Powyborczy salceson z ozorków

Nie można dać się zwieść okrzykom zadowolenia, wydawanym przez polityków dwóch głównych partii w odpowiedzi na wynik wyborów.

20.11.2006

Czyta się kilka minut

rys. A. Pieniek /
rys. A. Pieniek /

Oficjalnie wszyscy wygrali. Jeśli jednak przyjąć punkt widzenia - że wybory były przede wszystkim testem popularności PiS i PO - efektem jest nic więcej jak tylko wzajemne poturbowanie. Nawet jeśli ma to być remis, to jedynie jako suma obustronnych pyrrusowych zwycięstw.

Siły i aspiracje: PO...

Jakże to? - ktoś zapyta - przecież PO ewidentnie wygrała, zdobyła więcej głosów i więcej mandatów. Tak, to prawda. Ale zarazem straciła to, co nadawało sens całej jej dotychczasowej strategii: nadzieję na samodzielne rządy.

Biorąc ten test na poważnie i porównując to, co porównać można, warto zsumować w skali kraju wyniki głosowania do sejmików wojewódzkich. Oto szóstka parlamentarnych partii (w tym jedna w nieco poszerzonym składzie - Lewica i Demokraci, dalej: LiD) zdobyła w sejmikowych wyborach ponad 90 proc. głosów. Tu nie było miejsca na lokalne komitety - listy pozaparlamentarne zdobyły w sejmikach jeden mandat.

I oto podział głosów w tej rywalizacji jest znamienny: żaden z bloków nie zdobywa większości. Idea pod nazwą "alternatywa dla rządów PiS" oznacza na dziś trójpartyjną koalicję (PO-PSL-LiD), narażoną na dokładnie te same problemy, które zamieniły wielki projekt Jarosława Kaczyńskiego w karykaturę.

Można też przewidywać, co w ewentualnych rządach PO-PSL-LiD będzie murowanymi punktami zapalnymi: sprawy obyczajowe są wymarzonym tematem, który pozwala się odróżnić radykałom od umiarkowanych. Taki sam manewr, jaki zastosował Roman Giertych, zgłaszając przed wyborami poprawkę do Konstytucji w sprawie aborcji, byłby zapewne powtórzony przez Wojciecha Olejniczaka, gdyby doszło do wspólnych rządów z Donaldem Tuskiem. Pawlak też z łatwością wszedłby w rolę Andrzeja Leppera - stale przeciągającego linę z ministrem finansów w imię interesów wsi.

Dziś widać wyraźnie, że nawet jeśli rządzenie w takich warunkach zużywa, nie oznacza to wcale, że tym, który odnosi korzyści, jest największe ugrupowanie opozycyjne.

...i PiS

Także nadzieje Jarosława Kaczyńskiego na zbudowanie szerokiej formacji konserwatywno-ludowej zostały przez te wyniki poddane w wątpliwość. PiS cieszy się, że udało mu się wyjść cało z ciężkiego kryzysu, którym była niewątpliwie sprawa "taśm Begerowej". Ale choć poparcie dla PiS się utrzymuje, elektorat tej partii wyraźnie się zmienia. Wchłanianie LPR i Samoobrony powoduje, że PiS oddaje umiarkowanych wyborców Platformie. Cały blok zaś słabnie, choć jednocześnie mali partnerzy są ciągle na tyle silni, by zablokować próby porozumienia na linii PO-PiS.

Dodatkowo nikt nie wie, jak zachowają się w tej sytuacji liderzy obu partii zagrożonych politycznym niebytem. Czy potraktują najbliższe trzy lata jak "bal na Titanicu", ciesząc się choć przez jakiś czas rządowymi limuzynami i nie troszcząc się o to, co będą robić na politycznej wcześniejszej emeryturze? Możliwe. Mogą też liczyć, że coś się jednak odmieni, choć dziś nie wiadomo jeszcze, co by miało być motorem odmiany. Staną jednak także przed nieuchronną pokusą: przypomną sobie, że Samoobrona i LPR najlepiej miały wtedy, gdy stały z boku, patrząc, jak walczą ze sobą duże ugrupowania: PO-PiS z SLD. Eskalując problemy, mogą zagrać na rozpad PiS i na porozumienie jego umiarkowanego skrzydła z PO. To rozwiązanie wymarzone nie tylko dla Jana Rokity, ale poniekąd też dla Giertycha z Lepperem: wobec takiego rządu mogliby szybko odzyskać status "obrońców pokrzywdzonych". Nawet jeśli nie będą wicepremierami, to miejsce w następnym Sejmie mają zapewnione.

