Sosabowski miał rację

ANTONY BEEVOR, historyk: Krytyka za klęskę operacji „Market Garden” skupiła się na polskim generale. Alianci potraktowali go w oburzający sposób.

09.09.2019

Czyta się kilka minut

Ruiny zniszczonego przez Niemców i wysiedlonego miasta Arnhem i słynny most na Renie, koniec września 1944 r. / MEDIADRUMIMAGES / ANTHONYTUCKER-JO / EAST NEWS
Ruiny zniszczonego przez Niemców i wysiedlonego miasta Arnhem i słynny most na Renie, koniec września 1944 r. / MEDIADRUMIMAGES / ANTHONYTUCKER-JO / EAST NEWS

PATRYCJA BUKALSKA: Pana książka „Arnhem” przygnębia. Alianci przegrali tak ważną bitwę w dużym stopniu za sprawą ambicji i animozji swych dowódców…

ANTONY BEEVOR: …i próżności, nie zapominajmy o próżności. Przegrano ją też z powodu błędów popełnionych już w fazie przygotowań. Oraz panującej pod koniec sierpnia i na początku września 1944 r. euforii, że zwycięstwo jest bliskie. Sądzono, że Niemcy zaraz upadną, jak jesienią 1918 r. Oraz że lipcowy zamach na Hitlera oznacza, iż armia niemiecka musi być w stanie rozkładu, skoro próbuje zabić swego głównodowodzącego. Tymczasem nieudany zamach sprawił, że Hitler i SS byli zdeterminowani walczyć do końca. Sprawę pogorszyło to, że Montgomery miał wtedy „widzenie tunelowe” i nie chciał słyszeć o problemach, o których raportowali oficerowie holenderscy i oczywiście gen. Stanisław Sosabowski, dowódca polskiej brygady spadochronowej.

„Monty” miał opinię dowódcy aż nazbyt ostrożnego. Tymczasem tutaj nagle dąży do brawurowej akcji, obciążonej wielkim ryzykiem. Chodziło o jego ambicję?

Chciał przekroczyć Ren przed Amerykanami. Obawiam się, że istotnie była to próżność i ambicja. Miał też obsesję, że trasa przez Holandię to najbardziej oczywista droga do Niemiec. Cóż, tak nie było. Generał Patton zwracał uwagę, że „Monty” wybiera trasy, gdzie rzeki są najszersze. Do tego dochodziły kanały przecinające Holandię.

Trudny teren, zwłaszcza dla czołgów.

Eisenhower [amerykański generał, potem prezydent USA – red.] powinien przypomnieć Montgomery’emu, gdzie jest jego miejsce. Ale po zmianach w systemie dowodzenia, kiedy to Eisenhower został głównodowodzącym sił alianckich w Europie, brytyjska prasa odegrała niefortunną rolę, pobudzając ego Montgomery’ego, który poczuł się zdegradowany.

Został jednak wtedy marszałkiem, to powinno zaspokoić jego ego. Ambicje ambicjami, ale tu popełniono podstawowe błędy. Pisze Pan o czymś, co w innej sytuacji byłoby może komiczne: trasy obrane przez aliantów były dokładnie tymi, za których wybranie podczas egzaminu oblewano kadetów holenderskiej szkoły oficerskiej.

W swoim ślepym uporze Montgomery chciał przeforsować własny plan i zmusić innych do jego wykonania. Przyznam, że napisałem tę książkę, bo byłem wściekły… No, może poirytowany, a to przez wcześniejsze książki opowiadające o Arnhem, w których budowano mit heroicznej brytyjskiej porażki z tezą, że ta operacja mogła się powieść. Tymczasem aby była szansa powodzenia, pod Arnhem dosłownie wszystko musiałoby zadziałać bez problemu.

Tymczasem zasada sztabowców brzmi: planować tak, jakby wszystko mogło pójść źle.

Napoleon mówił, że jeśli masz 70 proc. prawdopodobieństwa sukcesu, to możesz ryzykować. Inaczej to nie ma sensu.

Montgomery i gen. Browning, dowódca brytyjskich wojsk spadochronowych, są w Pana książce czarnymi charakterami. Czy trudno było to napisać w Wielkiej Brytanii? „Monty” to bohater, dzieci nazywano jego imieniem.

Przecież napisałem prawdę.

Prawda o narodowych bohaterach bywa niełatwa.

