Świat na ulicy

WOLFGANG BAUER, reporter: To, co się dzieje na Bliskim Wschodzie, bezpośrednio przekłada się na sytuację w naszych krajach. Nie ma już podziału na politykę zagraniczną i wewnętrzną. Jest tylko polityka wewnętrzna.

18.02.2020

Czyta się kilka minut

Abu Omar, 70-letni mieszkaniec syryjskiego Aleppo, słucha nagrań na gramofonie w swoim zniszczonym podczas walk domu, 2017 r. / JOSEPH EID / AFP / EAST NEWS
Abu Omar, 70-letni mieszkaniec syryjskiego Aleppo, słucha nagrań na gramofonie w swoim zniszczonym podczas walk domu, 2017 r. / JOSEPH EID / AFP / EAST NEWS

PAWEŁ PIENIĄŻEK: Choć liczba konfliktów na świecie spada, podobnie jak liczba ich ofiar, Pan w swoim najnowszym zbiorze reportaży „Nocą drony są szczególnie głośne” pisze: „Opowieść o wojnach jest dzisiaj szczególnie ważna”.

WOLFGANG BAUER: Obserwuję przeciwne tendencje na Bliskim Wschodzie i Afryce. Dla ich mieszkańców globalne statystyki nie są żadnym pocieszeniem. W Azji rosną napięcia, których wciąż nie można mierzyć liczbą ofiar. Oczywiście czasy II wojny światowej czy wojny 30-letniej w XVII w., gdy zginęła jakaś jedna trzecia populacji Europy Środkowej, były znacznie gorsze. Kryzysów nie mierzy się liczbami, ale ich potencjałem.

To znaczy?

Jest wiele krajów, które nazywam państwami zombie. Zostały stworzone przez dawne potęgi kolonialne, jak Imperium Brytyjskie czy Francję, czasem też przez Niemcy. Umieszczono w tych państwach ludzi, którzy nie tylko nie ufali sobie od pokoleń, ale i dawnych arcywrogów. Na początku XX w. świat spodziewał się, że takie sztuczne państwa będą funkcjonować i zamieszkujące je narody poczują się polityczną wspólnotą. Ale taki model może zadziałać tylko w dyktaturach rządzonych żelazną pięścią, gdy nie ma technologii, a populacją można łatwo manipulować.

Teraz ten model się wyczerpuje?

Te państwa się rozpadają, bo ludzie rozumieją, że nie ma jednej słusznej idei, którą wcześniej odgórnie narzucały rządy, tylko jest ich wiele. Niektóre bywają dezorientujące, dziwne czy niebezpieczne. Trzeba coś z nich wybrać dla siebie. Im bardziej zamordystyczna dyktatura i brutalniej tłumiony opór społeczeństwa, tym bardziej krwawa okazuje się wojna domowa. Stąd mam poczucie, że jesteśmy dopiero u początku rozwoju wydarzeń w krajach takich jak Afganistan, Irak, Syria, Libia czy na Sahelu. Te kraje nie działają, bo obywatele nie mają wspólnej tożsamości. Spaja je jedynie centralna władza, która próbuje zmusić te wszystkie narody, by żyły razem.

Teksty zebrane w książce – pisze Pan – „opowiadają o miejscach, w których nasz świat się rozpada albo już się rozpadł. Próbują oświetlić pęknięcia, jak szczeliny w skale, zbadać ich głębokość i rozgałęzienia. Te pęknięcia to miejsca przewrotów i zmian, tam się zaczyna, tam rozpryskuje się to, co za chwilę obejmie także Europę i Amerykę”. Co nas obejmie?

W latach 2011-12, gdy relacjonowałem początki syryjskiej wojny domowej, moi czytelnicy pytali: co do cholery mamy wspólnego z Syrią? Byli zdezorientowani i twierdzili, że to nie ich sprawa. W końcu mamy swoje własne problemy: deficyt przedszkoli, kryzys ubezpieczenia zdrowotnego, bezrobocie. Dlaczego więc mieliby przejmować się jakimś konfliktem daleko od nas i ludźmi, których nie tylko nie znamy, ale nawet nie potrafimy wymówić ich imion?

