Kogo Ameryka nienawidzi bardziej

Tuż przed wyborami „połówkowymi” większość obywateli USA żyje w dwóch równoległych światach. Są zgodni, że demokracja jest zagrożona – i że winna temu jest druga strona.

10.10.2022

Czyta się kilka minut

Prezydent Joe Biden przemawia na wiecu Partii Demokratycznej. Waszyngton, 23 września 2022 r. /  / EVAN VUCCI / AP / EAST NEWS
Prezydent Joe Biden przemawia na wiecu Partii Demokratycznej. Waszyngton, 23 września 2022 r. / / EVAN VUCCI / AP / EAST NEWS

Prezydent Joe Biden dobrze wie, dlaczego dwa lata temu, jesienią 2020 r., to on wygrał: 81 mln Amerykanów oddało na niego głos, bo panicznie bało się reelekcji Donalda Trumpa.

Ten sam strach – strach przed pogrążającym Stany trumpowskim populizmem – Biden wykorzystuje dziś, przed zaplanowanymi na listopad wyborami. Zwane są „połówkowymi”, gdyż odbywają się w połowie kadencji prezydenckiej. Ich wynik przesądzi o układzie sił w parlamentach stanowych oraz o utrzymaniu przez Demokratów przewagi w obu izbach Kongresu – wybierani są w nich bowiem wszyscy członkowie Izby Reprezentantów i jedna trzecia senatorów.

W grze o tak wysoką stawkę Biden nie mówi już o jednoczeniu narodu, lecz dzieli go – jak niegdyś Trump. Podczas niedawnych wieców poparcia dla kandydatów Partii Demokratycznej prezydent określał zwolenników Trumpa mianem „półfaszystów” i sugerował, że są zagrożeniem dla demokracji. „Ruch Make America Great Again [zaplecze Trumpa – red.] chce powrotu do zacofanej Ameryki, gdzie kobiety nie mają prawa do aborcji i antykoncepcji, a osoby ze społeczności LGBTQ nie mogą wziąć ślubu” – mówił na spotkaniu w Filadelfii. Zaatakował tam również tych, którzy nie widzą nic złego w słynnym szturmie zwolenników Trumpa na Kapitol 6 stycznia 2021 r. „Nie można popierać tamtych wydarzeń i jednocześnie być patriotą. To się wyklucza” – grzmiał prezydent.

Wystąpienia Bidena nie chciały emitować czołowe stacje telewizyjne, jak ABC, NBC czy CBS. Przesłany im z wyprzedzeniem tekst uznały za zbyt upolityczniony. Wolały przeznaczyć najlepszy czas antenowy na powtórki popularnych seriali, jak „Prawo i porządek” czy „Młody Sheldon”.

Ile kosztują jajka na bekonie

Biden robi wszystko, aby przypadające na 8 listopada wybory nie zamieniły się w referendum nad jego rządami. Zwłaszcza że zazwyczaj w wyniku wyborów „połówkowych” partia urzędującego prezydenta traci miejsca w Kongresie – tak było ostatnio za rządów George’a W. Busha, Baracka Obamy i Donalda Trumpa (temu ostatniemu posłuszeństwo wypowiedziały zwłaszcza konserwatywne mieszkanki przedmieść).

Dziś Biden obawia się porażki podwójnie, bo w kraju zmagającym się z wysoką inflacją jego rządy popiera zaledwie 39 proc. Amerykanów – od roku 1978 to jeden z najniższych wyników urzędującego prezydenta na tym etapie kadencji. W Wisconsin i Georgii – stanach, gdzie zapowiada się wyrównana walka o miejsca w Senacie – większość wyborców deklaruje, że ich głównym zmartwieniem jest właśnie inflacja.

We wrześniowym ogólnokrajowym sondażu Siena/Times podobnej odpowiedzi udzieliło 49 proc. respondentów, wskazując też na problemy związane z rynkiem pracy, podatkami i kosztami życia. Jedynie 31 proc. deklarowało, że decydująca dla ich preferencji wyborczych jest kondycja amerykańskiej demokracji albo stosunek danej partii do aborcji czy w kwestii dostępu do broni palnej.

Nastroje wykorzystują politycy republikańscy. Walcząca o reelekcję kongresmenka z Karoliny Południowej, Nancy Mace, wylicza przed kamerą, ile kosztuje dziś przygotowanie na śniadanie jajek na bekonie, klasycznej potrawy na początek dnia. Z kolei kandydat na senatora w Michigan, Tom Barrett, straszy Amerykanów, iż w skali roku inflacja pochłonie równowartość jednej miesięcznej pensji. Jeśli wierzyć sondażom, skupienie uwagi wyborców na gospodarce może dać Republikanom 6 punktów procentowych przewagi w rywalizacji do Kongresu.

