Stara dobra Ameryka

W oczach zwykłego Amerykanina jest zasadnicza różnica między Wietnamem i Irakiem: kiedyś wojna kojarzyła się z czymś obcym i odległym, z ofiarą niepotrzebną; dziś kampania w Iraku to część wojny z terroryzmem. Zwykły Amerykanin nie zastanawia się, czy jest słuszna. On czuje, że amerykańskie zaangażowanie w Iraku ma związek z jego elementarnym bezpieczeństwem w kraju.

17.08.2006

Czyta się kilka minut

Joseph Lieberman /
Joseph Lieberman /

Gazety - i w Europie, i w Polsce - rozgłaszają, że w Stanach Zjednoczonych wybuchła polityczna bomba. Chodzi o widowiskową porażkę długoletniego senatora Partii Demokratycznej z Connecticut, Josepha Liebermana, który przegrał partyjne prawybory z nowicjuszem, zamożnym biznesmenem z branży telewizyjnej Nedem Lamontem. Teza gazetowych komentatorów jest prosta: Lieberman uległ, gdyż zbyt gorliwie wspierał politykę zagraniczną prezydenta Busha (z Partii Republikańskiej), a w szczególności ideę wojny w Iraku.

Tymczasem decyzja wyborców z Connecticut wcale nie oznacza, że Ameryka jednoznacznie odrzuca doktrynę Busha, a kraj powtarza w Iraku swoje wietnamskie doświadczenie sprzed ponad trzech dekad.

Partia Demokratyczna, choć o mieszczańskich korzeniach, dziś kojarzy się raczej z lewicą. Jednak amerykańska scena publiczna różni się od europejskiej i to uproszczenie kapituluje wobec rzetelniejszej krytyki. Joseph Lieberman, mimo etykietki "lidera" swojego stronnictwa, nigdy lewicowych skłonności nie wykazywał. Ten były kandydat na wiceprezydenta (ubiegał się o to stanowisko w 2000 r., gdy w prezydenturę mierzył Albert Gore) jest ortodoksyjnym Żydem, który w sprawach społecznych zajmuje zwykle bardzo zachowawcze stanowisko. Gdy ponad dwa lata temu starał się o nominację swojej partii do reprezentowania jej w wyborach prezydenckich (przegrał z Johnem Kerrym), popularna nowojorska gazeta "Village Voice" zamieściła karykaturę senatora pod tytułem: "Sen Joego Liebermana". Politykowi śniły się wówczas minimalne podatki, izolacja na scenie międzynarodowej i szereg obyczajowych zakazów. Ktoś z zewnątrz zadawał mu pytanie: czy śnisz o tym, aby być prezydentem? Lieberman odpowiadał: nie, śnię o tym, by zostać republikaninem!

Konserwatywny senator z Connecticut już dawno romansował z polityką Białego Domu, a jego lojalność wobec Busha - pomimo spadającego poparcia dla prezydenta - dowodzi tylko uczciwości.

Poza tym Ned Lamont przeprowadził bardzo skuteczną kampanię, na którą wydał 4 miliony dolarów z własnego konta, co znacznie ułatwiło mu walkę z Liebermanem. Dla porównania: w sąsiednim Nowym Jorku o reelekcję ubiega się równie stanowcza w sprawie wojny w Iraku senator Hillary Clinton. Przeciwnik byłej Pierwszej Damy, Jonathan Tassini, podobnie jak Lamont posługuje się antywojenną retoryką. Ma on jednak na kampanię niewiele ponad 100 tys. dolarów, toteż 22 miliony (sic!), które ma do dyspozycji pani Clinton, pozwolą jej spać spokojnie. Sondaże dają jej przewagę jak pięć do jednego.

Machina wyborcza, mimo omawianego wstrząsu, działa jak najbardziej normalnie. Demokratyczni kandydaci z Connecticut do federalnej Izby Reprezentantów nabrali wiatru w żagle i zaczęli namiętnie fotografować się z Nedem Lamontem. Liczą, że przesunięcie lokalnych nastrojów nieco "w lewo" pozwoli im wysadzić z siodła trzech urzędujących dziś umiarkowanych republikańskich kongresmanów.

