Sprawiedliwość czarnych worków

Potrzeby ustawy śmieciowej nie neguje w Polsce chyba nikt. Sposób jej wprowadzania w życie krytykują wszyscy.

15.04.2013

Czyta się kilka minut

Rzeźby autorstwa Tima Noble’a i Sue Webster. Wykonane z odpadów, po oświetleniu rzucają na ścianę galerii cienie sylwetek ludzkich. / Fot. Blain Southern / Peter Mallet / EAST NEWS
Rzeźby autorstwa Tima Noble’a i Sue Webster. Wykonane z odpadów, po oświetleniu rzucają na ścianę galerii cienie sylwetek ludzkich. / Fot. Blain Southern / Peter Mallet / EAST NEWS

Im bliżej lipca, tym w samorządach i domach Polaków większa nerwowość. Śmieci stały się przedmiotem ogólnopolskiej debaty, prowadzonej zarówno na poziomie lokalnym, jak i ogólnopolskim, rząd zdał sobie bowiem sprawę, że próba regulacji rynku odpadowego grozi przewrotem politycznym, czego jak na razie nie potrafi wykorzystać opozycja. Nie bez kozery już w ubiegłym roku Donald Tusk, odpowiedzialny za ostateczny kształt ustawy, ostrzegał, że zdecydowanej podwyżki opłat za wywóz śmieci wyborcy Platformie Obywatelskiej nie wybaczą. Śmieci wystawiły też na ciężką próbę lokalne układy polityczne: krakowskie władze PO musiały podczas głosowania nad stawkami opłat zarządzić dyscyplinę klubową, w Białymstoku – rozbite awanturą o śmieci – koło Platformy próbowało odzyskać władzę w radzie, podkupując radnego SLD; do ostrych dyskusji doszło we wszystkich właściwie większych miastach kraju.

W LESIE LUB ŻWIROWNI

Ustawa regulująca na nowo gospodarkę odpadami była konieczna. Wystarczy przypomnieć, że 20 proc. Polaków nie płaci za produkowane przez siebie śmieci. Gospodarka odpadami w Polsce przypomina zarządzanie stajnią Augiasza. Lasy podmiejskie zmieniły się w wysypiska, właściciele domków jednorodzinnych oszczędzają, wystawiając torby z odpadami na poboczach dróg. Jeszcze do niedawna w kraju były gminy, w których umowę na wywóz odpadów podpisywało 10 proc. gospodarstw domowych – reszta lądowała w lesie lub w nieczynnej żwirowni. Zarządzanie odpadami w części gmin wiejskich nie było właściwie potrzebne – rolnicy radzili i radzą sobie ze śmieciami samodzielnie.

Czas nagli: zgodnie z przyjętymi zobowiązaniami musimy do połowy 2013 r. ograniczyć masę biodegradowalnych odpadów komunalnych przekazywanych na składowiska do 50 proc. masy z 1995 r. (w 2020 r. – do 35 proc.), a fakt, że przekroczyliśmy wynegocjowany okres przejściowy, skutkować może wysokimi karami finansowymi. Wysypiska pękają w szwach, budowa nowych wiąże się z nieuniknionymi konfliktami społecznymi. Rosną ceny za składowanie odpadów. Trwa proceder fałszowania statystyk, pokazujących ilość poddawanych recyklingowi i odzyskowi odpadów (w „Tygodniku” pisaliśmy o nim wielokrotnie, pokazując np. oszustwa w odzysku szkła). W piecach nadal palimy na potęgę śmieciami i plastikiem. Lista patologii i nieprawidłowości jest doprawdy imponująca, mimo że w statystykach wysyłanych do Brukseli ich nie widać.

Polskie problemy nie są niczym wyjątkowym. Ze swoimi 250–300 kilogramami odpadów komunalnych produkowanych rocznie przez statystycznego Polaka dobijamy powoli do poziomu krajów jak Włochy czy Francja, a nadal daleko nam do świadomych ekologicznie Niemców, którzy odzyskują na potęgę, ale też wytwarzają potężny strumień odpadów (ponad 450 kg rocznie per capita). Kłopot w tym, że jak dotychczas nie potrafimy uporać się z żadnym etapem odpadowego cyklu.

Rząd Donalda Tuska miał do śmieci dwa podejścia. Pierwszy projekt, autorstwa byłego ministra środowiska, prof. Macieja Nowickiego, który chciał zmusić producentów do skuteczniejszej kontroli nad wprowadzanymi na rynek odpadami, trafił, nomen omen, do kosza, ponieważ premier uznał go za zamach na polski przemysł. Kolejny minister środowiska, prof. Andrzej Kraszewski, zbudował więc system, w którym odpowiedzialnością za śmieci zostają obarczone samorządy oraz indywidualni odbiorcy. Powstała konstrukcja prawna zbudowana na następującym założeniu: stała opłata w gminie sprawi, że mieszkańcom nie będzie opłacało się oszukiwać.

