I solidarni, i egoistyczni

Tym, co odróżnia operację afgańską od Iraku - i przesądza o potrzebie jej wsparcia - jest fakt, że Afganistan to operacja Sojuszu, którego jesteśmy członkiem i który daje nam gwarancje bezpieczeństwa. Równocześnie, wysyłając żołnierzy, powinniśmy być egoistyczni - jak reszta sojuszników.

30.10.2006

Czyta się kilka minut

Wrzesień 2005 r.: w wyborach parlamentarnych w Afganistanie uczestniczyły także kobiety /fot. US State Dep. /
Wrzesień 2005 r.: w wyborach parlamentarnych w Afganistanie uczestniczyły także kobiety /fot. US State Dep. /

Jechać czy nie jechać do Afganistanu? Bartosz Cichocki jest zdecydowanie "za", nieco przy tym dramatyzując, że jest to kwestia "być albo nie być" Polski w NATO. Marcin Król przyznaje, że nie ma w tej sprawie wyrobionego zdania, ponieważ w polskiej debacie brakuje jednego kryterium, którym można by kierować się przy ocenie zasadności wysyłania żołnierzy do operacji wojskowych w odległych zakątkach świata. Piotr Kłodkowski jest natomiast zdecydowanie "przeciw". "To gorzej niż zbrodnia, to błąd" - pisze, powołując się na Talleyranda, ale tak naprawdę krytykuje przede wszystkim politykę Zachodu wobec Iraku i Afganistanu, a nie decyzję o wysłaniu polskich oddziałów. Kiedy się czyta wspomnianych autorów jednego po drugim, różnice między nimi tracą na wyrazistości. Każdy opisuje bowiem inny fragment problemu - i każdy ma sporo racji.

---ramka 465918|strona|1---

Zgadzam się z większością krytycznych uwag Kłodkowskiego na temat polityki państw zachodnich w Afganistanie. Można ją wręcz uznać za sabotowanie własnego wysiłku militarnego. Niedawno odbyłem krótką rozmowę z jednym z członków komisji spraw zagranicznych Bundestagu, który machając rękami pytał sam siebie, gdzie są te wszystkie (w domyśle: niemieckie) pieniądze przeznaczone na odbudowę Afganistanu. "Pewnie w Szwajcarii" - odpowiedziałem, pamiętając, że tam z reguły kończy większość pomocy dla państw afrykańskich. Nie zaprzeczył. Szacunki mówią, że 90 proc. pomocy finansowej znikło w niewyjaśnionych okolicznościach. Wzrosła też wysokość łapówek, które Afgańczycy płacą, by cokolwiek załatwić w administracji regionów. Rośnie uprawa opium, a wraz z nią tęsknota za starym porządkiem.

Mimo to uważam - podobnie jak Cichocki - że jechać tam powinniśmy, i to lepiej w większej niż mniejszej liczbie. Gdybym jednak miał uzasadnić swój punkt widzenia w publicznej dyskusji z udziałem osób, które nie są analitykami od spraw międzynarodowych, zapewne poniósłbym porażkę. Nie ma bowiem - o czym pisze z kolei Król - żadnego powodu, który mógłby być nośny społecznie i ukazać czytelny i atrakcyjny politycznie związek między operacją w Afganistanie a interesami Polski.

Prawda czasu, prawda ekranu

"Od 11 września 2001 r. Afganistan nie leży już na końcu świata. Udział w operacji wojskowej w tym kraju jest elementem zapewnienia bezpieczeństwa także Polsce" - przekonuje Cichocki. Czy na pewno?

W filmie Stanisława Barei "Miś" jest scena kręcenia filmu pod tytułem "Ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta" i w jednym z epizodów występuje kot przebrany za królika, który uciekając przed psami i łowczymi wdrapuje się na gruszę. Reżyser nie przerywa kręcenia, lecz poleca zamienić kota na psa, by ten mógł się "odszczekiwać" swym oprawcom. Następnie stwierdza sentencjonalnie: "Na każdą rzecz można patrzeć z dwóch stron. Jest prawda czasów, o których mówimy, i prawda ekranu, która mówi: »Prasłowiańska grusza chroni w swych konarach plebejskiego uciekiniera«".

