Skarb kibica

Ignoruję znaki ostrzegawcze, żyję przyszłością i przeszłością – rzadko tu i teraz. Stąd ta huśtawka nastrojów, frustracja po porażce i odradzanie się nadziei przed kolejnym meczem. Z kibicowania nie da się wyleczyć.

28.06.2021

Czyta się kilka minut

Strefa kibica w galerii handlowej Elektrownia Powiśle w Warszawie,  mecz Polska–Szwecja, 23 czerwca 2021 r. / LESZEK SZYMAŃSKI / PAP
Strefa kibica w galerii handlowej Elektrownia Powiśle w Warszawie, mecz Polska–Szwecja, 23 czerwca 2021 r. / LESZEK SZYMAŃSKI / PAP

Polacy odpadli z piłkarskich mistrzostw Europy, zajęli ostatnie miejsce w grupie. Najprościej byłoby schronić się w sarkazm. Zasłonić się ironią. Podać dalej jakiegoś wyjątkowo okrutnego mema. Użyć słów typu „piach” albo „paździerz”. Dołączyć w końcu do chóru tych, co powtarzają, że reprezentacja pod tym trenerem była w stanie wygrać jedynie z Andorą. Nade wszystko – znaleźć kozła ofiarnego, najlepiej Krychowiaka, bo nie dość, że zarobił czerwoną kartkę ze Słowakami, to jeszcze jakoś dziwnie się ubiera i ma dziewczynę z Francji. W wersji mniej populistycznej wyrazić satysfakcję, że Polacy już wyjechali i nareszcie można w pełni cieszyć się tym fantastycznym turniejem. Zwyczajnie odreagować i postarać się zapomnieć. O czym? O tym, że naprawdę się wierzyło.

Już widzę ekspertów, którzy przestają czytać w tym miejscu. Jak można było wierzyć po porażce ze Słowacją? Jak można było wierzyć nawet po remisie z Hiszpanią, w którym to meczu tylko podwójne pudło rywali przy rzucie karnym spowodowało, że nie przegraliśmy? Jak można było wierzyć, mając w tyle głowy całą tę kaskadę błędów w poprzedzających mistrzostwa Europy spotkaniach z Węgrami, Rosją, Anglią czy Islandią, po których to, co wydarzyło się w drugiej minucie meczu ze Szwedami (to Polacy mieli w tym spotkaniu zaatakować), było jedynie bolesnym déjà vu? Jak można było aż tak się nabrać na piękne oczy, szlachetnie posrebrzoną skroń i płynną – przynajmniej jak na nasze standardy – angielszczyznę zatrudnionego niecałe 150 dni temu trenera Paula Sousy, który w zbyt krótkim czasie postanowił zmienić zbyt wiele?

Cudzoziemiec i Kircholm

Ano można było. Kibicowanie polega dokładnie na tym. Na czepianiu się każdego promyka nadziei. Na budowaniu konstrukcji logicznych opartych na jednej akcji, którą udało się przeprowadzić w meczu z Hiszpanią – na odważnym wejściu Modera między dwóch, piłkarsko niewątpliwie od niego lepszych, przeciwników, na zgraniu Klicha, na dośrodkowaniu Jóźwiaka, na główce Lewandowskiego. Na przyjmowaniu za dobrą monetę narracji o kulturowej zmianie, której portugalski selekcjoner dokonywał w reprezentacji Polski. Na pieczołowitym gromadzeniu wszystkich dowodów tej zmiany, choćby w postaci statystyk pokazujących, że również na tym turnieju Polacy faktycznie biegali dużo, piłkę na połowie rywala odbierali często i każde z rozegranych w jego trakcie spotkań wytrzymali kondycyjnie – także do końca toczonego w piekielnym upale meczu ze Szwedami walcząc o zwycięstwo. Na tym, że po każdym ciosie zebranym od każdego kolejnego rywala, zarówno w trakcie Euro 2020, jak i podczas meczów wcześniejszych, podnosili się i usiłowali naprawić błędy – nawet ze Słowacją, grając już w dziesiątkę przeciwko jedenastu, walczyli o wyrównującą bramkę. Że strzelali gole, a trener dokonywał dobrych zmian. W moim przypadku (wiem, że jestem tu raczej osamotniony…) również na zachwycaniu się brakiem historycznych obciążeń, brakiem tych wszystkich nawiązań do potopu, Jasnej Góry czy innego Kircholmu.

Nie tyle o nieznajomość polskiej historii (zwłaszcza historii polskiego futbolu) w tym chodziło, co o poczucie, że ona nie musiała determinować poczynań Polaków na stadionie w Sankt Petersburgu. Doszły mnie zresztą wieści z obozu reprezentacji, że sami zawodnicy byli zdziwieni pojawieniem się podczas konferencji prasowej przed meczem z Hiszpanią tematu husarii; że zachodzili w głowę, jak to było możliwe, iż w rozmowie z dziennikarzami mogli wygadywać takie – cytuję – „farmazony”.

