Reklama

Ładowanie...

Słowa, błyski, drżenie

Słowa, błyski, drżenie

04.07.2011
Czyta się kilka minut
Pojawił się na naszym niebie niespodziewanie. Jak kometa. Mignął i tyleśmy go widzieli. To były ledwie dwa krótkie rozbłyski: rok 1995 - "Zaślubiny Kadmosa z Harmonią" (w tłumaczeniu Stanisława Kasprzysiaka), rok 2008 - "Ka" (w tłumaczeniu Ireneusza Kani). Autorem tych książek jest wybitny włoski eseista, pisarz, szef znakomitego wydawnictwa Adelphi - Roberto Calasso.
K

Kometa, jeśli się nie mylę, swoim pojawieniem zawsze wzbudza sensację. Rozprawia się o niej, przygląda warkoczowi, który za nią się snuje, wyczekuje niecierpliwie kolejnego jej przelotu. A tu nic, albo prawie nic. Widać gołym okiem, że wyjściowa metafora nieco kuleje.

Nie śledzę, rzecz jasna, drobiazgowo pism literackich, może i co o Calasso tam napisano. Może jaką zgrabną recenzję przyrządzono, może nawet parę słów o nim przy okazji powiedziano. Ale fermentu większego raczej te dzieła nie wzbudziły. Wygląda na to, że nie doceniliśmy wagi podarunków, które do nas dotarły. (Przy okazji zauważmy jeszcze, że autorami tłumaczeń tej gęstej prozy są majstrowie najwyższej miary, a to podwaja jej wartość!).

A szkoda. To przecież nie o innej książce, ale właśnie o "Zaślubinach" Josif Brodski napisał, że na taką rzecz trafia się raz albo dwa razy w życiu. Ja bym mu wierzył. To właśnie mówiąc o przepastnej erudycji Calasso, przywołuje się, nie dla żartu chyba, nazwiska gigantów: Ericha Auerbacha czy Ernsta Roberta Curtiusa.

Pisarz ekscentryk

Dlaczego twierdzę, że włoski autor zasługuje na coś więcej niż tylko zdawkową rejestrację jego przekładów? Powodów znalazłoby się trochę, ale dwa zdają mi się zasadnicze.

Po pierwsze jest Roberto Calasso pisarzem ekscentrycznym, i to w obu podstawowych znaczeniach tego słowa. Literalnie rzecz biorąc, jest eks-centryczny, bo z całą pewnością znajduje się p o z a  humanistycznym centrum (czyli tym, co się właśnie nosi). Jego książki zaś są ekscentryczne, w potocznym rozumieniu, bo zazwyczaj są tworami hybrydycznymi, trudnymi do gatunkowego zaklasyfikowania (najczęściej mówi się w ich kontekście o eseju, niech tak zostanie), odbiegają od pisarskiej normy, stąd też budzą pewne zdziwienie i konsternację, zwłaszcza pośród braci akademickiej.

Po drugie, jego myślenie o literaturze, o jej esencji i powinnościach, odbiega - często drastycznie - od mainstreamowych dyskursów na jej temat. Nie wynika to, jak mniemam, z tępego przywiązania czy bezrefleksyjnej wierności wobec wprzód ustanowionej dogmatyki. Raczej z rezerwy wobec przeceniania wagi historycznego momentu i niechęci do ekscytowania się obowiązującymi (dzisiaj!) teoriami. Calasso umieszcza literaturę (mit, opowieść, poezję, narrację) w przestrzeni "długiego trwania", może też i dlatego tak mocno podkreśla ścisłe powiązanie literatury ze sferą egzystencjalną i - aż strach powiedzieć - duchową.

Jest dobra okazja, by przyjrzeć się bliżej jego poglądom na literaturę. Kometa zaświeciła właśnie po raz trzeci. Kilka miesięcy temu otrzymaliśmy "Literaturę i bogów" - pokłosie prestiżowych Weidenfeld Lectures, które Calasso wygłosił w Oxfordzie w roku 2000. Osiem wykładów o śladach pozostawionych w zachodniej literaturze przez kapryśnych bogów. Swego rodzaju podsumowanie jego wcześniejszych, niezwykle rozległych, literackich peregrynacji.

