Spojrzenie za wrota piekieł

prof. Ibrahim Oweiss /fot. Magdalena Rostron

MAGDALENA ROSTRON: - Jak ocenia Pan, jako człowiek obeznany i z Zachodem, i światem arabskim, globalną rzeczywistość ekonomiczno-polityczną ostatnich lat?

IBRAHIM OWEISS: - Świat stał się areną konfliktu, którego eskalacja jest bardzo realna. To wynik straconych możliwości. Mogliśmy uporać się z groźbą terroryzmu powstałą na skutek działań niewielkiej garstki ludzi. Niestety, administracja Busha wybrała drogę łatwych uogólnień i uderzyła nie tylko w tych, którzy odpowiedzialni byli za wydarzenia z 11 września, ale rozpętała nielegalną wojnę przeciw Irakowi. Nielegalną z punktu widzenia prawa międzynarodowego, gdyż nie została zaaprobowana przez ONZ.

Jeden ekstremizm zaczął napędzać drugi. Oprócz kwestii irackiej, jest też sprawa Palestyny. Los Palestyńczyków nie poprawił się i nadal znajdują się oni w izraelskiej opresji, mimo protestów całego świata i wielokrotnie formułowanych rezolucji ONZ. Jednak USA i Europa wolą zamknąć oczy na cierpienia Palestyńczyków, ignorując wielki i wieloletni problem.

- Ma Pan na myśli całą Europę, czy tylko niektóre kraje?

- Po stronie USA stoi przede wszystkim Wielka Brytania. Kraje takie jak Niemcy czy Francja mają bardziej ludzkie podejście do kwestii palestyńskiej. Podobnie Rosja. W Polsce i w krajach Europy Wschodniej widzę więcej współczucia dla Palestyńczyków, może dlatego, że te kraje same sporo wycierpiały.

Prócz kwestii terroryzmu, Iraku i Palestyny istnieje jeszcze jedna arena konfliktu, mianowicie sprawa demokratyzacji świata arabskiego. Paradoksalnie, Stany nawołują do demokracji, ale gdy w demokratycznych wyborach do władzy zostaje wybrany Hamas, nie chcą tego wyboru uznać, ponieważ uważają Hamas za organizację terrorystyczną.

Zgodnie z Kartą ONZ wszystkie narody posiadają prawo do samostanowienia i prawo do walki o niezawisłość w przypadku obcej okupacji. Dlatego członkowie Hamasu nazywani są przez Arabów "bojownikami o wolność" i piętnowanie ich jako terrorystów jest nie do zaakceptowania dla krajów Trzeciego Świata. Nawiasem mówiąc, partia Fatah, która poprzednio sprawowała władzę w Autonomii Palestyńskiej, odrzuciła walkę zbrojną, a i tak nic za to w zamian nie dostała. Bush obiecał wolne państwo palestyńskie do końca 2005 r., ale obietnica została zapomniana.

Jak powiedział Thomas Friedman, znany publicysta "New York Timesa", premier Izraela Ariel Szaron trzymał Busha w metaforycznym areszcie domowym w Białym Domu. Arabowie, czy też szerzej: muzułmanie interpretują tę sytuację jako sprawowanie kontroli nad amerykańską polityką zagraniczną przez Izrael. Jedyne wyjście z konfliktu bliskowschodniego to nowa polityka zagraniczna Stanów. Być może także nowy rząd Izraela byłby w stanie zrozumieć, że dla dobra własnego kraju warto zrezygnować z okupowanych ziem i wrócić do granic sprzed 1967 r. Złagodzenie izraelskiej opresji wobec Palestyńczyków też byłoby sensownym krokiem.

- Podczas prezydentury Billa Clintona ówczesny premier Izraela Ehud Barak zaoferował Jaserowi Arafatowi korzystny układ pokojowy, ale Arafat go odrzucił. Nie sądzi Pan, że wina za zaprzepaszczone możliwości leży także po stronie palestyńskiej?

- Arafat nie mógł go zaakceptować, gdyż Izrael nie godził się na oddanie wszystkich zagarniętych ziem. Zgadzam się, że najlepszym wyjściem jest współistnienie dwóch niezawisłych państw, ale Izrael nie chce wycofać się do wcześniejszych granic. Teraz znowu Izrael twierdzi, że Hamas chce unicestwić państwo izraelskie. Ale Hamas nie ma na to szans, zatem nie może nie zaakceptować rozwiązania dwu-państwowego, czego z kolei Izrael nie chce przyjąć do wiadomości. Piłka leży po izrae­lskiej stronie.