Nie można jednak sądzić, że taka tendencja utrzyma się w całym kraju. Wszak w konserwatywnej Georgii doszło do czegoś wręcz odwrotnego: prawybory w Partii Demokratycznej przegrała tam kontrowersyjna czarnoskóra członkini Izby Reprezentantów Cynthia McKinney. W Waszyngtonie uchodziła ona za jednego z najbardziej radykalnych polityków, wielokrotnie uczestniczyła też w demonstracjach antywojennych, domagała się też dymisji wszystkich odpowiedzialnych za iracką kampanię. Tymczasem Partia Demokratyczna z jej rodzinnego stanu pokazała pani McKinney czerwoną kartkę.

Joseph Lieberman nie poniósł jednak ostatecznej klęski. Postanowił zarejestrować się w listopadowych wyborach do Senatu jako kandydat niezależny. Liczy na rewanż. W całym tym zamieszaniu zgubili się nieco Republikanie, którzy nie wystawili w wyścigu zbyt mocnego polityka, zatem jesienna elekcja będzie niczym więcej, jak dogrywką na wewnętrznym polu Demokratów. Sam Lieberman oświadczył, że jeśli wygra, to przyłączy się do senackiego klubu Partii Demokratycznej. Wynik jego ponownej konfrontacji z Nedem Lamontem nie jest już taki pewny: w prawyborach wzięło udział 300 tys. wyborców i Lieberman przegrał różnicą nieco ponad 10 tys., tymczasem w listopadzie zagłosuje co najmniej milion ludzi, stąd trudno przesądzać o jego porażce.

Lieberman przystąpił do ataku, skrzętnie wykorzystując złowrogie zamieszanie, które zaczęło się w miniony czwartek na londyńskim lotnisku Heathrow, a potem na innych lotniskach Europy. "Prowadząc swą antywojenną kampanię, Ned Lamont nie rozumie podstawowej sprawy: wagi bezpieczeństwa narodowego" - powiedział Lieberman. I do tego właśnie sprowadza się w oczach przeciętnego Amerykanina różnica między Wietnamem a Irakiem. Ponad 30 lat temu wojna kojarzyła się z czymś zupełnie obcym, odległym, a także z niepotrzebną ofiarą. Dziś kampania w Iraku to nieodłączna część wojny z terroryzmem. Statystyczny wyborca nie zastanawia się, czy to słuszna idea czy nie, ale czuje, że amerykańskie zaangażowanie w obalenie Saddama ma związek z jego elementarnym bezpieczeństwem w kraju.

Choć wszyscy ważniejsi politycy z Partii Demokratycznej uznali wolę większości i stanęli murem za Lamontem, to komentarze ekspertów wobec wyników prawyborów w Connecticut nie są już takie jednoznaczne. Wielu publicystów obawia się radykalizacji głównego nurtu polityki i braku doświadczenia człowieka, który pokonał Liebermana. Umiarkowanie lewicowy "The Washington Post", w końcu często krytyczny wobec Busha, udzielił poparcia przegranemu i obiecał trzymać kciuki za niego w listopadowej powtórce. W komentarzu odredakcyjnym gazeta zaapelowała do rozsądku wyborców: "To nieważne, czy się jest za, czy przeciw wojnie. Ważne, kto będzie lepszym senatorem przez kolejnych sześć lat". Jeszcze dalej poszedł prawicowy "New York Post": "Josephowi Liebermanowi życzymy wszystkiego najlepszego. Jest on człowiekiem nieprzeciętnej odwagi i szlachetnych zasad, który rozumie, o co chodzi w wojnie z terrorem".

To, co stało się w Connecticut, ma jeszcze jeden aspekt: jakkolwiek patetycznie i trywialnie by to zabrzmiało, wygrała demokracja. Stary amerykański ustrój działa bez zarzutu: w trakcie gry nie złamano ani nie zmieniono jej reguł, a najważniejsi uczestnicy podporządkowali się jej wynikowi. O ile przez cały lipiec czołowi politycy Partii Demokratycznej - od weterana Edwarda Kennedy'ego po Billa Clintona - agitowali za senatorem Libermanem, to po jego porażce wszyscy zaakceptowali werdykt swojego stronnictwa i namaścili Lamonta.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2006