Literatura absolutna

Wykłady, hm... Nie dajmy się zwieść, rozmawiamy przecież o Robercie Calasso. Owszem, nominalnie są to wykłady, ale tak naprawdę to porywające, zmieniające rytm, rejestr, kolor i gęstość medytacje o tej fascynującej tkaninie, jaką jest literatura. O tym, jak w wybitnych dziełach zachodniego świata odciskały się błyski niewidzialnego.

Narracjami Calasso rządzi - by użyć tytułu jednego z jego tekstów - "płynny żywioł myślenia". Gładko przechodzi się tu od Eurypidesa do Baudelaire’a, bez ostrzeżenia przeskakujemy epoki, kultury i gatunki. Dlatego tak trudno te opowieści streścić, dlatego też wypreparowane z nich tezy przypominają suchy wiór. To, co chcę dalej powiedzieć, nie jest, bo być nie może, prostą rekapitulacją jego wykładów. To raczej kulawe i meandryczne podprowadzenie pod próg osobliwego domostwa, którego kształt rysuje przed nami pisarz. Dalej trzeba już poruszać się na własną rękę.

"Bogowie goszczą w literaturze przelotnie. Pojawiają się i pozostawiają w niej ślady swoich imion. Ale też szybko literaturę porzucają. Za każdym razem, gdy pisarz decyduje się wspomnieć o nich choćby słowem, musi ich sobie pozyskiwać na nowo. Ta konieczność zabiegania o bogów, która poprzedza ich obecność, świadczy zarazem o ich znikaniu. A nie zawsze tak było. Przynajmniej dopóki odprawiało się obrzędy".

Rzut oka na lirykę wieku XIX nie pozostawia wątpliwości, że starożytni bogowie zjawiali się tam często. Ale czasy ich rzeczywistej obecności przeminęły, występowali już tylko jako literacki liczman. O czym mówią więc pisarze, przywołując dawnych bogów? Jeśli ich imiona związane są z jakimś kultem, niechby kultem retoryki, to jak wygląda ich istnienie? Bodaj Hölderlin pierwszy zauważył, że bogowie nie zjawią się już przed nami jako krąg posągów. Te czasy już odeszły. Bogowie i ludzie podlegają prawu tajemnego ruchu, który sprawia, że te, tak różne istoty przybliżają się do siebie albo oddalają. Wszystko sprowadza się do tego, by zrozumieć, na czym to prawo polega. Ale jak dzisiaj rozprawiać o bogach pod pustym niebem? Jak zobaczyć ich obecność w tekstach, które są zrobione z kruchych słów?

Tak to się mniej więcej zaczyna, a dalej jest jeszcze ciekawiej. Już samo postawienie tytułowej kwestii - tak odważne, tak odległe od przyzwyczajeń epoki, a może idące nawet pod ich prąd - zapowiada dzieło niezwykłe. I tak jest w istocie. Calasso trzyma nas w napięciu do ostatniej strony, nie dając niemal ani chwili wytchnienia.

Jak to możliwe, że bogowie mimo wszystko zjawiają się w literaturze, i co to znaczy? Z całą pewnością nie idzie o inkrustowanie ich imionami tekstu literackiego. Kwestia jest dużo subtelniejszej natury, dotyka samego rdzenia twórczości literackiej. Z drobiazgowych rozbiorów - słabo znanych, a często nadzwyczajnych - fragmentów: jak choćby tych z Novalisa (jego natchniony "Monolog" o języku!), z Baudelaire’a, Lautréamonta, Nietzschego, a bliżej naszych czasów - z Nabokova, wysnuwa Calasso swoją koncepcję literatury absolutnej. Pewnego dnia, twierdzi, jej postać pojawiła się w zachodniej literaturze i skrystalizowała w kilku eminentnych dziełach. Jej (trwający sto lat) okres heroiczny ustala on symbolicznie między rokiem 1798 (założenie przez młodych twórców - m.in. braci Schleglów i Novalisa - pisma "Athenaeum") a rokiem 1898 (śmierć Mallarmégo). Wszystkie zasadnicze cechy tej literatury zdążyły się właśnie w tym czasie ujawnić.