- Czy konflikt Zachodu ze światem arabskim i muzułmańskim jest nieunikniony? Czy widzi Pan w bliskiej przyszłości widmo jakiejś "trzeciej wojny światowej"?

- Świat nie dopuści do tego. ONZ powinna tu odegrać znaczącą rolę, także przywódcy religijni chrześcijaństwa i islamu powinni wspólnie przedyskutować te problemy. O ile jednak jedyna superpotęga światowa, Ameryka, nie zmieni swojej polityki zagranicznej, konsekwencje faktycznie mogą być zastraszające. A już najgorsza okazała się polityka w Iraku: USA potrafiły wygrać wojnę, ale wygranie pokoju okazało się niemożliwe. W rzeczy samej, w Iraku toczy się obecnie wojna domowa, choć jeszcze nikt nie nazywa tego po imieniu. Proszę pamiętać, czego uczy nas historia: że z krwawych konfliktów wewnątrzpaństwowych wyłaniają się krwawi dyktatorzy. Możliwe, że w kraju takim jak Irak pojawi się ktoś równie brutalny i bezwględny jak Saddam. Błędem USA było wywołanie etnicznej separacji wewnątrz Iraku. Jeden akt agresji prowadzi do następnego. Teraz dla Iraku nie ma innego wyjścia, jak poddać się przywództwu silnej władzy. Muszę przyznać, że co do Iraku obawiam się, że brzydka strona historii weźmie górę i "otworzy wrota piekieł".

- Wróćmy do idei demokratyzacji Bliskiego Wschodu. Czy demokracja rzeczywiście ma szansę zaistnieć w tym regionie? W jakich okolicznościach?

- Ma Pani na myśli proces narzucania demokratycznych procedur krajom arabskim przez Zachód? Demokracja narzucona z zewnątrz nie ma szans na skuteczność. Zresztą, samo słowo "demokratyzacja" jest w tym kontekście niewłaściwe. Należałoby raczej użyć zwrotu: "wewnętrzne przemiany w kierunku demokracji". Demokratyzacja musi być realizowana jako wspólny wysiłek, gdzie zarówno przywódcy, jak i obywatele Bliskiego Wschodu sami przeprowadzą reformy. Oczywiście, przy wsparciu USA i międzynarodowej społeczności, ale nie poprzez narzucanie formuł i dyktowanie warunków.

Jest jeszcze jeden aspekt pytania o demokratyzację Bliskiego Wschodu: otóż prezydent Bush wiąże brak demokracji z terroryzmem. Ale proszę spojrzeć na Zjednoczone Królestwo z Irlandią Północną, na Hiszpanię i kraj Basków, nawet na Japonię i ataki terrorystyczne, jakie miały tam miejsce kilka lat temu. Nie brak w tych krajach demokracji, więc związek konstruowany przez Busha jest niewłaściwie określony. Chcę jeszcze raz podkreślić: aby zaistniała autentyczna demokracja, musi ona wyrosnąć z własnej gleby danego kraju, nie może zostać narzucona z zewnątrz.

- Skoro to nie brak demokracji jest przyczyną terroryzmu na Bliskim Wschodzie, czy zgodzi się Pan z tezą, że to bliskowschodnie petrodolary znacznie przyczyniły się do rozwoju tego zjawiska?

- Nie petrodolary, ale pieniądze w szerszym znaczeniu. Petrodolary i terroryzm to kolejna błędna generalizacja, tylko powiększająca brak zrozumienia między Arabami i nie-Arabami. Bin Laden jest bardzo bogatym człowiekiem. Znam osobiście jednego z jego braci, to wybitna i znacząca rodzina pochodząca z Jemenu, o obywatelstwie saudyjskim. Ich ojciec zbudował wielki biznes, prawdziwe imperium, a potem podzielił pieniądze między dzieci. Bin Laden posiada ogromne środki finansowe, ale, ściśle rzecz biorąc, nie są to petrodolary, lecz pieniądze pochodzące z prac inżynieryjno-budowlanych kompanii jego ojca na terenie Arabii Saudyjskiej. Podobnie nie mówimy, że pakistańska bomba atomowa jest bombą muzułmańską, tak samo bomba amerykańska nie jest bombą chrześcijańską.

Niewygodną prawdą jest, że Stany Zjedno­czone same pomogły Bin Ladenowi w czasach, gdy organizował walkę mudżahedinów w Afganistanie przeciw wojskom sowieckim. To CIA szkoliła mudżahedinów, z których wyszło później wielu terrorystów islamskich.