Za mało przekonujące uznać należy porady zwolenników PO, zachęcające Platformę do przesunięcia się "w lewo" i otwarcia na współpracę z postkomunistami. Taki manewr najpewniej pozwoliłby odzyskać PiS-owi tę część konserwatywnego elektoratu, która ciągle pamięta, kto kogo bił pałą, choćby od tego czasu minęło ćwierćwiecze.

Czy z tego wszystkiego wynika jakaś szansa na porozumienie PO-PiS? Wyniki wyborów podważyły dotychczasowe nadzieje zwalczających się liderów tylko wśród zewnętrznych obserwatorów. Sami zainteresowani nie wydają się przyjmować tego do wiadomości. W relacje PO i PiS wpisany jest paradoksalny dylemat: ewentualne porozumienie oznacza dla każdej z tych partii osłabienie - stratę elektoratu, odpowiednio "pisofobów" i "antyliberałów". Dalej miałyby pewnie wspólnie większość, ale stratę swej siły odczułyby pewnie tak samo boleśnie, jak stratę nadziei na samodzielne rządy.

Blokujące zblokowanie

Co jeszcze mówi wynik wyborów samorządowych?

Potwierdziły się prognozy, że żadnej rewolucji nie przyniesie tzw. blokowanie list - ani tej "dobrej" (zakładanej przez zwolenników blokowania), ani tej "złej" (wieszczonej przez oponentów). PiS ani na tym nie zyskał, ani nie stracił. Blok PO-PSL zdobył w sejmikach minimalnie większą premię niż blok koalicji rządzącej. W ramach bloku z najwyższym trudem można dostrzec jakieś przesunięcia: LPR gdzieś zyskała, a gdzieś straciła względem PiS, podobnie jak Samoobrona. Bilans całej awantury wyszedł na zero. Gdyby nie było blokowania, kilka mandatów więcej mogłaby pewnie dostać lewica. I tak jednak wcisnęła się wszędzie między dwa bloki, uniemożliwiając w większości przypadków samodzielne rządy któregokolwiek z nich. Blokowanie - trik mający przechylić szalę na jedną ze stron - nie zadziałało.

Natomiast na poziomie powiatowym blokowanie w rzeczywistości niezwykle pomogło lokalnym komitetom. Blokowały się na potęgę - i przeciw partiom, i z partiami. Partie, które nie zdołały znaleźć sobie bezpartyjnego partnera, często zostawały za burtą. Rola ogólnopolskich ugrupowań na tym poziomie wyraźnie osłabła.

W przytaczanym na łamach "TP" dwa miesiące temu przykładzie powiatu tarnogórskiego blokowanie pokazało swe nieprzewidywalne skutki. Bloki powstały tam trzy - dwa bez udziału partyjnych "szyldów", a jeden grupujący PO i komitet Inicjatywy Obywatelskiej Powiatu Tarnogórskiego. Ten ostatni blok zdobył najwięcej mandatów (10), z czego 6 przypadło Platformie. Tuż za nim uplasował się blok Przymierza Śląskiego, Przymierza Społecznego i Platformy Samorządowej. Dostał 9 mandatów, które przypadły jednak tylko obu przymierzom. Bez partnera wystartował PiS, zdobywając 4 mandaty. Samoobrona też startowała osobno, jednak zdobyła raptem pół procenta poparcia. Trzeci z bloków, już wyłącznie z lokalnym szyldem, zdobył jeden mandat.

Odwrotny układ znaleźć można np. w Opocznie, gdzie w wyborach do rady powiatu to PO nie znalazło partnera i zdobyło jeden mandat. Wybory wygrał blok "Ziemi Opoczyńskiej" i komitetu "Razem dla powiatu". Trochę słabiej wypadł blok LPR, Samoobrony Patriotycznej i Opoczyńskiej Wspólnoty Samorządowej, ale mandaty dostał tylko ten ostatni komitet. Właściwa Samoobrona stworzyła blok z PiS. Zajął on trzecie miejsce na wyborczym podium, ale mandaty dostali tylko kandydaci większej partii.