Ale jak rozumieć znaczenie terminu "literatura absolutna"? Cytuję dokładnie: "Jest to literatura, ponieważ chodzi w niej o taki rodzaj wiedzy, która ma przekonanie i do tego dąży, aby nie być dostępną w żaden inny sposób, jak tylko za pośrednictwem utworu literackiego - jest absolutna, ponieważ jest wiedzą, która przypomina poszukiwanie absolutu i dlatego nie może dotyczyć niczego częściowego, tylko musi ogarniać wszystko; a jednocześnie jest ab-solutum, czymś uwolnionym od wszystkich nakazów posłuszeństwa i od więzów przynależności, od jakiegokolwiek funkcjonowania na rzecz grupy społecznej".

Wszystkie określenia są tu istotne. Idzie więc o literaturę, ale nie o każdą literaturę, nie o każdy twór ze słów zrobiony. Chodzi, najogólniej rzecz biorąc, o literaturę, która jest czystym dociekaniem. Inaczej mówiąc: o literaturę, której wyznacza się zadania poznawcze, a nie tylko estetyczne. Intrygujące jest już to, że rolę instrumentu poznawczego powierza się strategii retorycznej, dla której nie pojęcia, lecz mowa z antypodów dyskursu jest normą. Co więcej: to właśnie dzięki niej i tylko poprzez nią pewien rodzaj wiedzy może wyjść na jaw.

Zwraca uwagę maksymalizm formuły: absolutna. Bo tu, w rzeczy samej, nie idzie o literackie uprawianie tego czy innego ogródka, o regionalne wypady w tę czy inną dziedzinę życia, tu naprawdę idzie o  wszystko (przykładem laboratoryjnym pierwsze linijki "O prawdzie i kłamstwie w pozamoralnym sensie" Nietzschego). Czym jest to "wszystko"? O co w poszukiwaniu "wszystkiego" może chodzić? Na przykład o obnażenie przygodności i przemijalności istnienia, o znalezienie pod zmienną materią rzeczy - niezmiennego wzoru.

I co bodaj równie istotne: jest to literatura uwolniona od jakichkolwiek koncesji społecznych. Literatura absolutna (bo inna literatura jest po prostu retoryczną konfekcją) nie służy niczemu, nie jest po coś, nie jest użyteczna, nie da się jej sprowadzić do tej czy innej społecznej pragmatyki. Nie walczy o wolność, o pokój, o przedpokój, o kobiety, o mężczyzn, o lepsze jutro, o jeszcze lepsze pojutrze. Literatura godna tego miana wyczerpuje się w sobie, ma siebie za swój temat. Ale nie jest to - ucina Calasso zwyczajowe zarzuty - wirowanie wokół własnego ogona. Nie estetyczne powinności, powtórzmy, są tu najważniejsze. Jej przedmiotem jest stale i niezmiennie Forma: "Nikt rozsądnie myślący nie może wątpić, że literatura mówi o sobie samej: jak mogłaby tego nie czynić, skoro jest formą? Ale jednocześnie jest wszystkożerna, przypomina żołądki pewnych zwierząt, w których zdarza się znajdować gwoździe, skorupy talerzy i chusteczki. Czasami nienaruszone, jakby stanowiły natrętne memento, że coś się wydarzyło tutaj, w tym miejscu, złożonym z wielu rozmaitych i trudnych do określenia realiów, będących korytem, którym płynie cała literatura. Ale też całe życie".

Rozpatrywana w planie społecznym, literatura absolutna jest gestem absolutnej wolności, demonstracją nieposłuszeństwa wobec prób zniewolenia podejmowanych przez żądające absolutnego podporządkowania społeczeństwo. W tej kwestii jej rola nie zmieniła się od momentu jej pojawienia się, a w sytuacji coraz większej dominacji platońskiego Wielkiego Zwierzęcia jej znaczenie wzrosło jeszcze bardziej. Widziana w planie poznawczym, jest literatura absolutna radykalnym wychyleniem w nieznane. Jest błądzeniem po granicach możliwego, beznadziejną próbą ścigania horyzontu. Zawsze łączy się z ryzykiem, wystawieniem na niezrozumienie, na szyderstwo. I na niebezpieczeństwo. Ale w tej grze, kiedy to ludzie igrają z bogami, nie może być inaczej.

