Śmiech Jezusa

Bóg może z nas żartować, ale śmiać się nie powinien. To prawo człowieka, jedynej istoty, która widzi i tworzy śmieszność, dowodząc tym swojej mądrości.

13.12.2015

Czyta się kilka minut

Piero di Cosimo „Maria z dzieckiem i dwoma aniołami”, ok. 1505 r. (fragment)  / Fot. AKG-IMAGES / CAMERAPHOTO / EAST NEWS
Piero di Cosimo „Maria z dzieckiem i dwoma aniołami”, ok. 1505 r. (fragment) / Fot. AKG-IMAGES / CAMERAPHOTO / EAST NEWS

Lakoniczny zapis w kieszonkowym kalendarzu poświadcza, że w 1972 r. przynajmniej raz byłem szczęśliwy. Pewnie szczęścia było więcej, ale nie pamiętam i dowodów na to nie mam żadnych. Ale 24 grudnia, po godzinie 17., patrząc na podłużny kształt pod choinką, wiedziałem, co kryje papier ściśnięty wstążką. Niestety, źródło autobiograficzne wskazuje, że nie było mi dane przenieść tej radości poza próg godziny 18. Oto bowiem, z nietypową dla siebie precyzją, w polu między godziną 17 a 18, wpisałem: „Babka złamała mi karabin”.

I to pamiętam już dobrze. Tę falę rozpaczy, rozczarowania, gniewu, pretensji, zawodu, chęci cofnięcia czasu – cały ten ogrom nieadekwatnego cierpienia dziecka z powodu niepoważnej straty, o której wkrótce zapomni, choć naprawdę nie zapomni nigdy; nigdy też jej nie wyrazi, a tym bardziej nie wypowie. Sprawcą jest bowiem osoba kochana i uwielbiana, która zniszczenia dokonała przypadkiem, siadając ciężarem ponadstukilogramowego ciała na niemożliwej do zdobycia, upragnionej, enerdowskiej, metalowo-plastikowej, dokładnej replice kałasznikowa. Z odczepianym magazynkiem. Płakaliśmy razem.

Jeszcze łkałem widząc, jak część ze spustem i kolbą zwisa rozpaczliwie na taśmie klejącej, którą przyniósł wściekły na Milkę ojciec. I potem znów za parę godzin zaszlochałem kilka razy, kiedy okazało się, że butapren jednak puścił i część z lufą opadła mi wolno na kolana. Ale już wcześniej zaczęły się nieśmiałe żarty dorosłych z tuszy babki, z dziwnie rozwiniętych kobiecych mięśni, z girl’s power, a także niezdarne próby pocieszania mnie. I ja – równolegle do żywej wciąż rozpaczy – przyłączyłem się do tych pokpiwań. Właściwie przyłączam się dopiero teraz, myśląc, że złamanie pośladkiem karabinu było najlepszą realizacją maksymy „make love, not war”, w tym roku przesilenia wojny wietnamskiej.
Bardziej zajmuje mnie dziś ta łza, która służyła dwóm panom: radości i rozpaczy. Dziwne to, że wydzielamy z oczu tę samą słoną wodę w tak przeciwstawnych przeżyciach, a ta sama łzawa fizjologia może płynnie obsługiwać śmiech, nie porzucając całkiem smutku. Przejrzystość łzy przeczy ciemnej zagadce jej przyczyny, jakby właśnie kurtyna łez odgradzała nas od świata, kiedy pogrążamy się w smutku lub gwałtownej radości. W podwójnej naturze łzy odbija się wyraźnie dwoistość Narodzin, które przynoszą każdemu przybyłemu na świat jego los, obwieszczając to płaczem i śmiechem. I do mnie przemówiła ta nowina rozdwojonym językiem razem ze wspomnieniem złamanego wraz z Bożym Narodzeniem karabinu. Krótki spazm radości, a potem (nie potem! równocześnie!) smutek lub skryta rozpacz powstają z przeżycia i myślenia.

Śmiać się więc jak dziecko czy smucić jak dorosły, który już wie, co będzie dalej? Popłakać nie zawadzi, wszak po łzach i tak nie da się poznać ich przyczyny.
 

