Śmierć hipokryzji

Czy można żyć w dwóch światach naraz - jednym, gdzie możliwe jest wyrażanie skomplikowanych racji, i drugim, gdzie wszystko zmienia się w bluzg? Pytanie dotyczy elektoratu, korzystającego bez skrępowania z rewolucji internetowej, i schlebiających mu polityków.

15.09.2009

Czyta się kilka minut

/rys. Mateusz Kaniewski /
/rys. Mateusz Kaniewski /

Słynna sentencja La Rochefou­caulda, że hipokryzja to hołd, jaki występek składa cnocie, jest nie tyle bon motem z myszką (co dziś znaczy jedno i drugie...), ale właściwie definicją relacji i stosunków społecznych, charakterystycznych dla całej cywilizacji zachodniej. Bez hipokryzji jako niezbędnego narzędzia polityki i stosunków społecznych nie do wyobrażenia byłby świat taki, jaki znamy. Wyrażanie opinii i postępowanie zawsze zgodnie z głoszonymi poglądami właściwie uniemożliwiłoby nam wspólną egzystencję, skazując na wieczny konflikt wszystkich ze wszystkimi. Podobnie w polityce, która zredukowana przez "terror prawdy" stałaby się grą czystych emocji, każących zwalczać wrogów bez pardonu i czekać na ich kontrakcje w tym samym stylu. Świat bez domieszki hipokryzji to świat wyzwolenia instynktów, przypominający swoimi prawami ów "stan natury", o którym pisał Hobbes.

Hipokryzja to działanie wymuszające racjonalizację rzeczywistości - ocenę tego, jak się w danym momencie zachować, by osiągnąć cel, niezależnie od tego, co podpowiadają emocje i co naprawdę myślimy. Mimo złej sławy utrzymującej się od wieków (od Jezusa piętnującego faryzeuszy po songi Toma Waitsa), hipokryzja zbudowała nasz świat. Wielki niemiecki socjolog Norbert Elias twierdził nawet, że od jej pierwotnych form, zawartych w średniowiecznych kodeksach dobrego wychowania, zaczął się tryumfalny pochód zachodniej cywilizacji przez świat; że dzięki hipokryzji udało się w pewnym stopniu okiełznać popędy właściwe rodzajowi ludzkiemu.

I oto na naszych oczach zaczął się pasjonujący eksperyment polegający na próbie wykluczenia hipokryzji z życia społecznego.

Cham chamem

Każdy, kto choćby na chwilę zaglądnął do jakiejkolwiek listy dyskusyjnej w internecie, musi przyznać, że jednego nie można odmówić osobom wyrażającym tam swoje opinie: szczerości. Jeśli ktoś ma ochotę być chamem (lub nim po prostu jest), to pisze jak cham. Jeśli kimś targają emocje, wyraża je bez skrępowania - bez względu na okoliczności. Nieszczęście, śmierć, tragedia - nic nie powstrzymuje internautów, mimo że przez wieki właśnie takie okoliczności zmuszały do oszczędności w słowach i próby uszanowania cudzych uczuć. A co dopiero mówić o zwykłej codzienności informacyjnej - komentatorzy nie biorą pod uwagę, że inni ludzie mogą poczuć się urażeni lub zniesmaczeni wyrażanymi przez nich poglądami.

W pewnym stopniu zawsze tak było: w zaufanym gronie mówiono rzeczy nieprzeznaczone dla postronnych. Różnica polega na tym, że obecnie są to komunikaty publiczne, przeznaczone do wiadomości tysięcy odbiorców, a ich cechą charakterystyczną jest po prostu lżenie opisywanych osób. Proporcja osób lżących do osób mniej lub bardziej udatnie wyrażających swoje poglądy zależy od rodzaju portalu, listy dyskusyjnej czy tematu, lecz pewien rodzaj agresji jest stałym elementem tej formy komunikacji.

Szczerość rodząca agresję, pozwalająca jej rozkwitnąć - to właśnie pochodna braku hipokryzji. Oczywiście na ogół się przyjmuje, że czynnikiem, który znosi wszelkie ograniczenia dyskursu, jest anonimowość użytkowników sieci. Ale trening w rozmowie bez konwenansu i przynależnego "realnym" zachowaniom społecznym wędzidła hipokryzji jest czymś zupełnie nowym, a skala i dynamizm zjawiska są równie zdumiewające, jak pogodzenie się z tym.