Z bezpieczeństwem Polski po 11 września jest podobnie. Jest prawda ekranu, która głosi, że jako mieszkańcy globalnej wioski jesteśmy - my, świat Zachodu - narażeni na niebezpieczeństwa wynikające z istnienia tzw. upadłych państw, terroryzmu międzynarodowego itp. Albo więc im wspólnie stawimy czoło, albo poniesiemy wspólną porażkę. I jest też prawda czasu, która mówi, że Polska cieszy się dzisiaj dużym (większym niż USA!) bezpieczeństwem narodowym, a jej położenie geopolityczne jest najlepsze od co najmniej dwustu lat. Nasze "małe" problemy - od "gazu" po mniejszość polską na Białorusi - są zaś uważane za błahe i nikt nie będzie się dla nich poświęcał. Tutaj "my, Zachód" nie występuje.

Obie prawdy istnieją obok siebie, nie powodując na co dzień większych kontrowersji. Wszyscy zgadzamy się, że lepiej dmuchać na zimne, niż obudzić się "dzień po" jak nowojorczycy, widząc gruzowisko w miejscu dumnego symbolu swego miasta. W polskich warunkach - państwa niewydajnego i źle zorganizowanego - takie podejście ma również swój niezaprzeczalny urok. Po zamachach w londyńskim metrze, metro warszawskie jest najbezpieczniejszym miejscem w Polsce. W Krakowie straż miejska używa przepisów o zagrożeniu terrorystycznym dla odholowywania porzuconych na ulicach samochodów, bo normalny tryb prawny w praktyce postępowanie to uniemożliwia (w Warszawie to nie działa, a szkoda). Zagrożenie terrorystyczne daje doskonały pretekst administracji do zdobycia środków na nowe inwestycje w poprawę "infrastruktury bezpieczeństwa".

W imię racji stanu

Ta sielanka w cieniu ideologicznej agresji islamskiego fundamentalizmu kończy się jednak, gdy trzeba stawić czoło prawdziwym, a nie wirtualnym terrorystom i ponieść straty. Wtedy prawda ekranu, do której machinalnie odwołują się politycy i eksperci (w tym niżej podpisany), okazuje się nieprzekonująca. Dla zdecydowanej większości Polaków Afganistan leży na końcu świata, kojarzy się głównie z zakończoną klęską interwencją ZSRR i jeśli może mieć coś wspólnego z naszym bezpieczeństwem, to tylko w sposób negatywny. Przecież dopiero angażując się w Iraku, naraziliśmy się wszystkim możliwym terrorystom, dając powód do rewanżu. Podobnie może być z Afganistanem. Jest to myślenie jak najbardziej racjonalne.

Przypadek afgański nie dowodzi więc krótkowzroczności przeciwników wysłania wojsk. Pokazuje natomiast zużycie się argumentów, którymi od mniej więcej początku lat 90. motywowane są kolejne wyprawy polskich wojsk.

Przypomnijmy, że udział w misjach w Bośni i na Haiti był związany przede wszystkim z realizacją racji stanu, czyli strategicznego celu członkostwa w Sojuszu Północnoatlantyckim. Zaangażowanie w powojenną operację w Kosowie było kontynuacją tej postawy, choć w NATO byliśmy już od paru miesięcy. Stan polskiej armii i jej finansów był na tyle poważny, że nikt na szczęście nie oczekiwał od nas udziału w wojennej fazie działań. Do Afganistanu pierwsze jednostki wysłaliśmy po 11 września, dopełniając sojuszniczego obowiązku przyjścia z pomocą zaatakowanym Amerykanom.