Jednak już latem 2015 roku wszyscy zrozumieli, jak bardzo jest to nasza sprawa. Wówczas wielu uchodźców dotarło do Europy Środkowej właśnie z Syrii. Samoloty, samochody, autobusy i internet uczyniły planetę nie tyle mniejszą, co łatwiejszą do pokonywania. Państwa są znacznie bliżej siebie, niż były jeszcze 30 lat temu, gdy loty były bardzo drogie, a internet jeszcze mało znany. Dlatego piszę, że to, co zaczęło się w Afganistanie czy Syrii, niedługo będzie miało wpływ na Europę i Amerykę Północną.

Przypomnę: jednym z powodów zwycięstwa Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich był strach przed uchodźcami. Brexit też częściowo był skutkiem wojny domowej w Syrii. Polska również jest dobrym przykładem, prawda? W Niemczech pojawiła się choćby Alternatywa dla Niemiec.

To, co się dzieje na Bliskim Wschodzie, bezpośrednio przekłada się na sytuację w naszych krajach. Nie ma już podziału na politykę zagraniczną i wewnętrzną. Jest tylko polityka wewnętrzna.

Twierdzi Pan, że tracimy wrażliwość, czego między innymi owocem są wspomniane właśnie ruchy populistyczne. Pisanie artykułów może ją przywrócić?

To wszystko, co mogę zrobić jako reporter. Tyle mogę zrobić, by przyszłość była lepsza. Jest mnóstwo przykładów w historii pokazujących, że im lepiej ludzie rozumieją siebie nawzajem, tym mniej jest napięć, a politycy są bardziej rozsądni. W innym przypadku rośnie niebezpieczeństwo, że pojawią się przemoc, rasizm i nieracjonalne decyzje.

Myślę, że to nasz, dziennikarzy pracujących za granicą, ważny obowiązek, by być na miejscu blisko ludzi, o których piszemy. To znaczy opisywać ich jako sąsiadów, którzy mieszkają w domu obok w Polsce czy Niemczech, a nie jako egzotycznych gości z dziwnymi pomysłami na życie.

Oczywiście nie zastąpimy osobistego spotkania, ale poprzez moje reportaże staram się być tłumaczem kultur, szczególnie w przypadku świata muzułmańskiego.

Nawet jeśli twierdzi Pan, że brakuje mu słów, by pojąć i uczynić zrozumiałym okrucieństwo i strach?

Reportaż jako gatunek pozwala walczyć o własne słowa, które opiszą to, co widziałeś i czułeś. Dziennikarstwo newsowe jest bardzo techniczne i nie ma w nim miejsca na nic niezrozumiałego, niesamowitego, nasze emocje i – nawet – inteligencję. Cała ta przestrzeń jest w reportażu, jeśli wiesz, jak jej użyć.

Często ponoszę porażki. Wyrosłem w bardzo pokojowym społeczeństwie, więc do dzisiaj borykam się ze znalezieniem słów, które opiszą całą tę nienawiść i niepokój. Ale jeśli będziemy opisywać wojnę za pomocą zwykłych słów i chować się za frazesami, to przegramy dwukrotnie. Po pierwsze, nie skonfrontujemy samych siebie, co powoduje, że coś widzieliśmy, ale nie zobaczyliśmy tego naprawdę. Dlatego że będąc tam, nie zastanowiliśmy się naprawdę nad terrorem, który zobaczyliśmy. Uznaliśmy go za dany, za normalną okoliczność. To pułapka czyhająca na korespondentów wojennych.

Określa Pan siebie mianem korespondenta wojennego?

Raczej uznałbym siebie za reportera kryzysowego. Często piszę teksty, których akcja rozgrywa się z dala od wojen, ale też wciąż wracam na fronty.

A jaka może być ta druga porażka?

Prowadzi do niej zobojętnienie. Przestajesz cokolwiek czuć, bo chronisz samego siebie. Stawiasz wokół siebie mur, a twoje emocje blakną, zamykasz siebie i okaleczasz swój język. W rezultacie czytelnik może odnieść wrażenie, że wojna nie jest taka zła. Artykuł w ogóle go nie porusza. Taki tekst z wojny jest stracony, a nawet niebezpieczny, bo po prostu kłamliwy – bycie na wojnie jest straszne. Naprawdę się boję, że ktoś przeczyta mój tekst i tego nie pojmie.