Montgomery już nie jest tak podziwiany jak kiedyś, jego postrzeganie się zmieniło. W tamtym czasie Brytyjczycy rozpaczliwie potrzebowali bohatera i brytyjska prasa im go dała po wygranej bitwie pod El Alamein [jesienią 1942 r. siły brytyjskie dowodzone przez Montgomery’ego zatrzymały tam niemiecko-włoską ofensywę; był to punkt zwrotny w kampanii w Afryce Północnej – red.]. Choć ta bitwa to jeszcze osobna historia, też nie taka oczywista.

Pisze Pan nie tylko o ogólnych wojskowych aspektach, ale też o jednostkach i ich motywacjach, stara się zrozumieć ich zachowanie.

W tej książce nawet bardziej niż w poprzednich. Głównie dlatego, że miałem znakomite materiały. Okazuje się, że pod koniec wojny ludzie pisali dużo pamiętników, robili notatki. Może mieli poczucie, że to historyczny moment i trzeba go opisać. Zbierając źródła, szukałem nie tylko głęboko, ale i szeroko: we wszystkich krajach, których to dotyczy. Miałem więc źródła brytyjskie, amerykańskiej, niemieckie, holenderskie, polskie... Kto wie, czy pod względem źródeł nie jest to moja najbogatsza książka. Znalazłem wspomnienia, jak to jest być w środku bitwy, jak to jest być postrzelonym, jak przeżywa się załamanie nerwowe. To pozwala opisać wpływ wojny na człowieka.

Kiedyś mówił Pan, że z perspektywy żołnierza wojna to chaos i strach, a dowódcy, opowiadając o niej, starają się wprowadzić porządek. Traktują ludzi jak pionki?

Bycie dowódcą oznacza konieczność decydowania o ludzkim życiu. Do pewnego stopnia dowódcy muszą być zdystansowani. Inaczej emocjonalny ciężar byłby nie do wytrzymania, uniemożliwiałby podejmowanie decyzji. Choć kilku generałom udało się zachować pewną emocjonalność: np. jeden z wybitniejszych generałów II wojny światowej, William Slim, który dowodził siłami brytyjskimi w Birmie, gdzie wrogiem byli Japończycy, był blisko swoich żołnierzy i zarazem umiał podejmować decyzje. Ale to rzadkość.

Dziś wiemy więcej niż 75 lat temu o zespole stresu pourazowego. Pan opisuje przypadki samobójstw jeszcze na polu bitwy.

Czasem żołnierze byli tak wyczerpani, że śmierć zdawała się pożądaną alternatywą. Nam może trudno to zrozumieć, bo nigdy nie doświadczyliśmy takiego poziomu zmęczenia.

Żołnierze alianccy dostawali narkotyki, aby mogli dłużej walczyć: benzedrynę, czyli preparat ­amfetaminy.

Nie tylko alianccy. Także niemieccy dostawali narkotyki: pervitin, dziś zwany crystal meth, silniejszy od benzedryny. Np. w kampanii francuskiej 1940 r. dostawały go załogi czołgów, by mogły utrzymać szybkie tempo natarcia. Oczywiście po tygodniu na pervitinie żołnierz musiał się zregenerować. Ale w początkowej fazie jego wydolność i wytrzymałość były większe. Poniekąd nic nowego, kiedyś przed bitwą wydawano porcję rumu.

Pokazuje Pan też inne zjawisko psychologiczne: żołnierze opisywali je jako moment, gdy przestawali odczuwać nawet cień strachu – fazę bitewnego szaleństwa.

Byłem zafascynowany amerykańskimi świadectwami o forsowaniu rzeki Waal, za dnia i pod niemieckim ogniem, by zdobyć nienaruszony most w Nijmegen: potworny strach, który przeradza się w brawurową odwagę i zarazem żądzę mordu. Amerykanie nie brali wtedy jeńców. Trzeba też pamiętać o szkoleniu, jakie przechodzili amerykańscy spadochroniarze: wyzwalano w nich nieprawdopodobną agresję, w pewien sposób odczłowieczano…

…jak wtedy, gdy Amerykanie ozdobili swój jeep głową Niemca. Ale pod Arnhem są też przykłady bratania się żołnierzy alianckich i niemieckich. Pomagali sobie przy rannych, dzielili się jedzeniem. Skąd te ludzkie odruchy w końcowej fazie wojny?

