Sojusz na równi pochyłej

"NATO jest jedynie instrumentem, niczym mniej i niczym więcej" - pisał niegdyś Manfred Woerner, nieżyjący już sekretarz generalny paktu. Kryzys libijski jest bodaj najlepszą ilustracją tej sentencji.

26.04.2011

Czyta się kilka minut

Gdy historycy będą pochylać się kiedyś nad tym, jak doszło do zaangażowania NATO w operację libijską - której większość sojuszników nie chciała, i która jest po prostu nieistotna z punktu widzenia bezpieczeństwa obszaru atlantyckiego - być może uznają, że był to moment, gdy zakończyła się ostatnia "pozimnowojenna" faza jego ewolucji: od sojuszu opartego na wspólnych celach i złączonego wspólną ideą polityczną, w stronę techniczno-organizacyjnego zaplecza dla działań "koalicji chętnych i zdolnych".

"Skrzynka z narzędziami"

Z wojskowego punktu widzenia, udział samolotów i okrętów NATO w patrolowaniu przestrzeni powietrznej Libii i egzekwowania embarga na dostawy broni nie jest szczególnym wyzwaniem - nawet jeśli uwzględnimy fakt, że wiele krajów twórczo rozwinęło zasadę "nieaktywnego zaangażowania", nakładając na swych żołnierzy tzw. ograniczenia narodowe.

Nie ma też sensu utyskiwać nad faktem, że niespełna pół roku temu w Lizbonie przywódcy państw NATO przyjęli nową koncepcję strategiczną Sojuszu, na tle której misja libijska wydaje się niegroźnym, ale jednak nieporozumieniem. Koncepcje strategiczne są zawsze bardziej katalogiem doświadczeń niż zbiorem recept na przyszłość, co stawia je krok w tyle za wydarzeniami. Tak było w Rzymie w 1991 r. (tuż przed rozpadem ZSRR) i tak było w Waszyngtonie w kwietniu 1999 r. (gdy nowa misja NATO rodziła się w Kosowie, a nie w stolicy USA). Nie inaczej jest dziś.

Oryginalność obecnej sytuacji polega na czymś innym: na usankcjonowaniu myślenia o Sojuszu jako "skrzynce z narzędziami". Pojęcie to zrobiło - wówczas jeszcze złą - karierę w czasie sporów o rolę NATO w Afganistanie. W 2001 r. Stany Zjednoczone i kraje dysponujące mandatem politycznym sojuszników USA przystąpiły do wojny, na początku trzymając NATO jako instytucję na dystans. Partnerów dobrano według klucza "koalicji chętnych i zdolnych", aby zapewnić sobie maksymalną swobodę działań. Sojusz został włączony dopiero, gdy tamta pierwsza bitwa o Afganistan z talibami została wygrana, w celu stabilizacji i odbudowy państwa. W rzeczywistości, jak wiemy, operacja ISAF do dziś prowadzi działania wojenne, a sojusznicy zajmują się też nation building (co jest zadaniem nie tylko niewykonalnym w krótkim czasie, ale obcym paktowi wojskowemu). Obecne kłopoty misji afgańskiej są więc pochodną błędów popełnionych na wstępie przez USA i przez NATO, które zgodziło się przejąć odpowiedzialność za operację, której długofalowego celu nie rozumiało.

Libia jak Afganistan

Na tym tle Libia jest powtórzeniem scenariusza afgańskiego w skali mikro, choć z kilkoma istotnymi różnicami. Inaczej niż w przypadku Afganistanu (gdy po atakach z 11 września 2001 r. Zachód gremialnie solidaryzował się z USA), teraz "emocje i racje" większości sojuszników nie były po stronie Paryża i Londynu (liderów akcji libijskiej). Czego by nie mówić o amerykańskich błędach po 11 września, Waszyngton miał powód i miał wiarygodność polityczną i militarną, która George’owi W. Bushowi dawała spory margines tolerancji wśród sojuszników. Ani Paryż, ani Londyn kapitału tego nie miały i nie mają. Po drugie, Francja i Wielka Brytania, które zaczęły działania wojenne przeciw Kaddafiemu (przy wsparciu USA), nie były w stanie przesądzić o wojskowym wyniku działań; nie sformułowały nawet ich jasnego celu - poza doraźnym, humanitarnym: powstrzymaniem marszu wojsk pancernych Kaddafiego na Bengazi, stolicę powstania, co groziło masakrą na miarę Srebrenicy.