Bóg z lektury

Tak więc bogowie nawiedzają jednak literaturę. Kiedyś - w gorących, numinotycznych wersach Hölderlina, w nadświadomych passusach Baudelaire’a, w perwersjach Lautréamonta, w nicujących konceptach Mallarmégo... Ale też tu i teraz. Literatura absolutna nie jest lekcją martwego języka i - jak przekonuje Calasso - "wciąż między nami mieszka". Czymże jest - pyta retorycznie - nabokovowska Lolita, jeśli nie współczesnym wcieleniem greckiej nýmph?, żywym ekstraktem demonicznego żywiołu?

Jedna z najważniejszych lekcji, jakiej udziela w swych wykładach Calasso, brzmi tak: wbrew obiegowym ględom i niesprawdzonym pogłoskom bogowie nie zginęli całkiem, wciąż jeszcze żyją. Nie stanowią już co prawda jednej rodziny. Stali się tłumem w bezkresnym mieście. Noszą czasem egzotyczne imiona, trudne do wymówienia. Ale są. Dostęp do ich kultu mamy zamknięty, rytuały to sprawa przeszłości. Jednak - nie wszystko stracone - bogowie pojawiają się w książkach! "I to często w książkach, po które niewielu sięga. Wynikałoby z tego, że wkrótce zginą? Tylko pozornie. Ponieważ ich kult z całą siłą sprowadza się już do jednego aktu, milczącego i samotnego: do aktu czytania". Nie ma przy tym większego znaczenia, uspokaja Calasso, czy chodzi o papierową książkę, czy ekran laptopa. W obydwu przypadkach dochodzi do aktu lektury. To nie medium jest istotne, ale umysł, który wciąż odczytuje zobaczony tekst. Umysł, który tym sposobem rozrasta się, staje się teatrem bez granic. A w jego zakamarkach otwierają się przed każdym z nas jaskinie, w których - jak dawniej - rozbrzmiewają imiona bogów.

Co szczególnie godne podkreślenia: Calasso ujmuje bogów jako zjawiska mentalne, ale przeciwnie do współczesnych przesądów uznaje, że to siły psychiczne są cząstką bogów, a nie bogowie cząstką sił psychicznych. Rutynową charakterystykę bogów stara się wyjąć z obcęgów degradującego języka patologii: "Właśnie w tej kwestii literatura może stać się przemyślnym rozwiązaniem pozwalającym bogom na ucieczkę z uznanej kliniki psychiatrycznej i znalezienie się na nowo na świecie, gdzie mogą rozprzestrzeniać się na całej jego powierzchni, jak to zawsze czynili, jeżeli uznać za prawdę, że - jak napisał neoplatonik Salustios - »sam świat także może być nazwany mitem«".

Widać już chyba wyraźnie, co tak wielu odrzuca od prozy Roberta Calasso. Tkwi w niej bowiem wyrażone wprost przekonanie o metafizycznej esencji literatury. A w tym jednowymiarowym, zredukowanym świecie, w jakim żyjemy (o pleniących się dewocyjnych ateizmach nie mówiąc), taka deklaracja musi zabrzmieć jak gruby nietakt. Cytowani przez Calasso wielcy magowie literatury (nie wszystkie nazwiska wymieniłem) mieli niezbite przekonanie, że literatura odsłania rzeczywistość inną niż ta, której wszyscy doświadczają zmysłami. Że za szczelinami t e j rzeczywistości (sformułowanie Calasso to niemal cytat pamiętnej frazy: "ten świat ma szczeliny", wypowiedzianej przez jednego z bohaterów "Wszystkich poranków świata" Pascala Quignarda!) istnieje bliżej nieokreślona, ale nie mniej przez to realna inna  rzeczywistość. Już samo założenie o realności istnienia tego rodzaju szczelin jest przeświadczeniem metafizycznym.