Nigdy nie należy generalizować, zawsze będą wyjątki od reguły: to dla mnie lekcja z II wojny. Gdy w Normandii rannych amerykańskich spadochroniarzy transportowano na drugą stronę Kanału, chcieli zabić niemieckich jeńców obecnych na tym samym statku. Ale były i inne reakcje, empatii, zwłaszcza gdy obie strony były ranne. To ludzka natura, dzięki Bogu. Na wojnie to nie ideologia okazuje się najważniejsza, lecz ludzie, i trzeba wystrzegać się uogólnień. Nie wszyscy niemieccy żołnierze byli zbrodniarzami, nie wszyscy rosyjscy gwałcicielami. Muszę jednak przyznać, że rozbawiło mnie w jednej relacji przerażenie rannych Niemców, gdy dowiedzieli się, że w tym samym szpitalu są ranni Polacy.

Polacy mieli opinię bezlitosnych, ich jedynym celem miało być zabijanie Niemców. W „Arnhem” widzimy sporo różnic między nacjami w zachowaniu i motywacjach.

Zacząłem się nawet zastanawiać, czy istnieje coś takiego jak charakter narodowy. Oczywiście z definicji nie może istnieć! Ale to, co istnieje, to narodowy wizerunek, kreowany przez dany naród. Np. Brytyjczycy uważali, że zawsze muszą żartować, że tego ich „brytyjskiego poczucia humoru” oczekuje się od nich w najtrudniejszych sytuacjach. Z kolei Amerykanie starali się prezentować jako wyluzowani, stale żujący gumę czy popalający. Holendrzy zaś zauważyli, że Niemcy zawsze krzyczą.

Polacy pod Arnhem wydają się szalenie poważni i świadomi, że stawka jest wysoka. Trochę w tym może owego narodowego wizerunku. Ale pamiętajmy, jaki to moment dla Polski: w Warszawie trwa powstanie.

Rozumiem to dobrze. Zwłaszcza gdy chodzi o żołnierzy Brygady Spadochronowej, stworzonej przecież po to, aby wzięła udział w powstaniu narodowym na terenie Polski [brygada miała zostać przerzucona do kraju i wesprzeć działania AK – red.]. Fakt, że nie mogli przyjść Warszawie z pomocą, był dla nich potwornie frustrujący.

W Warszawie na nich czekano, słyszałam to od wielu powstańców-weteranów. Gdy we wrześniu 1944 r. Amerykanie przeprowadzili duży zrzut sprzętu, patrzący na setki spadochronów warszawiacy myśleli, że to ląduje polska brygada. Z kolei polscy żołnierze pod Arnhem wierzyli, że walczą dla Polski, bo wejdą do Niemiec „kuchennymi drzwiami”. Zamiast tego na Sosabowskim skupiła się krytyka za porażkę ­operacji „Market Garden”.

Został potraktowany w oburzający sposób.

Dlaczego?

Bo miał rację, co dla brytyjskich generałów było zawstydzające. Poza tym potrafił mówić bez ogródek, więc obawiali się, że krytykując ich nadal, zaszkodzi reputacji brytyjskiej armii. Sprawdziły się niemal wszystkie jego zastrzeżenia sprzed operacji, ale wtedy nikt go nie słuchał.

Chyba najbardziej zabolał go zarzut, że brak mu woli walki.

To wzięło się do pewnego stopnia z różnic w interpretacji. Sosabowski mówił Brytyjczykom: jak mam przeprawić moją brygadę przez szeroki Ren [aby wesprzeć brytyjskich żołnierzy walczących na drugim brzegu – red.], skoro nie ma odpowiednich łodzi? Trudno dziwić się jego brakowi entuzjazmu. Ale jego zastrzeżenia wobec planu przeprawy uznano za próbę ocalenia własnych ludzi.

Nie był też dyplomatyczny.

Trudno go za to winić.

Upokarzające traktowanie Sosabowskiego i frustracja polskich żołnierzy były zapowiedzią tego, jak zachowano się wobec nich po wojnie.

Jednym z największych skandali było nieuwzględnienie Polaków w defiladzie zwycięstwa w Londynie w 1946 r., aby nie denerwować Sowietów. To było moralne tchórzostwo, które w tym czasie trudno już było usprawiedliwiać pragmatyczną polityką.

Wiele uwagi poświęca Pan holenderskim cywilom, którzy zapłacili wielką cenę za klęskę „Market Garden”. Chodzi o tzw. Zimę Głodu. Chyba niewiele o tym dotąd pisano?