Kolejne problemy Trumpa

Nie jest jednak tak, że politycy Partii Republikańskiej mają zwycięstwo w kieszeni. Podczas gdy jeszcze kilka miesięcy temu sondaże dawały im spore szanse na odbicie obu izb Kongresu, dziś prognozuje się, że Demokraci zdołają utrzymać większość w Senacie.

Nieoczekiwanie szansą dla partii Bidena stało się zamieszanie wokół osoby Trumpa, któremu w sierpniu śledczy FBI przeszukali dom na Florydzie. Jak się okazało, przetrzymywał tam – jak twierdzi FBI, bezprawnie – tajne dokumenty z czasów swego urzędowania.

Wokół Trumpa zaciska się też inna pętla: grożą mu zarzuty o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości, a także o oszustwa finansowe. Pod koniec września nastąpił bowiem przełom w śledztwie dotyczącym jego rodzinnego imperium deweloperskiego Trump Organization. Byłego prezydenta i troje jego dzieci – Ivankę, Donalda Jr. i Erica – oskarżono o zawyżanie cen nieruchomości w celu otrzymania korzystnych pożyczek; jednocześnie mieli zaniżać te wartości w dokumentach dla fiskusa.

W sprawie Trumpa toczy się też śledztwo Departamentu Sprawiedliwości i specjalnej komisji w Kongresie – pod lupą jest jego współudział w szturmie na Kapitol i próbie podważenia wyniku wyborów z 2020 r.

„Obudziliście giganta”

Prawne kłopoty Trumpa sprawiają, że to on, a nie urzędujący prezydent, skupia na sobie w większym stopniu uwagę opinii publicznej. Jak wynika z danych cytowanych przez CNN, przez miesiąc od rewizji FBI aż 60 proc. zapytań internautów dotyczących byłych lub obecnych przywódców USA dotyczyło Trumpa. To absolutny precedens – przykładowo na tym etapie kadencji Obama był obiektem aż 90 proc. zapytań w sieci, a jego poprzednik Bush zaledwie 10 proc.

Donald Trump sam pcha się na nagłówki gazet. Dwa dni po tym, jak Biden nazwał jego zwolenników „półfaszystami”, były prezydent wyzwał go od wrogów publicznych, powtarzał tezę o rzekomo skradzionych wyborach w 2020 r. i oznajmił, że śledczy FBI są „bezlitosnymi potworami”.

„To jeden z najbardziej szokujących przypadków nadużycia władzy w amerykańskiej historii. Najechano nie tylko na mój dom, ale także na nadzieje i marzenia każdego obywatela, dla którego walczyłem od momentu ogłoszenia w 2015 r. mojego startu w kampanii prezydenckiej” – wołał Trump na wiecu w Pensylwanii. Zamiast skupić się na poparciu dla tamtejszych republikańskich kandydatów, mówił głównie o sobie.

Podobnie było na spotkaniu z wyborcami w Youngstown w stanie Ohio, gdzie rozegra się jedna z decydujących bitew w walce o kontrolę nad Senatem. Dużą część wiecu Trump poświęcił na rozliczanie politycznych oponentów i na tyrady o nalocie FBI. „Ci złodzieje i tyrani ­atakujący ruch Make America Great Again nie zdają sobie sprawy, że obudzili właśnie śpiącego giganta” – grzmiał rozwścieczony.

Jego słowa przypominały tamto agresywne wystąpienie, które zaserwował swoim zwolennikom przed atakiem na Kapitol. Konserwatywny prawnik ­George Conway przekonywał w CNN, że przedstawiając w ten sposób siebie w roli ofiary, Trump po raz kolejny może skłonić wiernych fanów do przemocy. Były prezydent zaczyna nawet grozić: podczas wywiadu dla konserwatywnego radiowca Hugh Hewitta wypalił, że w przypadku postawienia go w stan oskarżenia Stany czekają „poważne problemy”, jakich nikt jeszcze nie widział.

Zemsta na nielojalnych

Republikanie już wcześniej obawiali się, że zbyt mocne zaangażowanie Trumpa w ich kampanię może utrudnić im pozyskanie wyborców umiarkowanych. Tym bardziej że były prezydent robi, co zechce, i sam wprasza się na wiece.

