ogłosił tu dogmatu, ale sądzę, że jasno i jednoznacznie wyraził głębokie przekonanie, które pomogło wielu rodzinom łatwiej przeżyć trudny czas po stracie dzieci.

Słowa Jana Pawła II były pierwszą w historii nauczania Magisterium Kościoła wypowiedzią wyrażającą wiarę, że dzieci zmarłe bez chrztu dostępują zbawienia. Piszę „były”, bo słowa te usunięto z kanonicznej, obowiązującej łacińskiej wersji „Evangelium vitae” (tzw. editio typica). Po kilkunastu latach obowiązywania wersji ze zbawieniem nieochrzczonych dzieci nagle zaczęła obowiązywać inna wersja – ta jedynie z nadzieją na zbawienie. Teraz „papież” mówi do kobiet po aborcji: „Możecie z nadzieją powierzyć swoje dziecko temu samemu Ojcu i Jego miłosierdziu”.

O zmianie w encyklice poinformowała Międzynarodowa Komisja Teologiczna w przywołanym tu już dokumencie. Zrobiła to dyskretnie, w przypisie, nie informując jednak, że dokonał tego sam Jan Paweł II, a jedynie notując, nie wiedzieć czemu, bezosobowo, iż zrobiła to editio typica.

Dlaczego doszło do korekty? W odpowiedzi trzydziestka wybitnych ekspertów teologicznych oznajmiła, że pierwotne papieskie sformułowanie „mogło prowadzić do błędnych interpretacji”. Bardzo intrygująca racja. W innych dokumentach Jana Pawła II, ale i innych papieży, choćby Franciszka i Benedykta XVI, czy nawet soborów, także można spotkać sformułowania, które mogą prowadzić do błędnych interpretacji – to normalne w przypadku ludzkich wypowiedzi. Czy i one zostaną poprawione w łacińskich wydaniach kanonicznych? A co powiedzieć o Piśmie Świętym, które pełne jest tego rodzaju sformułowań, czego świadectwem wojny religijne i podziały chrześcijaństwa?

Kiedy próbuję zrozumieć pierwotną wypowiedź Jana Pawła II, że dzieci zmarłe bez chrztu żyją teraz w Bogu, dochodzę do wniosku, że zakłada ona inną niż tradycyjna wykładnię doktryny o grzechu pierworodnym. Uważam, że w pierwotnej wersji encykliki „Evangelium vitae” można znaleźć klucz do nowej wykładni tej doktryny, której dzisiaj potrzebujemy.

Światłość mocniejsza niż ciemność

Wobec tradycyjnego ujęcia grzechu pierworodnego rodzą się pytania. Czy to możliwe, by święty Bóg obdarował poczęte dziecko – jak naucza Magisterium Kościoła – świętym życiem, ale nie mógł sprawić, aby ta świętość realnie odciskała się na jego osobowym bycie, przemieniała je u źródeł, i pozostawiał je w stanie „nieprzyjaźni”? Czy to możliwe, by nieskończona miłość nieskończonego Boga, która stwarza skończoną malutką istotę ludzką, nie była jednocześnie w stanie przeniknąć do wnętrza tego maleństwa, lecz odbijała się od nieprzenikalnego muru „grzechu” zbudowanego „wokół” dziecka przez inne skończone istoty?

Czy światło Chrystusa, które – jak czytamy w Ewangelii Jana – „oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi” (1, 9), nie od razu dociera do człowieka, ginąc w mrocznym cieniu „grzechu”? Czyżby poczęte dzieci nie miały w sobie nic z tej Chrystusowej światłości, świętości i miłości?

Grzech pierworodny to tajemnicza, uniwersalna, sięgająca początków rodzaju ludzkiego sytuacja, jakby przestrzeń ludzkiej winy i grzechu, w której poczynają się ludzie i która od tej chwili oddziałuje na osobowy byt człowieka, współokreślając jego wolność i stosunek do Boga. Tradycyjne rozumienie grzechu pierworodnego, absolutyzując mroczność tej przestrzeni, nie dostrzega innego jej wymiaru: wymiaru uniwersalnej – sięgającej nie tylko początków rodzaju ludzkiego, ale i poza ten początek (!) – sytuacji naznaczonej miłością, w której wszyscy również się poczynamy.

Chodzi o nieskończoną stwórczą i zbawczą miłość Boga. Kapłan w modlitwie na Wprowadzenie przy pogrzebie dziecka nieochrzczonego mówi: „Bóg zna swoje stworzenia od początku ich istnienia i wszystkie ogarnia miłością”. Nie ma w naszym życiu ani jednej chwili, by nie ogarniała nas miłość Boga. Ale chodzi tu też o miłość ludzi, kobiet i mężczyzn, skończoną, słabą i grzeszną, lecz opierającą się na Bożej miłości.

Z doświadczenia kochających się małżonków i rodziców nie da się wymazać „prafaktu” miłości, z której wyłania się poczęte dziecko. Nie tylko nasze grzechy mają konsekwencje dla innych ludzi, ale także dobro, które – z łaski Bożej – udaje się nam czynić. Także nasza skończona miłość, a nie tylko grzech, ma wpływ na to, co robią i jak żyją inni ludzie. Zaiste, nikt z nas nie jest samotną wyspą.

Przychodzimy na ten świat w przestrzeni grzechu, ale i miłości, w przestrzeni ciemności, ale i światła. Należałoby powiedzieć: przede wszystkim w przestrzeni miłości i światła Boga. W wierze możemy mieć pewność, że „światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła” (J 1, 5).

Światłość Chrystusa, której zło nie przemoże i która jest mocniejsza niż ciemność, naprawdę „oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi”. W jej świetle można dostrzec, że w poczętym dziecku istnieje jakieś miejsce niepokalane, czyste i święte, bardziej pierwotne niż moce zła i grzechu. Oczami takiej wiary ośmielam się dostrzec tę niepokalaną głębię poprzez mroki ciemności. Nasze poczęcie dokonuje się w przestrzeni grzechu, ale jednocześnie – podpowiada ta wiara – jest niepokalane. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2020