Badania opinii publicznej dowodzą tymczasem, że udział w misji ONZ w Bośni w 1993 r. popierała zaledwie jedna trzecia respondentów CBOS, a wyprawie na Haiti rok później (dokąd pojechał GROM) przeciwnych było 61 proc. (wszystkie dane za "Polska, Europa, świat. Opinia publiczna w okresie integracji", Warszawa 2005). Ewentualne zaangażowanie do walki przeciw armii serbskiej w Kosowie spotkało się ze zrozumieniem jedynie 32 proc. respondentów (marzec 1999). Irak był od początku postrzegany w sposób zdecydowanie negatywny. Na tym tle misja w Afganistanie była wyjątkiem: o ile w grudniu 2001 r. wyjazd polskich żołnierzy popierało 45 proc. opinii publicznej, to w kwietniu 2002 r. było to już 57 proc.

Zużyte argumenty

Być może świadomość słabego wsparcia społecznego spowodowała, że polskie elity polityczne, jak na elity przystało, chciały nadać głębszy sens swoim decyzjom, ukazać ich normatywny aspekt, a także umiejscowić je w kontekście historycznym. Działanie to byłoby godne wsparcia, gdyby nie natarczywość tej argumentacji i używanie jej bez względu na polityczny kontekst działania. Od Haiti po Irak słyszeliśmy więc o konieczności solidarności ze słabszymi, o walce "za wolność waszą i naszą", a także o tym, że Polacy wiedzą, jakie konsekwencje ma niechęć do "umierania za Gdańsk".

W ten sposób operacja w Afganistanie, spełniająca kryteria wojny sprawiedliwej zarówno co do przyczyny (ius ad bellum), a także - mimo fatalnych pomyłek i śmierci niewinnych ludzi - co do przebiegu (ius in bello), stała się ofiarą operacji irackiej: samodzielnego, opartego na fałszywych przesłankach, pozbawionego oparcia w prawie międzynarodowym, a także rujnującego solidarność atlantycką działania USA, które wsparliśmy w wyniku złych kalkulacji.

W Iraku zawaliła się cała - zawsze chybotliwa - konstrukcja polityczna, na której zasadzało się przekonanie o sensie wysyłania polskiego wojska za granicę. Po pierwsze, nie była to wojna sprawiedliwa. Po drugie, Amerykanie ponoszą w niej porażkę, do której przyznał się już nawet prezydent Bush. Po trzecie, w odbiorze społecznym nie wynieśliśmy żadnych wymiernych korzyści. Wizy do USA i upokarzająca każdego "nowego Europejczyka" procedura ich przyznania (np. konieczność podania swych zarobków oraz udowodnienia swych związków z Polską) nadal istnieją. W miejsce poważnej pomocy finansowej na reformę armii mamy rosnącą irytację Waszyngtonu, że oczekujemy zbyt dużo.

Za jednym zamachem straciliśmy zatem nie tylko argument interesu politycznego - militarne współdziałanie z USA zaprowadziło nas donikąd - jak i motyw solidarności z sojusznikiem. Miał być "Gdańsk 1939", a wyszła polityczna Somosierra. Dlaczego w Afganistanie miałoby być inaczej?

My i NATO

Otóż, mimo wszystko, Afganistan jest innym przypadkiem, choć finał może być niestety równie rozpaczliwy, jak ten rysujący się koniec operacji irackiej. Nie brak głosów (w Polsce pisał o tym prof. Stanisław Koziej), że wiązanie przyszłości NATO z wynikiem operacji afgańskiej jest błędem. Afganistan może w ten sposób stać się dla NATO tym, czym traktat konstytucyjny dla UE, czyli porażką na własne życzenie. Oby nie, ale pewności nie ma.