Tak było w Ohio, gdzie – rozwścieczony brakiem zaproszenia ze strony sztabu miejscowego kandydata Jamesa Davida Vance’a – upokorzył go na jego własnym wiecu. „Łasi się do mnie, tak bardzo potrzebuje mojego poparcia” – kpił Trump, który wciąż ma silną pozycję w Partii Republikańskiej. Szacuje się, że aż 92 proc. popartych przez niego kandydatów wygrało prawybory, będące przepustką do listopadowej walki o miejsca w Kongresie. Większość wybrańców Trumpa to lojalni mu politycy, rozsiewający kłamstwa na temat „skradzionych” wyborów w 2020 r. Niektórzy z nich głosowali w Kongresie przeciw formalnemu zatwierdzeniu zwycięstwa Bidena.

Na liście faworytów Trumpa znaleźli się też polityczni nowicjusze, jak lekarz-celebryta z Pensylwanii Mehmet Öz, były piłkarz Bo Hines, 25-letnia była urzędniczka w Białym Domu Karoline Leavitt czy prawniczka z Wyoming Harriet Hageman. Ta ostatnia wygrały prawybory z kongresmenką Liz Cheney, która w oczach Trumpa zdradziła go, głosując za jego impeachmentem i zasiadając w komisji badającej okoliczności szturmu na Kapitol.

Wysoką cenę za brak lojalności wobec Trumpa zapłacili też kongresmeni Tom Rice, Jaime Herrera Beutler i Peter ­Meijer. Ten ostatni przegrał republikańskie prawybory z programistą Johnem Gibbsem, który głosi teorię, jakoby dawny szef kampanii Hillary Clinton był satanistą.

Wesprzeć, aby pokonać

Takich politycznych skrajności jest więcej. Republikańskie prawybory do Senatu w New Hampshire wygrał były wojskowy Don Bolduc, który przekonuje, że szczepionki na covid zawierają mikrochipy. Z kolei kandydat na gubernatora Illinois Darren Bailey głosi, że aborcja jest gorsza od Holokaustu, a Dan Cox z Maryland porównuje nalot FBI na dom Trumpa do działalności Stasi, tajnej policji z czasów komunistycznych Niemiec Wschodnich.

Co ciekawe, wszyscy ci kandydaci zwyciężyli prawybory także dzięki wsparciu… Partii Demokratycznej. Demokraci, którzy wydali na ten cel co najmniej 44 mln dolarów, kierują się przewrotną logiką: że im bardziej kontrowersyjni będą ich republikańscy rywale, tym łatwiej będzie ich pokonać w dniu listopadowych wyborów.

Demokraci liczą po cichu na powtórkę scenariusza z 2012 r., gdy ich ówczesna kandydatka do Senatu Claire McCaskill sekretnie wspierała w republikańskich prawyborach kampanię kontrowersyjnego oponenta Todda Akina. Jej strategia przyniosła zamierzony efekt: Akin sam siebie pogrążył, mówiąc w jednym z wywiadów, że „jeśli dochodzi do gwałtu, kobieta ma swoje sposoby, by do niego nie dopuścić”. Ostatecznie przegrał z McCaskill, zdobywając zaledwie 39 proc. głosów.

Aborcja w kampanii

Takiego scenariusza obawiają się dziś ci republikańscy politycy, którzy w czerwcu świętowali wyrok Sądu Najwyższego znoszący federalne prawo do aborcji. Ich ówczesny triumf wywołał mobilizację wyborców liberalnych, zwłaszcza kobiet. Szacuje się, że miesiąc po tym orzeczeniu w kluczowych dla wyborów stanach – m.in. Ohio, Pensylwanii czy Florydzie – kobiety stanowiły już średnio 55 proc. nowo zarejestrowanych wyborców.

To strach przed aborcyjnymi restrykcjami sprawia, że coraz więcej konserwatywnych Amerykanek rejestruje się jako wyborczynie Partii Demokratycznej. Np. po czerwcowym wyroku Sądu Najwyższego liczba kobiet zarejestrowanych jako Demokratki wzrosła w Pensylwanii z 46 do 62 proc. Obawiają się one zwycięstwa republikańskiego kandydata na gubernatora Douga Mastriano. Napisał on projekt ustawy zakazującej aborcji od momentu wykrycia bicia serca płodu, także w przypadku ciąży będącej wynikiem gwałtu i kazirodztwa.