Głód wesołości
„Zwierzę rozumne, zdolne do śmiechu” – nazwał człowieka Arystoteles. Geniusz! I ostatni człowiek, który przeczytał wszystko, co było w bibliotekach. Mimo to poraża przenikliwość i ekscentryczność tej definicji. Nie kciuk przeciwstawny, curling, heksametr, zapasy w stylu wolnym, depilacja i setki innych wyjątkowych atrybutów i dokonań myślącego ssaka, ale śmiech jako gatunkowy wyjątek!

Chrześcijaństwo wolało wymienić śmiech na duszę nieśmiertelną, ale i tak wyobraźnia mityczna podpowiada, że ognia i śmiechu nauczyli nas bogowie.

Kiedy kondycja człowieka także w chrześcijaństwie stanie się warta filozofii, oba stany zostają uznane za „szczere królestwo człowieka”. Tak, Rabelais, wielki filozof śmiechu, czyni bohaterem olbrzyma, aby wszystko się w nim zmieściło. Nie tylko tony wołowych flaków, ale radość i cierpienie pospołu. Kiedy Gargantui rodzi się syn Pantagruel, a w czasie porodu umiera ukochana Badebeka, dość w nim miejsca na równoczesną rozpacz i radość, więc „ryczał jak wół; ale znów poczynał się nagle chichotać jak cielę, wspomniawszy swego Pantagruelka”, nie wiedząc „zali ma płakać z żałoby po żonie czy śmiać się z radości z urodzenia syna”. Mądry Montaigne tłumaczył mu później, że taki właśnie jest świat i nasze popaprane w nim życie. Śmiech tuż po smutku nie dowodzi jakiejś zasadniczej zmiany rzeczywistości, przeciwnie: „nic się nie odmieniło, ale dusza nasza patrzy na rzeczy innym okiem i wyobraża je sobie z innego oblicza”.

Tajemnicza wspólnota śmiechu i płaczu prowadzi do ich cielesnego źródła, które często wybucha bez naszej woli, potwierdzając nierozerwaną więź intelektu i fizjologii. Dlaczego jednak w taki sposób? Unosząc kąciki ust, rozchylając wargi, aby wydać z siebie te dziwaczne dźwięki: hi hi, ha ha, buahaha itp. Freud twierdził, że kształt śmiejących się ust zawdzięczamy miłemu uczuciu sytości, kiedy zadowoleni zaciskaliśmy usta przed niepotrzebną na chwilę piersią matki. Mało to prawdopodobne, choć miłe wyjaśnienie. Wróćmy więc do śmiechu dziecka, do siły mojego śmiechu, który przytłumił wigilijną rozpacz spowodowaną złamanym karabinem.

Karą za wygnanie z dzieciństwa jest głód wesołości, naprawdę nieukojona tęsknota za trwałą radością, którą na próżno usiłujemy nasycić, karmiąc się komicznością. Coraz krócej trwa czas naturalnej radości, a im dalej od dzieciństwa, tym więcej potrzeba komedii i kabaretu. Do życia w radości dorosły nie ma prawa, jeśli tylko otwartymi oczami patrzy na świat. Nawet przez telewizor.

Sebastião Salgado, wielki fotograf biedy i prześladowań, mówi pod koniec wstrząsającego filmu Wima Wendersa „Sól ziemi”, że nasz gatunek nie zasługuje na przetrwanie po tym, co ludzie zrobili sobie nawzajem, co robią nadal lub na co się godzą. I nawet jeśli właściwy koniec opowieści Wendersa i Salgado przynosi cień nadziei, to na radość nadal nie ma tam miejsca. Takie jest właściwe tło lub raczej ciemna gleba, na której pleni się popędowa siła śmiechu. Potrafi w nas powstać nawet na pogrzebie, gdy do umysłu, który w całości zdaje się wypełniać ciemna zgryzota, przebijają się obrazy lub słowa wywołujące śmiech, a ten z kolei wywraca łzy na drugą stronę.

Być może jednak nie jesteśmy wyłącznie godni pożałowania, gdy kneblujemy śmiechem smutek lub cichą rozpacz, naturalne skutki poważnej refleksji dojrzałego człowieka. Śmieszność nie tkwi w rzeczy lub osobie, ale w naszym nastawieniu do świata, które na chwilę staje się „jak gdyby” radosne. Mamy wtedy dostęp do pozoru doświadczenia, „jak by to było” być istotą radosną, to znaczy taką, która, aby się śmiać, nie potrzebuje komizmu. Jak by to było znów być dzieckiem? Albo Bogiem?
 