Tym, co jednak nadal odróżnia operację afgańską (tzw. misja ISAF) od postępowania Amerykanów w Iraku - i przesądza o potrzebie jej wsparcia - to kontekst atlantycki. Jest to operacja Sojuszu Północnoatlantyckiego, którego jesteśmy członkiem i który daje jedyne realne dziś gwarancje bezpieczeństwa. Jeżeli byliśmy za rozpoczęciem działań, to nie możemy uchylać się od ich militarnego wsparcia. Owszem, nikt by nas z NATO nie wyrzucił; moglibyśmy też wysłać symboliczny kontyngent. Jednak polityczne koszty takiego postępowania mogłyby objawić się w sytuacji, gdybyśmy to my potrzebowali pomocy innych. Nie warto ryzykować.

Wysyłając żołnierzy, powinniśmy jednak być jak najbardziej egoistyczni, tak jak reszta naszych sojuszników. Skalę zaangażowania należy określać w zależności od politycznych celów, które chcemy osiągnąć. Ich zdefiniowanie nie jest dziś łatwe. Nie istnieje czytelny zestaw zasad, które służyłyby do określenia, w jakich operacjach, z jakimi partnerami i w jakiej roli warto nam ponosić ryzyko polityczne (i finansowe) działania. Nie chodzi o sztywne reguły, lecz każdorazową chłodną kalkulację, którą można by posłużyć się w dyskusji wewnętrznej. Stąd problemy w debacie politycznej: czy lepiej wysłać 700, czy 1000 żołnierzy, czy może zostawić tylko tych stu, którzy są już na miejscu?

Dziś celem tym jest wzmocnienie pozycji Polski przed szczytem NATO w Rydze. W tym kontekście duże znaczenie odgrywają zabiegi rządu o ulokowanie w Powidzu NATO-wskiego sytemu zwiadu naziemnego (tzw. AGS), pierwszej instalacji NATO o znaczeniu strategicznym, która może wreszcie uwolniłaby polskich polityków od tyleż daremnych, co pozbawionych sensu prób pozyskania amerykańskich instalacji.

Trudno byłoby uzasadniać wolę utrzymania prymatu Sojuszu w relacjach atlantyckich oraz wygrać konkurencję o AGS, mając ogółem więcej żołnierzy zaangażowanych w misji irackiej, unijnej (Kongo) oraz w misjach ONZ niż w afgańskiej misji NATO. Dlatego zapowiedź zwiększenia zaangażowania, gdy większość sojuszników chce je ograniczyć, była dobrze pomyślanym, silnym sygnałem politycznym i medialnym. We współczesnej polityce ma to ogromną wartość. Szkoda jedynie, że wybór miejsca ogłoszenia (w USA) był niefortunny, co dało pretekst do łatwego ataku w debacie sejmowej i pozbawiło ją praktycznego znaczenia.

Drugim powodem, dla którego powinniśmy jechać, jest reforma armii. To prawda, że wysiłek finansowy związany z udziałem w operacjach w jakiejś mierze pochłania fundusze na modernizację. Zużyciu podlega głównie sprzęt nowy i drogi. Żadna reforma armii nie może być jednak prowadzona w próżni, a w Polsce wciąż brakuje autonomicznej, wewnętrznej presji na przemiany w siłach zbrojnych. Musi ona więc przyjść z zewnątrz. To Irak, a teraz Afganistan są gwarancją, że coraz większe pieniądze wydawane na obronność przyniosą efekty. Ćwiczenia sztabowe i manewry na poligonach nie są rzetelnym sprawdzianem zdolności bojowych. Zwłaszcza że - choć trudno w to uwierzyć po 17 latach transformacji - nie brak polityków i wojskowych, dla których armia powinna ćwiczyć głównie "wariant leśno-bagienny" i "kopanie wilczych dołów" na wypadek najazdu.

***

Czy to wystarczające powody, aby ryzykować życie polskich żołnierzy? Pewnie nie, ale brak innych nie oznacza, że te wspomniane są nieistotne. Na misje jeżdżą ochotnicy i jeśli interesuje nas ich los, to lepiej patrzeć, czy wysyłamy ich odpowiednio przygotowanych i uzbrojonych. A z tym różnie do tej pory bywało.

OLAF OSICA jest politologiem, analitykiem Centrum Europejskiego Natolin w Warszawie. Stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2006