To, że konserwatywna Ameryka nie jest gotowa na tak daleko idące restrykcje, pokazał przypadek Kansas. W sierpniu większością głosów – 59 do 41 proc. – mieszkańcy tego stanu nie zgodzili się na wykreślenie ze stanowej konstytucji zapisu o prawie do aborcji. Podobne referenda odbędą się 8 listopada w Montanie i Kentucky. Z kolei mieszkańcy Vermont, Kalifornii i Michigan zdecydują, czy chcą zawarcia w stanowej konstytucji przepisów gwarantujących prawo do przerywania ciąży.

Dylemat Republikanów

Aborcja stała się tak gorącą kwestią, że na reklamy telewizyjne na ten temat Demokraci wydali już 124 mln dolarów – dwadzieścia razy więcej niż w wyborach „połówkowych” w 2018 r. Najwięcej w swojej historii, bo aż 50 mln, planuje wydać na kampanię Demokratów Planned Parenthood – organizacja, która w swoich klinikach przeprowadza aborcje.

Z kolei im bliżej wyborów, tym politycy Partii Republikańskiej ostrożniej wypowiadają się na ten temat. Wielu wycofuje się z poparcia dla restrykcyjnych przepisów w rodzimych stanach i dystansuje się od kolegi, senatora Lindseya Grahama, postulującego zakazanie w całym kraju aborcji po 15. tygodniu ciąży. Krok w tył robi nawet lider Republikanów w Senacie Mitch McConnell, który konsekwentnie walczył o zaostrzenie prawa aborcyjnego.

Simon Rosenberg, zajmujący się polityczną strategią, przekonuje w rozmowie z dziennikiem „Financial Times”, że temat aborcji uwypuklił rozłam w Partii Republikańskiej. Podczas gdy wytrawni politycy, jak McConnell, skupiają się na słabym punkcie Bidena, czyli inflacji i gospodarce, zwolennicy ruchu MAGA wciąż eksponują temat aborcji.

Wiceprezydentka ma gości

Tematem łączącym obie republikańskie frakcje jest kryzys na granicy USA– –Meksyk, gdzie od początku roku zatrzymano rekordowe ponad 2 mln migrantów. W krążących po sieci filmach Republikanie straszą „inwazją na Amerykę” i przekonują, że „dzikie hordy” nakręcają przemyt narkotyków i przestępczość.

Republikanie atakują przy tym Bidena, sugerując, że stosuje politykę „otwartych drzwi” i rzekomo chce ściągnąć do Stanów 20 mln nielegalnych imigrantów. Na finiszu kampanii emocje sięgają zenitu za sprawą gubernatorów Teksasu, Arizony i Florydy, którzy wysyłają autobusy z imigrantami do rządzonych przez Demokratów miast: Nowego Jorku, Chicago i Waszyngtonu.

Do stolicy, gdzie jeden z takich transportów dotarł pod dom wiceprezydentki Kamali Harris, napłynęły już tysiące imigrantów, co skłoniło władze miasta do ogłoszenia stanu zagrożenia zdrowia publicznego. „New York Times” ocenia, że po raz pierwszy od czerwcowego wyroku Sądu Najwyższego to właśnie temat migracji i gospodarki dominuje w sieci wśród internautów.

Mobilizacja i determinacja

Na niespełna miesiąc przed wyborami „połówkowymi” nie brakuje głosów, iż ośrodki sondażowe po raz kolejny nie doszacowały elektoratu Republikanów, i że Demokraci nie mają pewnej wygranej w wyścigu do Senatu. A gra toczy się o wysoką stawkę: wystarczy utrata jednego miejsca w stuosobowej izbie, aby Republikanie uzyskali większość.

To sprawia, że na kampanie w dziesięciu najbardziej gorących okręgach senackich obie partie wydały już ponad 850 mln dolarów. Mobilizacja panuje też wśród elektoratu: z danych cytowanych przez „Washington Post” wynika, że pójście do urn 8 listopada deklaruje trzech na czterech zwolenników Demokratów i ośmiu na dziesięciu sympatyków Republikanów.

Determinacja jest duża, bo Amerykanie co do jednego są zgodni: aż 69 proc. zwolenników obu partii uważa, że amerykańska demokracja jest zagrożona. Tylko przyczyną widzą gdzie indziej: o ile liberałowie o erozję państwa oskarżają Trumpa i jego zaplecze, o tyle druga strona winą za to obarcza Bidena i „socjalistycznych” Demokratów. Pogłębiająca się polaryzacja i lata obecności Trumpa w polityce zrobiły swoje. ©

Autorka jest dziennikarką „Press”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 42/2022