Za mało i to też mnie złościło. Tymczasem cierpienie cywilów było skutkiem nieudanej operacji. Np. holenderscy kolejarze zastrajkowali, by pomóc aliantom, i stali się celem zemsty Niemców. Oni byli przekonani, że Holendrzy powinni stać po ich stronie. Choć w 1940 r. najechali neutralny kraj i traktowali Holendrów bardzo źle, to nadal oczekiwali ich poparcia. Fakt, że holenderscy cywile zdecydowanie stanęli po stronie aliantów, że starali się im pomóc, wywołał niemiecką furię. Stąd potem zemsta…

…i głód, który Niemcy wywołali, odcinając dostawy żywności do miast. Z głodu i chorób mogło umrzeć wtedy nawet 20 tys. Holendrów.

W archiwach znalazłem okropne relacje niemieckich żołnierzy, którzy chełpią się, że nie musieli płacić w burdelu, bo zwykłe kobiety szły z nimi za pół bochenka chleba. Na marginesie, to było dla mnie jedno z ważniejszych odkryć w brytyjskich archiwach: nagrania rozmów, jakie niemieccy oficerowie prowadzili w niewoli. Byli podsłuchiwani, a Brytyjczykom pomagali przy tym niemieccy Żydzi, znający język i jego dialekty. Niemcy nie wiedzieli, że są nagrywani. Żałuję, że nie wiedziałem o tym zbiorze przy pisaniu poprzednich książek. Brytyjskie władze nie zdecydowały się na wykorzystanie tych materiałów podczas procesu w Norymberdze. Może dlatego, że chciały wykorzystać ten system w przyszłości.

Wracając do Holendrów: historia tej bitwy nadal jest dla nich ważna, premiera Pana książki odbyła się w Arnhem.

Burmistrz Arnhem chciał, by premiera książki miała miejsce u nich w katedrze. Wierzy on w sens tego, by młodzi ludzi poznawali swoją historię. Gdy jest rocznica bitwy, w Arnhem prawie we wszystkich oknach wiszą flagi z symbolem spadochroniarzy, dla weteranów budowano łuki triumfalne. Dzieci ze szkół odwiedzają groby poległych. Biorąc pod uwagę cierpienie cywilów po tej bitwie i fakt, że miasto było zupełnie zniszczone, jest to tym bardziej wzruszające. W tym roku uroczystości będą pewnie jeszcze większe, w końcu to 75. rocznica.

Skąd to przekonanie?

Zauważyłem, że zainteresowanie tymi wydarzeniami jest obecnie dużo większe niż jeszcze 20 lat temu. Zresztą nie tylko, gdy idzie o Arnhem i Holandię. Dotyczy to całej II wojny światowej. Ona generowała więcej sytuacji zmuszających do moralnych wyborów niż jakakolwiek inna wojna. Tymczasem wkrótce może sami staniemy wobec nowych moralnych wyborów, np. w związku ze zmianami klimatu i skutkami, jakie wywołuje to dla świata, związanymi z tym falami migracji.

Może zainteresowanie przeszłością ma też źródło w tym, że dziś patrzymy na historię inaczej. Więcej wiemy np. o psychologicznych skutkach wojen. Pan jako autor tylu książek o II wojnie, a kiedyś zawodowy żołnierz, myśli, że takie rany mogą się zagoić?

Powtórzę: nie można uogólniać. U niektórych najcięższe wspomnienia stopniowo bledną, inni nigdy przed nimi nie uciekną. Dwa dni temu dostałem list od kogoś, kogo teść był pod Arnhem, i to doświadczenie zrujnowało późniejsze życie całej rodziny. Wrócił z wojny jako inny człowiek. Zapewne cierpiał na zespół stresu pourazowego. Zresztą dotyka on nie tylko uczestników wojny, ale też kolejne pokolenia, i to w niespodziewany sposób. Okazało się, że kobiety urodzone przez matki cierpiące niedożywienie podczas Zimy Głodu są bardziej zagrożone schizofrenią. Czy to nie przerażające?©℗

ANTONY BEEVOR (ur. 1946) jest brytyjskim historykiem i oficerem w stanie spoczynku. Autor kilkunastu książek poświęconych kluczowym momentom II wojny światowej. Polski przekład jego ostatniej książki „Arnhem” ukazał się w wydawnictwie Znak pod koniec 2018 r.