Czy tak formowane bloki przyczynią się do budowy trwałych lojalności, czas pokaże. Dziś można powiedzieć - czy to na przykładzie sejmików, czy powiatów - że scena polityczna oddaliła się od klarowności. Wszędzie możliwych jest po kilka układów. Wypada wierzyć, że w ostatecznym rozrachunku o zawieranych koalicjach zadecyduje szczera troska o dobro wspólne i zbieżność programowa, a nie wyłącznie optymalizacja podziału łupów, wynikającego z politycznej arytmetyki. Wiara taka nie opiera się jednak na mocnych podstawach.

Podchody i nokauty

Bismarck powiadał, że ludzie nie powinni wiedzieć, jak się robi parówki i jak powstają ustawy. Gdy już zakończyło się serwowanie nam wyborczej kiełbasy złożonej z obietnic, polityka pokazała swą mniej przymilną twarz. Rozpoczynając od wyborczego wieczoru, liderzy krajowi, regionalni i lokalni zaczęli przyrządzać na naszych oczach powyborczy salceson z ozorków. Prośby i groźby, obietnice i tajemnice, układy i posady - nagle okazało się, że wszystko, co najgorsze w Sejmie, jest obecne także na innych szczeblach władzy.

Ten salceson ma swoich wielbicieli - w pierwszej kolejności dziennikarzy. Dla nich relacje z sekretnych negocjacji, szantaży, zdrad i wolt są ciekawsze niż zapowiedzi nowych inwestycji, często palcem po wodzie pisanych. Z ich punktu widzenia kampania wyborcza była mdła, bo przesłodzona. Emocje zaczęły się dopiero teraz. Jednak z punktu widzenia obywatela, tego zatroskanego o dobro wspólne, a nie wyłącznie żądnego sensacji, o mdłości przyprawia taka garmażerka politycznych negocjacji najpodlejszego sortu.

Negocjacji takich nie ma tam, gdzie autentyczni liderzy znokautowali swoich przeciwników. Prezydenci miast, którzy wygrali w pierwszej turze - czy ci zasiedziali, jak Rafał Dutkiewicz we Wrocławiu, czy ci nowi, jak Ryszard Ścigała w Tarnowie - znaleźli w bezpośrednich wyborach doskonałe ramy dla swego przywództwa. Mogą jeszcze trafić na bariery w radach miast, jednak doświadczenie pokazuje, że problem ten jest do przeskoczenia. Można mieć tylko wątpliwości, czy konieczność układania się prezydentów z radnymi nie jest czasem wpuszczeniem do samorządu mało czytelnych układów. Niestety, dziennikarze nie są aż tak żądni sensacji, by przed wyborami zadać sobie trud przeanalizowania wydatków miast pod kątem tego, ile nadzwyczajnych dotacji czy zleceń przypada środowiskom powiązanym z tymi radnymi, których prezydenci pozyskali do swoich obozów. Tu przydałoby się trochę wiedzy o tym, co się tam dzieje za kulisami.

***

Obrazu samorządu nie można kreślić ani w barwach czarnych, ani w różowych. Samorząd jest taki, jak wszystkie ludzkie sprawy - jest tu i podłość, i szlachetność, bezinteresowność i uleganie pokusom. Pokus się nie uniknie, ale można ograniczyć ich liczbę. Jeśli będzie się zwlekać, może się zdarzyć, że obywatele, zniesmaczeni politykierskimi podchodami, machną na to wszystko ręką. Demokracja od tego nie upadnie, ale obniży się jej jakość.

Na szczęście frekwencja, wbrew złowieszczym prognozom, po raz kolejny nie spadła. Jeśli jednak przyjrzeć się zjawisku bliżej, to najwyższa była tam, gdzie więcej jest jednoznacznych wyborów: w małych gminach.

Bardzo jest też znamienne, że wielu wyborców, choć zagłosowało w wyborach na wójta oraz wskazało kandydatów na radnych w swoim niewielkim okręgu, odmówiło zarazem postawienia krzyżyka na wielkich płachtach z listami, służących wybieraniu rad powiatowych i sejmików. Na pewno jedną z przyczyn była wątpliwa atrakcyjność wyszukiwania wśród kilkudziesięciu kandydatów tego jednego, właściwego.

I tak oto ciągle nowe symptomy pokazują, gdzie kryje się źródło zakażenia, wywołującego w polskiej polityce permanentny stan zapalny. Dlatego, wzorem Katona, trzeba powtarzać przy każdej okazji: a poza tym uważam, że ordynacja wyborcza powinna zostać zmieniona.

JAROSŁAW FLIS jest socjologiem polityki, pracownikiem UJ. Stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2006