Jednym z powodów zwrócenia się do NATO była zatem potrzeba "podzielenia się" swoimi wątpliwościami z innymi. Od początku obie stolice miały świadomość wikłania Sojuszu w sytuację, która może mu przynieść jedynie dodatkowe kłopoty.

Stąd otwarty sprzeciw, a następnie dystans wobec operacji, który najpierw okazały Turcja, a następnie Niemcy (wstrzymując się od głosu w Radzie Bezpieczeństwa ONZ; Niemcy są dziś jej niestałym członkiem). W ślady Berlina i Ankary poszła potem większość krajów NATO, dla których "tak" dla operacji w Libii było de facto wyrazem obawy o skutki powiedzenia "nie". Niestety, w Sojuszu nie ma możliwości wstrzymania się od głosu...

Mamy więc sytuację, w której formalnej zgodzie na udział Sojuszu nie towarzyszy realne zaangażowanie w operację, a raczej próby wymigania się od niej. Berlin postanowił nawet zmienić swą dawną negatywną decyzję w sprawie oddelegowania żołnierzy do obsługi lotów AWACS-ów w Afganistanie, byleby nie musieć wysyłać ludzi do Libii. Inni "chętni i zdolni" nałożyli zaś takie ograniczenia na swych pilotów, że mogą oni jedynie obserwować postępowania oddziałów Kaddafiego z powietrza...

Akuszerka "lepszego świata"?

Znawcy historii Sojuszu i praktycy powiedzą zapewne, że nie takie rzeczy widzieli i nie takie problemy Sojusz przetrwał. I mają oczywiście rację. Pytanie nie dotyczy jednak przyszłości NATO rozumianej w kategoriach: "przetrwa czy się rozpadnie?".

Wojna w Libii zmusza raczej do postawienia "kropki nad i" w debacie nad istotą NATO. Samozwańczy liderzy - Nicolas Sarkozy i David Cameron - posłużyli się hasłem solidarności sojuszniczej dla uzasadnienia braku konsultacji i dyskusji o sensie i celach działania. Czy "solidarność" ma być zatem pretekstem do wprzęgania sojuszników w realizację partykularnych celów narodowych, czy też powinna być zarezerwowana dla sytuacji, w której zagrożone jest bezpieczeństwo Sojuszu jako całości? I czy jest jeszcze szansa, aby to drugie, właściwe rozumienie pojęcia solidarności miało realne znaczenie? Odpowiedź brzmi: "nie".

Kształtowanie polityki sojuszników w oparciu o ponowoczesną wykładnię bezpieczeństwa - w której centrum znajduje się "przeciwdziałanie niestabilności", a nie reagowanie na konkretne zagrożenia - jest drogą donikąd. NATO nigdy nie było i nie będzie "eksporterem" demokracji i praw człowieka, a zaangażowanie Sojuszu w przeciwdziałanie upadkom państw musi przynieść efekt odwrotny. Tak wyglądają lekcje z ostatniej dekady.

Co jednak pozostanie, gdy odrzucimy ponowoczesną misję NATO jako akuszerki "lepszego świata", chroniącego nas przed tym wszystkim, co ma wpływ na nasze poczucie bezpieczeństwa? Czy taki Sojusz w ogóle będzie komuś potrzebny?

"Kluby": koniec zasad

Czas najwyższy zadać sobie pytanie o alternatywne rozstrzygnięcia w NATO. Czyli o taką korektę kursu, aby zahamować proces staczania się Sojuszu po równi pochyłej. Bo po Afganistanie i Libii nic już nie jest w stanie powstrzymać zmierzchu tej instytucji.

