Stabilne rozchwianie

Źródłem zaskakującej niezmienności w polskiej polityce jest to, że nasze wszechmocne ponoć partie są nieporadne albo bezradne.

28.06.2011

Czyta się kilka minut

Nasza scena polityczna jeszcze nigdy nie była tak stabilna, pomimo tak wielu wstrząsów, które w ciągu ostatnich lat się zdarzyły: gdyby przedrukować tu tekst pisany przez autora na początku kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w 2009 r., nie można by go było uznać za oderwany od rzeczywistości.

Ta niezwykła stabilność w sondażach - od początku kadencji ani razu nie zmieniła się w nich kolejność - nie oznacza, że notowania poszczególnych partii nie wahały się to w dół, to w górę. Jednak nawet te zmiany były słabsze od wahań nastrojów w każdej z partii. I właśnie na nastrojach warto się skoncentrować, inwentaryzując sytuację na początku kampanii. To one w największym stopniu zmieniały się na przestrzeni czasu.

Przeskoki

Kwintesencją paradoksalnej stabilności są nastroje w Prawie i Sprawiedliwości. Od początku kadencji członkowie tej partii przeskakują od przekonania o nieuchronnie nadchodzącym spadku poparcia dla koalicji rządzącej w obliczu kryzysu, katastrofy smoleńskiej czy opóźnień w inwestycjach, do uczucia frustrującej bezsiły czy zgoła proroctw upadku partii, rozłamów i kryzysów wewnętrznych. Na zewnątrz PiS pokazuje entuzjazm i przekonanie o swoim zwycięstwie, potwierdzanym ponoć przez wewnętrzne sondaże. Takie przejawy dobrego samopoczucia nie zmieniają faktu, że pozytywne scenariusze, jakie można przed tą partią roztoczyć, wymagają naprawdę dużo wyobraźni.

W tej chwili możliwości powrotu PiS do władzy są dwie. Jedna, niepodważalna, to zdobycie ponad połowy mandatów. To jednak nie zdarzyło się w ostatnich 20 latach nikomu - nawet tym partiom, które rozpoczynały kampanię z bez porównania mocniejszą pozycją, wsparciem wpływowych mediów czy nawet w obliczu rozpadu wcześniej rządzącego obozu. Dlatego wydaje się, że taki scenariusz jest wyjątkowo mało prawdopodobny (co jeszcze przecież nie znaczy, że wykluczony).

Samo zwycięstwo w wyborczym wyścigu - znacznie bliższe prawdopodobieństwu - nie załatwia sprawy powrotu do władzy. Jeśli się nie ma większości mandatów, to znaczy, że taką większość mają pozostałe partie. By rządzić, z ich możliwego sojuszu kogoś trzeba byłoby wyłuskać. W obliczu tego zadania PiS jest jednak bezradny.

Teoretycznie potencjalnym koalicjantem jest PSL jako ugrupowanie najbliższe społecznie i ideowo. Tyle tylko że obecna koalicja jest bez porównania wygodniejsza dla PSL niż potencjalna koalicja z PiS. Widać to zresztą doskonale na poziomie sejmików, gdzie we wszystkich województwach PSL rządzi wspólnie z Platformą Obywatelską. Ewentualne wejście w koalicję parlamentarną z partią Jarosława Kaczyńskiego w jednej trzeciej sejmików skutkowałoby groźbą zawarcia przez PO koalicji z SLD, pozostawiającej PSL bez władzy. Dodatkowo, jeśli PiS z PSL mają większość, to znaczy, że nie mają większości PO z SLD. To zaś oznacza, że pozycja negocjacyjna PSL w ewentualnej koalicji z PO i SLD staje się niezwykle mocna. Trudno sobie wyobrazić, co takiego mógłby zaproponować ludowcom Jarosław Kaczyński, czego nie mogliby przebić Tusk z Napieralskim. Wątpliwość można mieć tylko w sprawie fotela premiera dla Pawlaka.

Przejawem nieporadności PiS jest to, że krytyce rządu nie towarzyszą argumenty przekonujące, dlaczego główna partia opozycji miałaby wszystko robić lepiej. Uważna obserwacja jej przekazu wskazuje, że w wielu sprawach akcentuje ona nie tyle takie błędy rządu, które wynikają ze złych systemowych rozstrzygnięć i priorytetów, co przekonanie, że sama ma o wiele lepsze kadry i wolę działania na rzecz dobra wspólnego. Tu aż się prosi, by w przekazach Prawa i Sprawiedliwości pojawiały się przykłady miejsc, gdzie partia ta z sukcesem sprawuje władzę w samorządach. Czy jednak na pewno jest tam czym się chwalić? Jest faktem, że z trzech spośród 25 największych miast Polski, w których w 2006 r. PiS wygrał wybory, jeden z prezydentów został odwołany w wyniku referendum, drugi przegrał ostatnie wybory i tylko jeden utrzymał swoją pozycję. Niewiele lepiej jest zresztą z trzema marszałkami PiS z poprzedniej kadencji - jeden jest teraz wicemarszałkiem z ramienia Platformy Obywatelskiej, drugi też znalazł się poza partią, a trzeci w ogólnopolskiej polityce jest i tak nieobecny.