Komiczność kondycji
Od wieków stawiano Jezusowi to pytanie: czy się śmiał? Jako Bóg musiał się z nas śmiać. W rozśmieszaniu Boga nie mamy równych sobie gatunków; jedynie człowiek spośród wszystkich stworzeń jest komiczny. Śmiejemy się ze zwierząt, roślin i rzeczy, ale tylko, jeśli przyjmą w naszych oczach ludzki kształt. Stary Testament dostarcza dziesiątków przykładów na to, jak łatwo się człowiekiem bawić. Bez trudu można nas skusić, podpuścić, „wkręcić”. Kain, Faraon, żona Lota, Baalam, Jonasz, a zwłaszcza Hiob przytaknąłby Leszkowi Kołakowskiemu, kiedy ten twierdził, że Bóg się nim bawi.

Żartujący z człowieka Bóg budzi grozę nie mniejszą niż Bóg rozgniewany. Komiczność pochłania lub unieważnia cierpienie, gdyż korumpuje empatię, blokuje współczucie dla tego, kto jest obiektem śmiechu. Ośmieszeni Boską manipulacją tracimy na powadze, a nasz los nie jest tragedią, a co najwyżej tragifarsą.

Bezwzględny Pascal w antyjezuickim pamflecie „Prowincjałki” tym sposobem przywraca Bogu grozę i powagę, osłabione przez kontrreformacyjną dewocję i kult maryjnego, czułego pośrednictwa. Ten Bóg nie tylko karze, ale i wyśmiewa wiecznie potępionego grzesznika, a z oddali (offu, jak w sitcomie) dobiega chóralny śmiech świętych i zbawionych. „Wówczas mimo woli – pisze Boy we wstępie do „Prowincjałek” – odsuwamy się od Pascala ze zgrozą; wówczas omal że nie czepiamy się z trwogą rękawa dobrego ojca jezuity. Przy wszystkich swoich słabostkach i brakach on pozwala ludziom żyć; religia Pascala wytępiłaby wszelkie życie, jak ogień wypala do najmniejszego źdźbła trawy”.

Na szczęście Bóg w Jezusie też postanowił doświadczyć bycia śmiesznym, dzięki czemu ludzkie istnienie zostaje nobilitowane i wyzwolone z poniżenia łącznie z komicznością własnej kondycji. Po Chrystusie każde, najnędzniejsze istnienie zyskuje prawo do boskiej uwagi. Michał P. Markowski twierdzi, że Jezus dzięki swemu wcieleniu wynalazł literaturę, wymuszając na Słowie, aby służyło nietrwałemu, jednostkowemu życiu.

Teraz już mniej dziwi brak śmiechu na ustach ewangelicznego Jezusa, człowieka przecież doskonałego. Kiedy Bóg wciela się w człowieka, to jakby wyłącznie w jego udręczoną formę. Ileż kolęd o tym mówi. Jeśli dzieciństwo Jezusa nie ma krzty opisanej radości, to nie ma co oczekiwać jej w przedstawieniach Jezusa dorosłego. Boski śmiech milknie wraz z Wcieleniem i odtąd także na śmiech chrześcijanina nałożone zostaje embargo. Głupcami nazywa skłonnych do śmiechu Łazarz Baranowicz:

Śmiać się na świecie nie radzę nikomu,
Świat jest wygnaniem, śmiać się chyba w domu.
Nieraz Pan płakał, śmiechu nie widziano,
Że trzeba płakać, nie śmiać ukazano
.”
(„O śmiechu. Waruj śmiechu, ślad grzechu”)

Rewizyjny i heretycki Baudelaire jest równie ortodoksyjny: „Słowo Wcielone – nie śmiał się nigdy”. I tłumaczył, że ludzki śmiech Bogu nie przystoi, a zwłaszcza Mesjaszowi, gdyż wynika z nieuprawnionego poczucia wyższości człowieka nad innym człowiekiem, jest wobec tego dowodem naszego upadku: „Śmiech jest sataniczny, a więc głęboko ludzki”. Może w innym świecie będzie zbawiony także ludzki śmiech, zgodnie z obietnicą, że „wy, którzy teraz płaczecie, (...) śmiać się będziecie” (Łk 6, 21).