Recepta zależy, jak zawsze, od diagnozy, a ta z kolei jest przedmiotem różnych interpretacji. Siłę Sojuszu stanowiło zawsze to, że był on instytucją regionalną, osadzoną w bliskim sojusznikom kontekście ich myślenia i działania. Tymczasem po 11 września taki regionalizm stał się problemem, dając początek procesowi rosnącej przepaści między tym, jak o swoim bezpieczeństwie myślą sojusznicy, a tym, jaką wykładnię "narzuca" im NATO.

Regionalizacja myślenia o bezpieczeństwie Europy - proces powstawania w nim regionalnych "klubów", opartych na bliskości geograficznej, zbieżności interesów i postrzegania bezpieczeństwa - jest faktem. Faktem, który w NATO budzi wiele oporów i obaw, bowiem narusza świętą zasadę Sojuszu mówiącą o tym, że bezpieczeństwo jego członków jest niepodzielne. Jednak powstawanie regionalnych "klubów" dowodzi, że takie myślenie należy już do przeszłości.

Pierwszym powodem jest zmiana optyki społeczeństw i elit politycznych w Europie, które patrzą na zagrożenia dla własnego bezpieczeństwa przez pryzmat geografii. Globalne wyzwania mają to do siebie, że łatwiej o nich mówić, niż się w nie angażować przy poparciu opinii publicznej. Po drugie, po kilku wiekach triumfu maleje znaczenie świata Zachodu, który nie jest w stanie unieść ciężaru własnych ambicji prowadzenia polityki jednocześnie skutecznej i odpowiedzialnej za losy regionów nie tylko poza Europą, ale i w Europie (przykładem Bałkany). Towarzyszy temu racjonalna, acz spóźniona refleksja, że wikłając się w kolejne działania na pograniczu wojny i pokoju w odległych zakątkach świata, stwarzamy wygodne alibi - i szanse na zarobek - tym, którzy są źródłem wielu wojen i problemów.

Najwyższy czas, aby regionalni liderzy - kraje arabskie czy BRICS [określenie grupy państw takich jak Brazylia, Rosja, Indie, Chiny czy RPA - red.] - zaczęli ponosić realną, a nie retoryczną odpowiedzialność za los swego sąsiedztwa.

Hasła i realia

No i wreszcie, "regionalizacji" sprzyja kryzys: cięcia budżetów obronnych sprzyjają współpracy sąsiedzkiej. Nie tylko wspólnym ćwiczeniom, ale i zakupom uzbrojenia, jego użyciu, a niekiedy też tworzeniu wspólnych jednostek. Bliskość geograficzna jest tu niezwykle ważna. Te państwa zatem, które są zdeterminowane do tworzenia zdolności wojskowych w obliczu ważnych dla siebie zagrożeń, nie widzą powodu, aby oglądać się na innych, którzy nie podzielają ich ambicji lub wizji zagrożeń.

"Regionalizacji" można przeciwdziałać w imię szczytnych haseł o jedności sojuszniczej i o misji "najpotężniejszego sojuszu w historii". Można się jej bać, bo jak każda głęboka zmiana niesie w sobie ryzyko: rozpadu więzi politycznych i zgubienia perspektywy ponadregionalnej, która odgrywa ważną rolę. Ale można też ją zaakceptować, zyskując wówczas czas na przestawienie perspektywy i znalezienie równowagi między tym, co "nasze", a tym, co "dalekie". Sensem trwania NATO nie jest przecież pobicie rekordu długowieczności, lecz sprawne zarządzanie naszym bezpieczeństwem. W końcu jest to tylko narzędzie naszej polityki, a nie jej wykładnia.

OLAF OSICA jest wicedyrektorem Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie, stale współpracuje z "TP". Autor blogu: olafosica.tygodnik.onet.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2011