Nie ma żadnej wątpliwości: wbrew minorowej tonacji epoki, Calasso przychodzi do nas z dobrą nowiną. Ostrożnie, bo myśl jego (jak i nas wszystkich uczestniczących w humanistycznej grze) formułowana jest już po potopie, ostrożnie więc, ale z dużą wyrazistością mówi Calasso o poznawczej sile literatury. O jej rewelatorskiej funkcji. Tak właśnie: sztuce, na równi z nauką, przypisana została tutaj funkcja rozpoznawania tego, co istotne. Tego, co naprawdę jest.

Czytając subwersywne wywody Roberta Calasso na ten temat, przypominałem sobie rozważania Hansa Jonasa, dotyczące naszego poznawania przeszłości, zawarte w rozprawce "Zmiana i trwałość". Jonas dawał w niej odpór demonom jałowego historyzmu, stwierdzając finalnie, że dla zrozumienia tego, kim jesteśmy, może ważniejsza "okaże się wiedza o wiecznym niż rozumienie doczesnego, może istotniejsze okaże się widzenie siebie w świetle tej pierwszej niż objaśnianie siebie przez to drugie" (tłum. Piotr Domański).

Niewykluczone, że dopiero rzutując rozważania Calasso na szersze antropologiczne tło, zrozumiemy w pełni wartość wyzwania, przed którym nas stawia. Mówi on przecież, mniej lub bardziej wyraźnie, że jesteśmy częścią czegoś większego, że w swojej zasadniczej metafizycznej osnowie świat był i jest taki sam. Że niejasne, niewysławialne - ale nie mniej przez to realne - poczucie tajemnicy jest rdzeniem naszego doświadczenia. Że rzeczywistość, którą ujawniają największe teksty naszej literatury, to świat "rzeczy widzialnych i niewidzialnych". Aluzyjnie, ale wystarczająco czytelnie mówi o tym Calasso w zakończeniu swej książki.

Komentuje w nim pewną scenę z attyckiego pucharu, pochodzącego z okresu wojny peloponeskiej. Widzimy na niej młodzieńca, który pisze coś na tabliczce, odciętą głowę Orfeusza, która na niego patrzy, i Apollona, który trzyma w lewej ręce laur, a prawe ramię kieruje w stronę piszącego. Dla Calasso jest to czytelna alegoria pisania. Powiada mianowicie, że każda literatura, godna tego miana, rozgrywa się w trójkącie: pisząca ręka, mówiący głos, nadzorujący bóg. Pisanie rozgrywa się więc w trójkącie trzech instancji: Ja, Się i Boskości. Każde zdanie, każda narracja rozgrywa się w obszarze tego pola napięć. I chociaż nie wiadomo, jak dokładnie interpretować gest Apolla trzymającego pień lauru, to nie sposób zaprzeczyć, że jego drugie (wyciągnięte w kierunku piszącego) ramię, ta "nieruchoma oś rzeczy tkwiąca w środku wiru, ujmuje i wspiera całą scenę - i całą literaturę".

W lesie sensów

Chciałem to powiedzieć już na samym początku: wielkość Roberta Calasso i na tym między innymi polega, że o literaturze nie pisze on z wydzielonej uprzednio przestrzeni pozaliterackiej, z jakiegoś mitycznego "zewnętrza". Wiele wskazuje na to, że Calasso nie wierzy w istnienie niewinnego poznawczo metajęzyka. Nie pisze więc o literaturze w manierze obiektywizującej, przy pomocy pojęciowych protez, ale wszystko, co najistotniejszego ma o niej do powiedzenia, wyprowadza z jej "wnętrza". To znaczy z obszaru - powiedzmy to najdelikatniej - sytuującego się obok pojęciowego dyskursu, z dziedziny językowej niejednoznaczności. W tej mierze jest on wiernym uczniem Nietzschego, który definiował prawdę jako "ruchliwą armię metafor", a rzekome sterylne i aseptyczne pojęcia denuncjował jako zużyte, zetlałe metafory, monety o powierzchniach pościeranych od częstego używania.