Sojusz kapitału z motłochem

Entuzjaści internetu i nowych form przekazu podkreślają demokratyzm współczesnej komunikacji. Informacja i opinie, przekazywane bez filtrów i pośredników w czasie rzeczywistym, to olbrzymia zdobycz nowych czasów. Eliminuje to tradycyjne środowiska pełniące role cenzorów, nawet jeśli mówimy o szacownych mediach demokracji liberalnej, przyzwyczajonej od wieków do wolności słowa. Rewolucja internetowa jest godna pochwały tym bardziej, im wyraźniej zaznaczyły się w życiu publicznym siła koncernów medialnych lub wpływ państwowych monopoli informacyjnych, których polityka właścicielska może dowolnie odkształcać przekaz.

Ale apostołowie nowej wiary nie zauważają, że sieć stała się wylęgarnią nowego typu kapitału i koncernów, mających podobnie jak stare swoje interesy, niekoniecznie tożsame z interesem ogółu. Internet staje się polem manipulacji i gry na równi z tradycyjnym przekazem, tylko narzędzia są inne, a możliwości przeciwdziałania ciągle jeszcze większe.

Kapitał wyrosły "na sieci" nie jest ani lepszy, ani bardziej etyczny niż tradycyjny, toteż nie ma podstaw, by traktować go jako naturalnego sojusznika w cywilizowaniu zjawiska. Wręcz przeciwnie: twórcy i właściciele portali często wspomagają te reakcje internautów, które wywołują kolejne "kliknięcia" na ich stronach. Osiąga się to poprzez krzyczący tytuł, wpis podkręcający emocje, drastyczny materiał ilustracyjny. Rozmowa w sieci jest tym bardziej opłacalna, im bardziej kontrowersyjny temat i im silniejsze emocje uczestników. Manifestacja szczerości, wolność wyrażania opinii dzięki anonimowości, zmienia się we wrzask motłochu.

Hannah Arendt w jednym ze swoich najważniejszych esejów opisuje fenomen sojuszu kapitału z motłochem jako jednej z sił napędowych imperializmu. Przy całej nieprzystawalności tego przykładu, nie można się oprzeć wrażeniu, że przyszłością kapitału operującego w internecie jest pomnożenie motłochu, a nie jego eliminacja.

Za głosem ludu

"Odwiecznym" tematem przy okazji internetu jest relacja między zachowaniami w świecie realnym a wirtualnym. Pomińmy zmiany społeczne, już zauważalne (rozmowa rówieśników mojego syna na ulicy, tuż po wyjściu ze szkoły i parominutowym milczeniu: "to co, za piętnaście minut na Gronie?"), zmianę języka pod wpływem skróconego przekazu itp. Pytanie brzmi: jaki to może mieć wpływ na politykę? Czy elektorat na co dzień trenowany w wyrażaniu nagich emocji, przyzwyczajony do "dyskusji bez hipokryzji", będzie chciał uczestniczyć w rozmowie innego typu? Albo inaczej: czy politycy pójdą za głosem ludu, jak mawiał Clemenceau (byle umiejętnie, dodawał...), i będą schlebiać internetowej rewolucji motłochu? Czy można na dłuższą metę żyć w dwóch światach naraz - jednym, gdzie możliwe jest wyrażanie skomplikowanych racji, i drugim, gdzie wszystko zmienia się w bluzg? Gdzie będzie przebiegać granica między jednym a drugim? To pierwsze z brzegu pytania wynikające z owego eksperymentu eliminacji hipokryzji z życia publicznego (wirtualnego, na razie). Nie ma przekonywających odpowiedzi, eksperyment dopiero się rozpoczął, a wszyscy jesteśmy jego obserwatorami i uczestnikami zarazem.

Mimo że rzecz dotyczy właściwie wszystkich społeczeństw o odpowiednim stopniu nasycenia internetem, to skutki tego zjawiska mogą się rozłożyć nierówno. Społeczeństwa, które wolności słowa używają stosunkowo od niedawna, mogą pomylić głos motłochu z głosem ludu, przed czym przestrzegała Arendt. Pewna skrajna wersja egalitaryzmu, wynikająca nie tyle z zakorzenionych poglądów, co z wymuszonej biedą bezklasowości, może dać silną podstawę do uroszczeń ze strony internetowego lumpenproletariatu, wspomaganego nowego typu kapitałem. Entuzjaści rewolucji w polityce za pomocą nowych narzędzi komunikacji (by wspomnieć na naszym podwórku Eryka Mistewicza czy Igora Jankego) najwyraźniej nie biorą tego pod uwagę.

***

Występek, który nie uchyla kapelusza, mijając cnotę - to prawdziwy koniec świata La Rochefoucaulda. Ale, jeśli to zarazem kierunek zmian społecznych, to także koniec świata takiej polityki, jaką dotąd znamy. Nie jestem pewien, czy będzie to nieuchronnie zmiana na lepsze.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2009