Chrystusa śmiejącego się zatem nie widzimy. Tradycja jest zgodna, dowodów biblijnych nie ma, inne się nie liczą. Baudelaire zobaczył w ludzkiej zdolności do śmiechu świadectwo naszego egzystencjalnego rozdarcia między nieskończoną wielkością i nędzą. Zgoda. Rechotliwy, triumfujący, pasywny śmiech triumfującej siły jest diabelskim instrumentem poniżenia. Broniłbym jednak godności innego śmiechu, którą nadają mu: wzniosły rodowód (bogowie, superego, intelekt, dojrzałość etc.), ale nade wszystko fakt, że bywa ostatnim orężem słabego, zwłaszcza przeciw siłom, które są nieludzkie, tzn. nie za sprawą człowieka ich doświadczamy.

Coś mi szepce, żeby śmiechu Bogu wcielonemu nie odpuszczać. Przecież jeśli wcielił się całkowicie, to także w tę naszą chichotliwą skłonność. Poza tym, nawet jeśli nie czytamy, że się śmiał, to żartował prawie na pewno. I jakieś ślady tego w ewangeliach mamy, np. u Mateusza (15, 10-18), w przypowieści o cyrkulacji zła, kiedy Chrystus próbuje uczniom uświadomić, że to nie rzeczywistość jest źródłem grzechu, ale że zło powstaje dopiero w naszej reakcji na świat: „A zawoławszy do siebie ludu, rzekł im: Słuchajcie, a rozumiejcie. Nie to, co wchodzi w usta, pokala człowieka; ale co wychodzi z ust, to pokala człowieka”.

Niestety przypowieść, która miała czytelnie zobrazować teologiczny przekaz, jest za trudna. Uczniowie „nie kumają”, więc Piotr prosi, aby Jezus wyjaśnił im dalej swoje wyjaśnienie: „A odpowiadając Piotr, rzekł mu: Wyłóż nam to podobieństwo”. Poirytowany, ale chyba trochę rozbawiony ich tępotą, powtarza raz jeszcze, że nie natura jest zła, ale słowa i czyny człowieka. Kpiąc z ich ograniczonego pojmowania, tłumaczy tym razem dosadnie, sięgając po obraz jedzenia, trawienia i defekacji: „I rzekł Jezus: Jeszczeż i wy bezrozumni jesteście? Jeszczeż nie rozumiecie, iż wszystko, co wchodzi w usta, w brzuch idzie, i do wychodu bywa wyrzucone? Ale co z ust pochodzi, z serca wychodzi, a toć pokala człowieka”.

Prawie słyszę, jak powietrze nad Jeziorem Galilejskim „zabrzmiało jednym ogromnym śmiechem. Trząść się poczęły brzuchy i pasy na brzuchach; jedni klaskali w ręce, drudzy zataczali się jak pijani, inni opierali się o sąsiadów, i śmiech brzmiał ciągle” (H. Sienkiewicz, „Potop”). Śmiech jest usprawiedliwieniem ciała w oczach rozumu. Uwolnienie stłumionej energii dokonuje się dzięki sztuce komicznej, jakby to, co wyższe, darowało choremu, zalęknionemu chwilę wytchnienia, a czasem nawet poczucie odzyskanej godności, jeśli słaby wyśmiać może siłę, los, chorobę, śmierć.

Wielcy badacze śmiechu zwracali uwagę na dziwny akt łaski śmiechu, którego władza udziela jednostce, pozwalając jej wyśmiewać autorytet. Freud zasugerował wręcz, że to nasz wewnętrzny Bóg, surowa instancja psychiczna, uwewnętrzniony ideał, ja doskonałe, które produkuje w nas wyłącznie poczucie winy, ono właśnie okazuje naszej świadomości dziwną łagodność, którą wyraża humor: „Humor chce powiedzieć: »Spójrz tutaj, oto świat sprawiający tak niebezpieczne wrażenie. Phi, dziecięce igraszki, w sam raz, by sobie z nich żartować!« (…). Jeśli naprawdę właśnie »nad-ja« tak czule, tak pocieszająco przemawia w humorze do zastraszonego »ja«, to pragniemy tu zwrócić uwagę, że niejednego musimy się jeszcze nauczyć, jeśli chodzi o istotę owego »nad-ja«”.