W przypadku Calasso pisanie o literaturze wychodzi nie tylko ze środka literackiej materii (twardej, opornej materii), ale także z wnętrza własnego czytania. Czytania erudycyjnego, uważnego, wgłębnego. Z lektury wielopoziomowej i stereoskopowej. Z takiego podejścia do tekstu, które odsłania w nim, czasem wielce spektakularnie (nicość u Mallarmégo i umysł hinduskiego Pradżapati!), niespodziewane archeologiczne warstwy, które - wyposażone w muzyczną wrażliwość - potrafi śledzić zdeponowane w jego tonach głównych inne jeszcze znaczeniowe alikwoty.

Dlatego tak trudno wchodzi się w ten las sensów. Autor nie rysuje na drzewach strzałek ułatwiających poruszanie się w literackiej gęstwinie. Proza Calasso bywa często zwodliwa. Rozpoczyna się jak rutynowy wykład, padają nazwiska, tytuły, daty. Mowa jest o słabo widocznych na pierwszy rzut oka związkach i zależnościach. Zdaje nam się przez chwilę, że jesteśmy w domu. Ale już po pewnym czasie dyskurs przechodzi w tryb literacki, pojęcie zostaje zastąpione metaforą, nie bardzo potrafimy odróżnić poziom opisywany od opisującego. I jak rozumiem (o ile cokolwiek z tego rozumiem), o to właśnie chodzi! Calasso, przechodząc niepostrzeżenie od kwestii historycznych czy technicznych do spraw esencjalnych, nie pisze o  tekście komentowanym, ale pisze na tekście, między tekstem, a finalnie pisze tekstem, jakby jego komentarz był przedłużeniem, a w najgorszym razie: bliskim echem tego, co stanowi sam przedmiot komentarza.

Stąd też tak trudno o orientację w tej wyprawie do wnętrza jego rozwidlającej się wciąż narracji. Trzeba się wciąż mieć na baczności, żeby się nie zgubić. Wyobrażam sobie (obserwując własne zmagania), że niejeden śmiałek po drodze odpada. Ale na tych, co - nie bacząc na piętrzące się przeszkody i erudycyjne zasieki - dotrą do końca opowieści, czeka nie lada nagroda. Wraz z ostatnią stroną zaczynamy lepiej rozumieć, czym jest literatura, której przydano miano absolutnej. Szczególnie dojmująco zaczynamy pojmować to, o czym tak naprawdę mówią do nas ci, którzy posiedli sekret zaklinania słów. Zaczynamy też znacznie lepiej orientować się w przestrzeni, w której mieszczą się najbardziej świetliste sale gmachu zwanego Literaturą.

Calasso pokazuje ją jako przestrzeń różnorodnych historycznie form, unoszonych przez jedno - zawsze to samo - fundujące ją prawo tworzenia. Odsłania ją jako przestrzeń oszałamiających napięć, osobliwych zestrojów, elektrycznych bez mała wyładowań, które mogą wywołać w nas dreszcz ekstazy. Jako cudowny taniec liter krzeszących boskie iskry, pomiędzy którymi, od czasu do czasu, wybłyska święte drżenie.

Dariusz Czaja jest antropologiem kultury, profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, członkiem redakcji "Kontekstów". Autor książek: "Sygnatura i fragment. Narracje antropologiczne" (Kraków 2004), "Anatomia duszy. Figury wyobraźni i gry językowe" (Kraków 2005), "Lekcje ciemności" (Wołowiec 2009), "Gdzieś dalej, gdzie indziej" (Wołowiec 2010).

Napisz do nas

Chcesz podzielić się przemyśleniami, do których zainspirował Cię artykuł, zainteresować nas ważną sprawą lub opowiedzieć swoją historię? Napisz do redakcji na adres redakcja@tygodnikpowszechny.pl . Wiele listów publikujemy na łamach papierowego wydania oraz w serwisie internetowym, a dzięki niejednemu sygnałowi od Czytelników powstały ważne tematy dziennikarskie.

Obserwuj nasze profile społecznościowe i angażuj się w dyskusje: na Facebooku, Twitterze, Instagramie, YouTube. Zapraszamy!

Newsletter

© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]