W Polsce dosyć często romantyzuje się wojnę, patrzy się na nią trochę jak na film akcji. Na pewno był Pan na linii frontu, gdzie nic się nie działo, było po prostu nudno. Wydaje mi się ważne, by podkreślając tragizm i okrucieństwo wojny nie pisać o niej jako ciągłej akcji, tylko podkreślać, że sterczenie z bronią w ręku często nie ma w sobie żadnego heroizmu, może być nudnym zawodem.

Najlepsze filmy wojenne są pozbawione tego elementu rozrywkowego. Na przykład „Dunkierka” Christophera Nolana w zasadzie nie ma fabuły. Głównym bohaterem jest terror i horror. Nie ma tam bohaterstwa ani waleczności, tylko bycie na złym froncie w złym czasie, posiadanie szczęścia lub jego brak...

...i próba przetrwania.

Tylko że bardzo często nie masz na to wpływu. Wszystko zależy od okoliczności. Wojna to wielka machina destrukcji, najczęściej bez miejsca na heroizm. Bycie na wojnie jest jak trucizna, która rozprzestrzenia się w nas tygodniami, miesiącami, latami. Powoli zatruwa twoją krew i szpik.

Kogo zatruwa?

Każdego, kto się na niej znajduje. Wojna jest jak umysłowy rak – wydrąża cię, stawia wszystko pod znakami zapytania, nie ma tam nic rozrywkowego i żadnej ulgi.

Wydaje się, że zawsze stara się Pan być tak blisko wydarzeń, jak się tylko da. Może czasami trzeba było zachować większy dystans?

Zawsze trzeba być tak blisko ludzi, o których się pisze, jak tylko się da. W innym razie nie możesz pisać reportażu. Nigdy nie żałowałem, że byłem zbyt blisko moich bohaterów. Czasami jednak trudno się odciąć.

Co ma Pan na myśli?

Pracuję z niedużą liczbą ludzi przez dwa, trzy tygodnie. Nasze relacje stają się zażyłe, do tego bywa, że znajdujemy się w bardzo ekstremalnych warunkach. Potem wracam do domu w Reutlingen. To małe miasto na południu Niemiec. Patrzę na dachy i słyszę głosy przechodniów. Wracam do kompletnie innego życia i to jest trudne. Gdzie podziać wtedy cierpienie, które dopiero co widziałem?

Jeśli nie jesteś w stanie poradzić sobie z tym przejściem i nie masz filtra ochronnego, szybko przestaniesz pracować w miejscach ogarniętych kryzysami. Nabawisz się zespołu stresu pourazowego, nie będziesz mógł spać w nocy lub będziesz czuł się niewyobrażalnie winny i odpowiedzialny za to, że twoi przyjaciele dalej żyją w niebezpieczeństwie i giną.

Gdy mówi się „wojna”, ludzie zazwyczaj myślą, że toczy się ona w całym kraju, a przecież strefy objęte działaniami zbrojnymi bardzo płynnie i gwałtownie przechodzą w te, gdzie toczy się pokojowe życie.

Zawsze te dwie rzeczywistości – rozpacz i radość – istnieją obok siebie. W Polsce przecież też nie ma tylko radości. Gdy rozmawiamy, ktoś umiera w szpitalu lub domu, przeżywa straszne cierpienia. Jeśli pojedziesz do Syrii czy Afganistanu, to nie ma tam tylko rozpaczy. Jest też radość. W jednym domu dochodzi do ataku bombowego, a w drugim trwa wesele.

W miejscach, gdzie ludzie doświadczają strasznego cierpienia, często można natrafić na ogromną życzliwość i gotowość do pomocy.