- Co Arabowie uzyskali dzięki petrodolarom? Na Bliskim Wschodzie leżą bajecznie bogate kraje, jak Katar czy Kuwejt, a jednocześnie region jako całość jest zacofany. Dochód 20 proc. obywateli państw Ligi Arabskiej szacuje się na mniej niż dwa dolary dziennie. W ciągu ostatnich 20 lat wzrost dochodu na głowę mieszkańca krajów Ligi wynosił rocznie pół procenta (gorszy wynik odnotowano tylko w regionie subtropikalnej Afryki). Stagnacja gospodarcza w połączeniu z szybkim wzrostem populacji oznacza, że będzie coraz większe bezrobocie. Jak wytłumaczyć te niesłychane kontrasty? Czy bogatsze państwa Bliskiego Wschodu nie robią nic, aby poprawić tę dramatyczną sytuację?

- Tak zwana pomoc finansowa krezusów z Zatoki Perskiej przeznaczona dla biednych krajów arabskich to gołosłowie, choć, statystycznie rzecz biorąc, zamożne państwa naftowe poświęcają na tę pomoc większą część swego dochodu narodowego niż inne regiony świata. Ale to kropla w morzu nędzy. Przy obecnym niesłychanym wzroście cen ropy i ogromnych nadwyżkach budżetowych można by uczynić więcej, żeby wspomóc biedne kraje arabskie. Niestety, takich inicjatyw nie widać.

- Mówi Pan o podzwyżce cen paliw. Jak zdaniem Pana Profesora wygląda przyszłość ropy i dostępności tego surowca? Czy w tych okolicznościach Stany Zjednoczone mają szansę uwolnić się od energetycznego uzależnienia od krajów Zatoki Perskiej?

- W najbliższej przyszłości, przez jakiś rok, dwa, ceny ropy będą nadal rosnąć, ale na dłuższą metę zaczną iść w dół. Bo wysokie ceny przyniosą w końcu spadek popytu na ten surowiec, a konsumenci, nie mogąc nadążyć za cenami, zaczną rozglądać się za możliwościami zmian własnych wzorców konsumpcji, czyli za nowymi źródłami energii. Jednocześnie coraz bardziej będzie rosło zainteresowanie dziedziną eksploracji i wydobycia ropy, zintensyfikuje się też poszukiwanie nowych rozwiązań technologicznych potrzebnych dla jej ekstrakcji. To z kolei przyniesie wreszcie obniżkę cen. Odpowiedź na problemy paliwowe leży w technologii.

Co do aspektu politycznego problemu ropy, to on oczywiście istnieje, np. przy eskalacji konfliktu palestyńskiego może wystąpić taka sytuacja, że dostawy ropy mogą być sabotowane, jak to się już czasami zdarza w Iraku. To będzie miało wpływ na cenę. Także rewolucja mas arabskich mogłaby doprowadzić do zastopowania wydobycia ropy czy ataków na zachodnie interesy w niektórych krajach regionu, jak Irak, choć zapewne nie w krajach Zatoki Perskiej, bardzo tradycjonalistycznych, bardzo bogatych. Taka rewolucja możliwa jest jedynie, gdy ludzie osiągną pewien pułap desperacji.

Co do obiecywanego niedawno przez Busha uniezależnienia się od bliskowschodniej ropy, to nie uważam tego za możliwe w najbliższej przyszłości. Chyba że Bush już zna sekret jakiejś nowatorskiej technologii czy nowego paliwa.

- Panie Profesorze, moje ostatnie pytanie dotyczy Pana byłego kolegi, który przez wiele lat był wykładowcą Georgetown University i któremu po śmierci uczelnia wystawiła pomnik na kampusie w Waszyngtonie. Chodzi o Jana Karskiego.

- Ach, Jan Karski, to był mój dobry przyjaciel. Wspaniały człowiek. Tyle rozmów, tyle wspólnych spacerów po terenie uniwersytetu. Pracowaliśmy razem prawie trzydzieści pięć lat. Dużo opowiadał mi o Polsce, o swoich wojennych przejściach. Byłem pełen podziwu dla jego niesłychanej odwagi w czasie II wojny światowej, kiedy był kurierem. Podziwiałem jego znakomity intelekt. Bardzo mi go brak. Czasami na uniwersytecie w Waszyngtonie przysiądę na ławce z jego posągiem i wspominam naszą przyjaźń.

---ramka 427725|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2006