Pokusy

Koalicją całkowicie alternatywną wobec obecnej, jest pojawiający się w różnych spekulacjach sojusz PiS z SLD. Nie jest to oczywiście rozwiązanie wykluczone, chociaż wydaje się, że jego prawdopodobieństwo jest znikome. Wbrew pozorom nie chodzi tu o samą wrogość między tymi partiami, której najlepszym wyrazem jest inicjatywa postawienia Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu. Dla samych liderów rozwiązanie takie nie jest aż tak złe - daje szanse na odegranie się za cztery lata upokorzeń. Napieralski mógłby teoretycznie wytargować od PiS więcej niż od PO - przede wszystkim zaś podważenie pozycji Tuska i tym samym eskalację wewnętrznych problemów. Rzecz w tym, że i PiS, i SLD musiałyby w przypadku koalicji zmierzyć się z olbrzymimi napięciami na skrzydłach. Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób ich liderzy byliby w stanie zapanować nad takimi politykami jak Ryszard Kalisz czy Kazimierz Michał Ujazdowski, którzy byliby wtedy wystawieni na pokusy identyczne do tych, którym wcześniej ulegli Bartosz Arłukowicz i Joanna Kluzik-Rostkowska.

Poza przypadkiem jakiegoś radykalnego przetasowania, PO i PSL brakowałoby do kontynuacji swoich rządów kilku lub kilkunastu posłów. Znalezienie ich na skrzydłach opozycyjnych ugrupowań byłoby znacznie ułatwione przez perspektywę koalicji mającej ostatecznie przekreślać podział postkomunistyczny. Tym bardziej że w obu obozach opozycji nie brakowałoby głosów, iż współpraca z PO i PSL jest jednak sensowniejsza. Można sobie wyobrazić ton publikacji poświęcanych problemowi w "Gazecie Wyborczej" i "Rzeczpospolitej". W każdej z gazet byłby zapewne inny, lecz z jednym wnioskiem - są rozwiązania lepsze od takiej koalicji.

Chęci

Scenariusz kruszenia skrzydeł nie musi jednak w ogóle zakładać zagrożenia antyliberalną koalicją. Pokaz atrakcyjności obozu władzy, urządzony przez PO w 10. rocznicę swojego istnienia, dał na pewno liderom obu opozycyjnych partii wiele do myślenia. PiS zapewne utwierdził się w dotychczasowej strategii, natomiast Grzegorz Napieralski został przyparty do muru w swoim starym dylemacie: czy w obliczu podobnych zagrożeń lepiej grać skrzydłami, czy stawiać na zwartość swojego ugrupowania? Przez minione lata Napieralski obstawiał raczej spójność partii niż rozszerzanie jej oferty przez eksponowanie polityków o bardziej zniuansowanych poglądach.

Niby wszystko potwierdza, że takie skrzydła, w szczególności to bardziej liberalne, są podatne na ewentualne kuszenie transferami. Jednak sądząc po decyzji w sprawie Kalisza czy poparcia w wyborach senackich postaci tak kłopotliwych dla Napieralskiego jak Cimoszewicz czy Borowski, najwyraźniej marzenie o karnej partii na modłę PiS i PO Grzegorz Napieralski musiał odłożyć na półkę. Tyle tylko że przez ostatnie lata poniósł z tego tytułu spore straty i kto wie, czy nie przespał najlepszej dla siebie koniunktury. Wrażenie jego nieporadności bierze się właśnie z tworzonego przy okazji obrazu - "chciałby, ale nie daje rady".

W SLD, podobnie jak w przypadku PiS, nie widać determinacji w pokazywaniu, że "my byśmy to zrobili lepiej". Te przekazy, które przebijają się do opinii publicznej, związane są przede wszystkim ze sprawami symbolicznymi i ideowymi, czy to w sprawach obyczajowych, czy to w sprawach stosunku do przeszłości. Branie pod uwagę powrotu do polityki takich osób jak Oleksy czy Miller trudno uznać za jakiś istotny dowód na sprawność w rządzeniu. Wiele osób kojarzy ich z czymś zgoła przeciwnym.

Niepewny pewniak

Rozterek nie widać w PSL, które jako jedyna partia idzie do wyborów "na pewniaka". Nawet grożenie palcem wewnętrznej konkurencji - coś, co dotąd cechowało pozostałe partie - spełzło na niczym. Janusz Piechociński, główny konkurent Pawlaka do przywództwa, jednak kandyduje z pierwszego miejsca w okręgu podwarszawskim. Start Józefa Zycha z drugiego miejsca w okręgu lubuskim też trudno traktować jako polityczną zemstę w sytuacji, kiedy na jedynce nie jest byle kto, ale jedna z trójki PSL-owskich ministrów rządu. Bardziej zaskakujące byłoby, gdyby to minister Fedak kandydowała z drugiego miejsca za zasłużonym, ale jednak niespecjalnie widocznym Zychem.