Rzadko spotykam tylu dobrych ludzi, co w strefach kryzysu. Prawdziwa istota człowieka jest tam naga. W naszych społeczeństwach można ją łatwo ukryć, przez co dosyć trudno zobaczyć, co jest prawdziwe w danym człowieku i kim naprawdę jest dana osoba. Jeśli nie żyjesz w nędzy, to nie musisz walczyć każdego dnia ani pomagać, więc rzadko jesteśmy zmuszeni, by pokazać nasze prawdziwe twarze.

Wówczas także przyjaźń staje się prawdziwą przyjaźnią. To skarb, choć nie odważę się powiedzieć, że nagroda.

W reportażu z Aleppo opisuje Pan ludzi, którzy mimo trwających ciężkich walk i ciągłego niebezpieczeństwa próbują przywrócić prąd na swojej ulicy. Ten motyw nadziei i ludzkiej determinacji – podtrzymywania rozsypującej się rzeczywistości czy zebrania jej resztek – pojawia się u Pana często.

Bomby zostały na nich zrzucone, wojna rozpoczęła się bez ich zgody, miasto się rozpadło, ale wciąż w tej małej uliczce mieszkańcy robią, co mogą, i świętują swoje małe sukcesy. Dlatego przetrwają, a nie dlatego, że przywrócili prąd na kilka godzin. Prawdziwy heroizm to nie strzelanie na froncie, tylko niepoddawanie się.

Nawet w najnędzniejszych warunkach wielu ludzi nieustannie podejmuje wysiłek, by przetrwać i odzyskać kontrolę nad swoim życiem. Jeśli człowiek zostaje pozbawiony tej zdolności, wówczas znajduje się w naprawdę rozpaczliwej sytuacji. Nastaje prawdziwy mrok.

Akcja Pana reportaży zebranych w książce toczy się od Libii po Japonię. Jeździ Pan wszędzie, gdzie trwają kryzysy?

Staram się raczej wielokrotnie wracać do tych samych miejsc, gdzie mam kontakty i ugruntowaną pozycję, więc nie muszę po raz kolejny zaczynać od zera. Ale jeśli jest to konieczne, uprawiam dziennikarstwo spadochroniarskie. Wówczas jednak wybieram temat bardzo ostrożnie.

Dlaczego?

Muszę dotrzeć tak blisko ludzi, o których piszę, jak się tylko da. To jest bardzo trudne, by nawiązać taką relację. To też kwestia bezpieczeństwa i dostępu, a także znalezienia właściwej historii, by przez nią opowiedzieć szerszą historię, a nie egzotyczną ciekawostkę. Dlatego im gorzej znam teren, tym bardziej muszę być ostrożny.

I jak Pan szuka swoich historii?

Próbuję się skupiać na małej przestrzeni, jak ta wąska uliczka w biednej dzielnicy Aleppo. Rzadko ją opuszczałem z powodów bezpieczeństwa, ale też nie było takiej potrzeby. Nie miało sensu, bym ganiał po całym mieście od jednego dużego ataku do drugiego. Wolę znaleźć wszystko na małym obszarze. Potem przynajmniej mogę powiedzieć, że nie wiem zbyt wiele o Aleppo, tylko zarys z książek i doświadczenia, ale jestem prawdziwym ekspertem od tej małej ulicy. Tak wolę pracować. Jestem dziennikarzem lokalnym.

Ale takim naprawdę lokalnym – zajmującym się jednym małym punktem?

Jedną rodziną, jednym domem, jedną ulicą czy jedną wioską. Nie większym. To oczywiście nie zastępuje innych form relacji, ale najlepiej pozwala zrozumieć emocjonalną naturę konfliktu. Znacznie lepiej niż wyłącznie wyjaśnianie kontekstu historycznego czy powiązań gospodarczych. ©

WOLFGANG BAUER jest dziennikarzem i reporterem „Die Zeit”. Laureat wielu nagród, w tym Nagrody im. Hansela Mietha, Europejskiej Nagrody Dziennikarskiej Columbus, Nagrody Bayeux- -Calvados. Autor książek „Przez morze. Z Syryjczykami do Europy” i „Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki” (nominacja do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego). Niedługo nakładem Czarnego ukaże się jego zbiór reportaży „Nocą drony są szczególnie głośne” w przekładzie Elżbiety Kalinowskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2020