Ten styl Freudowskiej frazy jest równie zadziwiający, co jej treść. Demaskator naszych złudzeń i pragnień przebiera swój głos w ton piastunki uspokajającej przestraszone dziecko. Humor deformuje świat, zakłóca proporcje grozy i bezpieczeństwa, mami umysł, aby nie oszalał ze strachu. Nie ma człowieka, który nie potrzebuje śmiesznej osłony przed życiem.

Jeśli Chrystus nie śmiał się nigdy, to znaczy, że przeszedł od radości dzieciństwa wprost do smutku dorosłości. A jako że niewiele wiemy o miejscu, gdzie przebiega ta granica, pomyśleć możemy zawsze już tylko współobecność obu stanów. Był radosny, kiedy dostał „złoto i kadzidło i myrrę” (Łk 2, 11), i rozczarowany, kiedy okazało się, że nie są do zabawy. I tak już do końca? „Smutna jest dusza moja aż do śmierci” (Mt 26, 38).

Może i tak było, że nikt Jezusa nie rozśmieszył za życia, ale po śmierci zaczęliśmy spłacać ten dług. Chrześcijaństwo to przecież także nieprzebrane pokłady komizmu teologicznego, nie przez wrogów jedynie tworzonego, ale w ciągu całych wieków przez ludzi Kościoła. Oto nasz dar dla nowonarodzonego, płaczącego, przerażonego Boga: „Spójrz tutaj, oto świat sprawiający tak niebezpieczne wrażenie. Phi, dziecięce igraszki, w sam raz, by sobie z nich żartować!”. Że już ci malarze krzyż w rękę wciskają? Co tam, przecież: „Come on guys, cheer up / Always look on the bright side of life...
 

Kto się Bogu dał wkręcić
Pewnie z tej propozycji nie skorzysta. To jednak tylko sztuczka spanikowanego rozumu. Rozbłysk śmiechu przyzywa radość, która jednak nie przychodzi. Przeznaczeniem Chrystusa jest być ośmieszonym śmiechem ludzi, którzy nie widzą w nim Boga. Nie byłoby im do śmiechu, gdyby wiedzieli! Kto wie, może jednak znajdzie się i taki dowcipniś, któremu w dzień Apokalipsy zadrżą wargi nie tylko ze strachu? Tymczasem czytajmy, aby ćwiczyć się w rozumieniu mądrości i głupoty śmiechu. Biblia przynosi nam bowiem scenę, w której człowiek śmieje się z Boga, i jest to kobieta!

Kiedy wędrowni wysłańcy Boga obwieścili Sarze, że niebawem zajdzie w ciążę, ta była już długo po menopauzie („przestało bywać Sarze według zwyczaju niewiast”), wybuchnęła więc śmiechem z chybionej diagnozy, „mówiąc: Gdym się zestarzała, rozkoszy zażywać będę; i pan mój zestarzał się”.

Bóg obruszył się nieco na ten śmiech niedowiarki: „Czemu się rozśmiała Sara, mówiąc: Zaż prawdziwie porodzę, gdym się zestarzała? Izali jest co trudnego u Pana? O tymże czasie wrócę do ciebie roku przyszłego, a Sara będzie miała syna. I zaprzała się Sara, mówiąc: Nie śmiałam się; bo się bała. A Pan rzekł: Nie mów tak; boś się śmiała”.

Ale to nie koniec żartów. Mimo szczęścia Sara ma poczucie, że Bóg z niej jednak trochę zakpił, bo przecież zdaje sobie sprawę, że stusześćdziesięcioletni ojciec i dziewięćdziesięciopięcioletnia matka są komiczni w oczach świata: „Śmiech mi uczynił Bóg; ktokolwiek usłyszy, śmiać się będzie ze mną”. Sara uprzedza śmiech, rozpoznaje własną komiczność, sama z siebie żartuje szybciej, niż uczynią to kpiarze. Zarządzać śmiechem to walczyć o godność, o zachowanie podmiotowej, zdystansowanej pozycji wobec własnego ośmieszenia, upokorzenia, zranienia. Mądra Sara śmieje się z siebie i z męża; uprzedza Boski śmiech z nieświadomych aktorów Jego komedii. Ma rację, ponieważ Boskie żarty dopiero się zaczęły. Niebawem Bóg zażąda ofiary z Izaaka, a po czterech dniach powie: „żartowałem”.