PSL, patrząc na wyniki wyborów do sejmiku, zaczyna deptać Prawu i Sprawiedliwości po piętach w miejscach uznawanych za jego mateczniki, np. w województwie świętokrzyskim czy na Mazowszu. Wszystko to nie zmienia faktu, że PSL może się okazać całkiem bezradne względem sejmowej arytmetyki. Jeśli PO osłabnie i będzie zmuszona do wyciągnięcia ręki ku SLD, pozycja ludowców ulegnie gwałtownemu osłabieniu - zapewne znacznie większemu niż samej Platformy.

Chwyty

Niepewność w stabilności jest w bez porównania większym stopniu udziałem PO. W ocenie jej sytuacji na koniec kadencji niezwykłe znaczenie ma punkt odniesienia. Z perspektywy nadziei, jakie roztaczała przed wyborcami w 2007 r., trudno o entuzjazm w ocenie jej dokonań - zakłopotanie rządową nieporadnością jest widoczne w samych szeregach partii, czy też w większości poniekąd przychylnych jej mediów. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na poprzedników na tym etapie rządzenia, wypada ona bez porównania lepiej. To, że rządy Platformy nie skończyły się katastrofą, taką jak rządy SLD, AWS, czy politycznym kryzysem, jak w przypadku gabinetu PiS, to pociecha jednak wątpliwa.

Szansa, że Platforma zostanie odsunięta od władzy po wyborach, nie jest w tej chwili duża. Scenariusz rezerwowy, w którym dochodzi do koalicji z SLD, jest na podorędziu, otwarcie zresztą rozważanym przez część polityków lewicy. Dla PO to sytuacja niekomfortowa, przede wszystkim dlatego, że w odróżnieniu od PSL lewica nie ukrywa aspiracji do detronizacji PO jako głównej partii w Polsce. W dodatku rozbudzone ewentualnym relatywnym sukcesem aspiracje SLD stawiałyby PO w obliczu kłopotliwych dylematów, których przez te cztery lata starała się unikać. Trzeba byłoby np. rozstrzygnąć spory w sprawach obyczajowych.

To wszystko może rozkruszyć Platformę i osłabić ją poprzez wypchnięcie na zewnątrz konserwatywnego skrzydła i stworzenie po tej stronie nowej konkurencji. Co prawda przypadek PJN wskazuje, że stworzenie nowej siły jest trudne nawet przy sporym gronie kibiców, ale wykluczyć takiego scenariusza zupełnie się nie da. Zwłaszcza gdyby w wyniku porażki wyborczej doszło do osłabienia PiS czy podważenia przywództwa Jarosława Kaczyńskiego w tej partii, albo wręcz przejęcia jej przez polityków młodego pokolenia.

Perspektywa układania się z lewicą jest zatem nie tyle kołem ratunkowym, co brzytwą - jeśli politycy PO będą się za nią łapać, powstanie wrażenie, że toną. W takim ewentualnym układzie Tuskowi coraz trudniej będzie udowadniać, że w polskiej polityce jest on - i długo, długo nic.

Co nie zmienia podkreślanego nieustannie faktu, że głównym atutem Platformy jest jej przewodniczący. Nawet jeśli Tusk lepiej radzi sobie w komunikowaniu niż w realizowaniu porywająco przedstawianych zapowiedzi. Tym niemniej kampania wyborcza polega głównie na komunikowaniu i znaczenie tego atutu jest niezaprzeczalne. To, że momentem kulminacyjnym będą debaty telewizyjne, wydaje się dziś pewnikiem, a doświadczenie i wprawa jest tutaj po stronie premiera. Oczywiście nadmierna pewność siebie nie jest zazwyczaj najlepszym doradcą. Jednak sygnały dochodzące z obozu rządzącego nie pokazują, aby to uczucie tam w tej chwili dominowało.

***

Stabilności na polskiej scenie politycznej towarzyszy rozchwianie emocjonalne trzech głównych partii, które nieustająco oscylują między mocną wiarą w zwycięstwo a obawą przed najgorszymi scenariuszami. Trudno ich zatem nie rozpatrywać, skoro tak się ich obawiają sami zainteresowani. To wszystko sprawia, że sytuacja jest naprawdę niezwykle trudna do przewidzenia. Przejawia się to również w bezradności ekspertów, skazanych na salomonowe odpowiedzi. I chyba dla demokracji nie jest to aż takie złe.

Oczywiście wymarzona byłaby sytuacja, gdy wyboru dokonuje się między niezwykle atrakcyjnymi ofertami, w których każdy z konkurentów ma doświadczenie w rozwiązywaniu problemów i konkretne propozycje, potrafią w dodatku opowiadać o nich prosto, a rzeczowo. Aktualny stan jest jednak lepszy niż przekonanie, że tych wyborów rządzący nie mają z kim przegrać, sformułowane niedawno przez premiera. Żaden rząd jeszcze nie stracił na własnej mobilizacji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2011