Bitwa o Arnhem

Była to największa operacja powietrznodesantowa podczas II wojny światowej – i jedna z najbardziej spektakularnych klęsk aliantów. Choć w dziejach tej wojny były bitwy, w Europie czy Azji, podczas których wojska alianckie ponosiły większe ofiary, klęska operacji „Market Garden” okazała się wyjątkowo bolesna. Także dlatego, że za jej przyczyną front zachodni stanął w miejscu na prawie pół roku.

Gdyby operacja „Market Garden” się powiodła, gdyby wojska alianckie już we wrześniu 1944 r. sforsowały Ren, gdyby weszły do III Rzeszy, zajęły Zagłębie Ruhry (przemysłowe serce Niemiec) i poszły dalej za ciosem – wtedy historia mogłaby potoczyć się inaczej. Może również historia Europy Środkowej: w końcu we wrześniu 1944 r. Armia Czerwona stała dopiero na linii Wisły, a Niemcy trzymali się mocno w Prusach Wschodnich, krajach bałtyckich, na Słowacji i Węgrzech.

Scenariusz, w którym niemiecki opór na froncie zachodnim załamuje się nie dopiero w marcu-kwietniu 1945 r., lecz pół roku wcześniej, otwierałby różne możliwości militarne i polityczne. Wyobraźmy sobie taką sytuację, że oto do końca 1944 r. alianci docierają do Berlina, Pragi, Wiednia i Budapesztu, aby z Armią Czerwoną spotkać się jeśli nie nad Wisłą (bo Stalin zapewne nie patrzyłby bezczynnie na postępy aliantów, lecz nakazał nową ofensywę wcześniej niż w styczniu 1945 r.), to gdzieś między Odrą i Wisłą…

Fantazje? Niekoniecznie: po tym, jak w sierpniu 1944 r. armia niemiecka we Francji poszła w rozsypkę, a główną przeszkodą dla aliantów w ich marszu do Renu stał się brak paliwa, w sztabach pojawiła się nadzieja, że być może wojnę uda się zakończyć do Bożego Narodzenia 1944 r.

To właśnie przekonanie, że Niemcy nie są już zdolni do stawiania poważnego oporu, legło u podstaw ryzykownej operacji „Market Garden”. Jej autor, brytyjski marszałek Bernard Montgomery – rywalizujący z amerykańskimi generałami Bradleyem i Pattonem o to, kto pierwszy wkroczy do III Rzeszy i zada jej decydujący cios – miał nadzieję, iż atakiem poprzez Holandię obejdzie niemieckie umocnienia Linii Zygfryda, zajmie fabryki Zagłębia Ruhry i popędzi dalej, w głąb Niemiec. Jednak aby to się udało, najpierw trzeba było opanować Holandię – teren trudny, bo obfitujący w mosty na licznych rzekach i kanałach. Plan zakładał, że spadochroniarze – jedna dywizja brytyjska, dwie dywizje amerykańskie i polska brygada gen. Stanisława Sosabowskiego – zdobędą mosty i utrzymają je do nadejścia sił lądowych.

Operacja, o której opowiada książka Antony’ego ­Beevora „Arnhem” – a którą w pamięci globalnej uwiecznił monumentalny film z 1977 r. „O jeden most za daleko” – zaczęła się 17 września 1944 r., trwała 10 dni i zakończyła katastrofą dla Brytyjczyków i Polaków, którzy mieli zająć najbardziej odległy i kluczowy most w Arnhem, na bardzo szerokim tutaj Renie. Choć Amerykanie zdobyli większość „swoich” mostów, to bez tego najważniejszego, w Arnhem, koncepcja ofensywy przez Holandię traciła rację bytu. W efekcie front zachodni stanął w miejscu, Niemcy odzyskali zdolność bojową (i w grudniu-styczniu podjęli nawet w Ardenach próbę kontrofensywy). Dopiero w marcu 1945 r. alianci przeszli Ren – ale już nie w Holandii – i mogli rozwinąć ofensywę przez Nizinę Niemiecką. Jednak w tym momencie Armia Czerwona stała już pod Berlinem…

A co z Arnhem? Zrujnowane i wyludnione miasto – po bitwie Niemcy „ukarali” je, niemal tak jak Warszawę – Brytyjczycy zajęli dopiero w kwietniu 1945 r. ©(P) WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2019