Nieskończona jest otchłań nienapisanego w tej opowieści o niespełnionej ofierze z dziecka. Wstrząśnięty nią Kierkegaard naszkicował we wstępie do „Pochwały Abrahama” przejmujące warianty doświadczenia ojca i syna. „Izaak rósł jak przedtem, ale oko Abrahama pociemniało i nie oglądał on już żadnej radości”. Albo tak: „Izaak stracił wiarę. Nigdy na świecie nikt o tym nie wspomniał słowem i Izaak nie powiedział nikomu ani słowa o tym, co widział”. W czterech ujęciach ofiary Kierkegaard słowem jednak nie wspomina o reakcji Sary! Musiała przecież zapytać po ich powrocie: „No i jak tam było? Co tak długo? Jak wam minęło?”.

Powiedzieli? Nie powiedzieli? Raczej skłamali. Ja bym skłamał lub zażartował: „Ale z nas gapy! Wyobraź sobie, Saro, zapomnieliśmy barana! Nastraszyłem więc Icka, że jak czegoś nie znajdzie, to sam skończy na ołtarzu. Ale nasz syn to nie jakaś tam ofiara, szybko »zorganizował« małego kozła z pasącego się niedaleko stada”. Śmiałaby się, może nawet lekko trzepnęła Abrama w potylicę, że się niestosownie wygłupia. Razem, świadomie już, graliby komedię, ponieważ komedia pozwala nam na chwilę uwierzyć, że TO może się dobrze skończyć; daje chwilę wytchnienia w śmiechu, ale nie daje radości.

Ewangelia nie zastąpi komedii, choć stara się pozbawić ją sensu jako dobra nowina o narodzeniu Mesjasza. „Nie bójcie się; bo oto zwiastuję wam radość wielką”. Jest czasem krótkiej nadziei, że słaby nie potrzebuje już śmiechu, aby na chwilę osłabić silnego.

Ach, gdyby to mogło trwać dłużej niż godzinę: karabin nie zostałby złamany, a do Pasji nie byłoby raptem trzy miesiące z kawałkiem. Ale czas już się zakrzywia, przyszłości nie ma: „Wszystko podane jest razem, bez uwzględnienia następstwa czasowego, i wszystko ma znaczenie, tak jak na średniowiecznych malowidłach. Jezus jako niemowlę trzyma w rączce krzyż – przerażające narzędzie Jego przyszłej tortury” (L. Kołakowski, „Chrystus ośmieszony”). Bóg nie żartuje ani się nie śmieje, bo my już dorośliśmy i wiemy, że tym razem anioł nie przybędzie, żaden zabłąkany baran nie zastąpi Chrystusa, a Maria nie będzie Sarą, z której Bóg okrutnie, ale tylko zażartował.

Choć to konstatacja bez znaczenia, myślę, że Bóg może z nas żartować, ale śmiać się z nas nie powinien. To prawo człowieka, jedynej istoty, która widzi i tworzy śmieszność, dowodząc tym swojej mądrości. Mądrość przychodzi, kiedy wypełnia się wiedza, tj. osiąga punkt, w którym refleksja, rozumność, namysł już tylko potęgują melancholię. Abraham u Kierkegaarda dostąpił tej mądrości i nie może ruszyć z miejsca. Wydaje mu się, że jest bratem Edypa, że po tym, co się stało, lub co zrobił, nie ma już prawa do radości ani nawet do uśmiechu: „Nie mógł pojąć, że to był grzech, iż pragnął złożyć w ofierze Bogu, co miał najlepszego”. Na miejscu autora dopisałbym, że wówczas syn z matką, płacząc do środka, śmieją się z Abrahama, pokpiwając, że tak się dał Bogu wkręcić.

Można śmiać się po takiej traumie? Mam nadzieję, że tak właśnie działa nasz nieprawdopodobny umysł. I ja, w schizofrenicznej równoległości nastrojów, gotów jestem śmiać się z nimi, ponieważ wiem, że można płakać bardziej z powodu złamanej zabawki-karabinu niż słuchając opisu Chrystusowej Pasji. I nie znajduję w tym ludzkiej winy, ale dowód pożytku płynącego z daru płaczu i śmiechu, który otrzymaliśmy w genetycznym depozycie. My, błazeńskie rodzeństwo Izaaka, żartobliwe podarunki dla naszych matek i ojców, którym zostaniemy odebrani, a mimo to zdolni do drwiny ze swego losu. „Yitzak” w języku hebrajskim oznacza przecież „tego, który się śmieje”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2015