Potrzeby ustawy śmieciowej nie neguje w Polsce chyba nikt. Sposób wprowadzania w życie – chyba wszyscy, łącznie z konsultującymi jej kształt ekonomistami, których przez minione pół roku słuchałem na specjalnych wykładach, zorganizowanych na SGH. Już jesienią ubiegłego roku dominowało wśród nich przekonanie, że efektem prac legislacyjnych, przynajmniej na początku, będą awantury i bałagan.

124 CZY 26 ZŁOTYCH?

Przede wszystkim wielość narzędzi, jakie otrzymały samorządy, okazała się nagle ciężarem. Gminy mogą naliczać opłaty od gospodarstwa domowego, liczby mieszkańców, powierzchni i zużycia wody lub stosować metody mieszane. Żadna z tych metod nie jest idealna, każda zaś stała się przyczynkiem do niespodziewanej dyskusji o sprawiedliwości społecznej.

Metoda od gospodarstwa zrównuje biednych i bogatych, wielodzietnych i singli, tych, którzy produkują dużo odpadów z tymi, którzy nie produkują ich właściwie w ogóle. Metoda od powierzchni również nie wydaje się szczególnie sprawiedliwa, medal bowiem należy się temu, kto znajdzie zależność między powierzchnią a produkcją śmieci. Liczba mieszkańców? Na pierwszy rzut oka wydawać się może, że jesteśmy blisko względnie sprawiedliwego przelicznika, kłopot jednak w tym, że otwiera on pole do ewidentnych nadużyć. Gminy ostrzegają, że będą obserwować, czy gospodarstwo nie produkuje więcej odpadów, niż wskazywałaby na to liczba zadeklarowanych mieszkańców, trudno jednak w to na razie uwierzyć. Jak, poza sąsiedzkim donosem, skontrolować mieszkania studentów czy robotników sezonowych? A naliczanie stawek od zużytej wody? Byłoby to świetne rozwiązanie, gdyby udowodnić, że istnieje zależność między zużyciem wody a ilością produkowanych odpadów. Szczegółów jest bardzo dużo, a spośród najważniejszych wymieńmy jeszcze nagrodę w postaci mniejszej stawki dla segregujących śmieci.

Tak duża liczba zmiennych doprowadziła do sytuacji dziwnych. Stawki uchwalane przez poszczególne gminy bardzo się różnią, a mieszkaniec ulicy Derkaczy (obrzeża położonej na południowym wschodzie Warszawy Falenicy) nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego płaci za wywóz odpadów 124 zł, podczas gdy jego sąsiad z niedalekiej Teatralnej (gmina Józefów) zaledwie 26 zł. Można powiedzieć, że to wyjątkowe sytuacje, ale wyjątków jest podejrzanie dużo. Na przykład w Gdańsku okazało się, że miasto przeszacowało koszty nowego systemu o, bagatela, 30 proc., na dodatek musi walczyć ze spółdzielniami mieszkaniowymi, których prezesi nie chcą ręczyć odpowiedzialnością karno-skarbową za składane deklaracje śmieciowe. Może się też okazać, że chwalebna idea nagradzania rozwiązań ekologicznych nie wytrzymuje starcia z oporną materią: mieszkańcy domów jednorodzinnych, jak segregowali, tak segregować będą (choć i tak zapłacą za to więcej), mieszkańcy blokowisk, którzy w przeważającej większości śmieci nie segregują, nadal nie będą musieli tego robić – zarząd spółdzielni może po prostu naliczać wyższe stawki.

Co najważniejsze: nikt nie wytłumaczył społeczeństwu, jak to możliwe, że nowy system, który zwiększa liczbę obywateli objętych obowiązkiem opłat, jest jednocześnie systemem tak znacząco droższym od obecnego i że stać się w ten sposób musiało, uszczelnienie gospodarki odpadami oznacza bowiem nagłe zwiększenie ilości odpadów do przetworzenia. Za późno już na takie tłumaczenia. Dominować będzie przekonanie, że oto ci źli (czyli władza) wymyślili kolejny sposób na zwiększenie biurokracji i opróżnienie kieszeni tych dobrych (czyli obywateli, również tych, którzy bezkarnie wyrzucali dotąd śmieci do lasu).

MIKI NA LODZIE?

Niewiadomych jest więcej. Ustawa śmieciowa oznacza rewolucję nie tylko dla konsumentów, ale również dla firm przewozowych. Część z nich działa, przyznajmy, na lewych papierach i stawkach poniżej granicy opłacalności. To możliwe, jeśli zna się choć odrobinę strukturę rynku śmieciowego. Auto wjeżdżające na wysypisko nie zawsze musi zostać zważone przez pracownika wagi. Pracownicy firm zarabiają małe pieniądze, ale też za dodatkową opłatą potrafią czasem przymknąć oko na nadmierną ilość odpadów.

Jest i druga strona medalu. Na obrzeżach Krakowa w ostatnich latach rozwinęła się firma MIKI. Z początku niewielka, jako pierwsza w mieście uczyła swoich klientów sensu segregacji odpadów. Dziś to poważny, i co najważniejsze, uczciwy gracz na krakowskim rynku odpadowym, z certyfikatami ISO, własną sortownią i dużym parkiem maszynowym.

Nowa ustawa ograniczy z pewnością szarą strefę. Pytanie jednak, co stanie się z firmami w rodzaju MIKI. Wszystkie firmy zajmujące się wywozem odpadów rozwiązują właśnie umowy z klientami i stają do przetargów na obsługę gmin lub poszczególnych ich części. Tu zaczyna się problem, do gry wchodzą bowiem lokalne MPO, które chciałyby odzyskać jak największą część rynku, utraconego w ostatnich latach na rzecz prywatnych przedsiębiorców. Nowe rozdanie jest na pewno pokusą, by jak najwięcej zagarnąć pod siebie, a potem ewentualnie szukać na swoich warunkach podwykonawców.

To nie oznacza, że MIKI zostanie na lodzie. Ale zostać może.

7 MILIARDÓW REKLAMÓWEK

Te rozwiązania nie powinny jednak przysłaniać szerszego problemu, z którym dotychczas nawet nie spróbował się uporać żaden polski rząd. Ustawa „śmieciowa” rozwiązuje problemy u końca ogniwa odpadowego. Nie ma natomiast pomysłu, co zrobić z tym, co najistotniejsze, czyli produkcją śmieci. W gospodarce odpadami działa identyczna zasada jak w medycynie: lepiej zapobiegać, niż leczyć, co przełożone na język odpadowego konkretu oznacza, że lepiej minimalizować strumień odpadów „na wejściu”, niż borykać się z nimi „na wyjściu”.

Tyle tylko, że prewencją w Polsce nikt sobie głowy nie zawraca, wymagałaby ona zmiany przyzwyczajeń konsumenckich Polaków, oszczędniejszego projektowania opakowań i, co najważniejsze, uderzyłaby w branżę opakowaniową, jedną z nielicznych, która zwycięsko wychodzi z kolejnych kryzysów gospodarczych, nieustannie rosnąc w siłę. Po kilku latach społecznej debaty zniknął zupełnie temat reklamówek jednorazowego użytku – do niedawna Polacy zużywali ich 7 mld sztuk rocznie. Próbę wprowadzenia obowiązkowych, choćby symbolicznych, opłat za każdą reklamówkę odrzucił rząd Donalda Tuska pierwszej kadencji, mimo że w każdym innym kraju, w którym została wprowadzona, skutkowała błyskawicznym spadkiem produkowanych śmieci. Powód? Lęk przed obciążaniem konsumentów dodatkowymi opłatami oraz protestami producentów.

Pomysł byłego ministra środowiska prof. Macieja Nowickiego, który chciał zmusić producentów do skuteczniejszej kontroli nad wprowadzanymi na rynek odpadami, premier wyrzucił do kosza. Z podobną niechęcią spotkała się niedawna propozycja Ogólnopolskiej Izby Gospodarczej Recyklingu, której członkowie zwracają uwagę, że spośród 4,5 mld butelek PET trafiających rocznie na rynek, ponownie przerabia się zaledwie 1,1 mld. Reszta ląduje w piecach, na wysypiskach albo w lasach, mimo że jest to towar bardzo cenny: granulat do wyrobu PET kosztuje w tej chwili 700-900 euro za tonę. OIGR zaproponowała zbudowanie systemu kaucyjnego dla plastikowych butelek, jednak ministerstwo środowiska z punktu i bez choćby próby dyskusji uznało pomysł za chybiony. Trudno również przypuszczać, by pisana w tej chwili właściwie na nowo ustawa odpadowa cokolwiek zmieniła w tym względzie: w społeczeństwie polskim panuje niepisana zgoda na ewidentny nadmiar opakowań i ewidentne marnotrawstwo.

***

Jak będą wyglądały pierwsze miesiące funkcjonowania nowej ustawy? Są dwa scenariusze.

Pierwszy, negatywny: system błyskawicznie dławi się, ponieważ naród przystępuje do czyszczenia piwnic i strychów; powoduje to, że koszty przez wiele miesięcy znacznie przewyższają zyski, co oznacza kolejny twardy orzech do zgryzienia dla i bez tego nurkujących w finansowym korkociągu samorządów. Jeśli ceny za wywóz odpadów ustalono na poziomie zbyt niskim (tak, by nie budzić gniewu mieszkańców), po wyborach samorządowych w 2014 r. na pewno pójdą w górę; jeśli na poziomie zbyt wysokim, staną się świetnym orężem politycznym.

Drugi scenariusz, nieco bardziej optymistyczny: po początkowym wzburzeniu nastroje opadają, a system zaczyna funkcjonować. Stopniowo lasy stają się czystsze, pobocza podmiejskich dróg nie straszą już czarnymi workami, widać namacalne korzyści z przejęcia odpadowego obowiązku przez gminy.

W obu przypadkach za śmieciami będzie ciągnąć się fatalne wrażenie źle przeprowadzonej zmiany.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2013