Paulo Sousa miał jeszcze kilka innych zalet poza tą, że nie odziedziczył po przodkach całej tej polskiej podświadomości. Wojciech Szczęsny mówił słynnemu duńskiemu bramkarzowi Peterowi Schmeichelowi w rozmowie dla kanału Foot Truck, że tym, co naprawdę lubi u selekcjonera, jest fakt, że on nie miał pojęcia o klimacie tej drużyny w przeszłości. Że Portugalczyk oglądał trening, widział siedemnastoletniego dzieciaka, który robi to, co do niego należy, którego cechy piłkarskie odpowiadają potrzebom zespołu, a psychicznie wydaje się wolny od presji – i nie miał najmniejszych oporów, by na niego postawić (Kacper Kozłowski w meczu z Hiszpanami na boisku pojawił się już na początku drugiej połowy, stając się tym samym ­najmłodszym piłkarzem w dziejach mistrzostw Europy – i nie bał się pojedynków jeden na ­jeden, dryblingów czy podań; piłka go nie „parzyła”, jak ponoć ­mówią w tym fachu). Że Sousa potrafił też zarządzać Lewandowskim, czyli robić coś, co każdemu polskiemu trenerowi przychodzi z trudem – nawet nie tyle ze względu na charakter kapitana, który chętnie się uczy i sam szuka nowych, lepszych rozwiązań, ale na status, jakim się cieszy w ojczyźnie.


Czytaj analizy meczowe Michała Okońskiego w specjalnym serwisie na Euro 2020


 

Tak poza wszystkim: wśród narracji, które w ostatnich dniach upadły z hukiem, była i ta o polskim kapitanie, który nie rozegrał dotąd wielkiego meczu na wielkim turnieju. Ze Szwedami poderwał kolegów do walki fenomenalnym golem, później strzelił drugą bramkę – w sumie na mistrzostwach Europy zdobył ich trzy. Czego więcej oczekiwać od lidera drużyny? Będziemy go rozliczać z trafienia w poprzeczkę zamiast pod poprzeczkę w 17. minucie meczu ze Szwedami, skoro przy dobitce po pierwszym strzale wydawało się, że łatwiej zmieścić piłkę w siatce, niż spudłować? Może o jego samotności powinniśmy rozmawiać? Chyba raczej o jej braku, skoro po odpadnięciu z turnieju mówił: „Wierzę w tę drużynę, w tych chłopaków i kierunek, w jakim idziemy. Gdzieś tam widać światełko, by to wyglądało lepiej”. W pomeczowym wywiadzie nie sprawiał wrażenia wielkiej gwiazdy rozczarowanej tym, z kim przyszło jej pracować, nie było w nim cienia pretensji do kolegów, których ograniczenia nie pozwoliły jednemu z najlepszych piłkarzy świata spełnić dziecięcych marzeń nie tylko o klubowym, ale także reprezentacyjnym sukcesie – naprawdę był jednym z nich.

Koniec i początek

Co jednak ważniejsze, wielką zaletą Sousy było to, że język rozmowy o futbolu, jaki zaproponował polskim piłkarzom (a w konsekwencji także np. piszącym i opowiadającym o tym sporcie dziennikarzom), musiał wydawać im się nie tylko spójny z tym, którym operują na co dzień ich klubowi szkoleniowcy, ale także na miarę wyzwań, jakie stawia współczesny sport. Kiedy portugalski selekcjoner mówił na łamach „El País” o tym, że w Polsce usiłuje zerwać z piłkarską kulturą przeszłości; że chce stworzyć zespół dominujący, potrafiący utrzymać się przy piłce także dlatego, że piłkarz rozwija się właśnie z piłką przy nodze; że zawodnik nie stanie się lepszy tylko się broniąc albo kontratakując – nie sposób było mu nie przyklasnąć; nie sposób było nie myśleć o tym, że autor sławetnego cytatu o husarii, obrońca Southampton Jan Bednarek, nawykł tam do rozmów opartych na innym schemacie niż pokazywanie światu wybitych za wolność partii uzębienia.

W angielskiej Premier League, gdzie gra na co dzień, zdarzało się Bednarkowi oglądać czerwone kartki, strzelać bramki samobójcze, a nawet występować w meczach, w których jego zespół tracił dziewięć goli – a przecież nie spowodowało to utraty wiary w siebie ani u Polaka, ani u jego kolegów z drużyny. Szczęśliwie nie on jeden zresztą w polskiej drużynie wiedział, jak podnosić się po nieudanym meczu ze Słowakami. Szczęśliwie nie on jeden zdołał się otrząsnąć po ciosie, jakim był gol Forsberga na samym początku spotkania ze Szwedami – może będącego efektem zaskoczenia, bo wszyscy spodziewaliśmy się raczej, że to Polacy zaczną od szturmu na bramkę rywala, Szwedzi zaś cofną się głęboko pod własną bramkę, może spowodowanego brakiem koncentracji i minimalnego spóźnienia trzech kolejnych broniących Polaków, a może po prostu przypadku, który w piłce odgrywa rolę niebagatelną.

Mimo fatalnego początku i gorzkiego końca (ach, ten doliczony czas gry, kiedy drużynie zabrakło cierpliwości, by przeprowadzić składną akcję, a wykopy Szczęsnego w okolicę połowy boiska za każdym razem padały łupem rywali…), które oczywiście naznaczają cały jego odbiór, w spotkaniu ze Szwedami Polacy stworzyli więcej okazji, niż spodziewano się przed meczem, i to zarówno po dośrodkowaniach ze skrzydeł, jak dzięki szybkiej kombinacji Zieliński–Lewandowski czy na skutek kilku świetnych uderzeń z dystansu i w końcu po rzucie rożnym. Rzec by można: próbowali naprawdę wszystkiego. A Piotr Zieliński, kolejny obok Krychowiaka ulubiony obiekt narodowej krytyki, naprawdę wszedł w buty reżysera gry; niewielu było w fazie grupowej Euro zawodników, którzy biegaliby tak dużo, jak on, niewielu było piłkarzy, którzy wypracowaliby kolegom tyle szans do strzelenia bramki, którzy równie inteligentnie regulowaliby tempo gry czy kierunek rozegrania piłki. Że zabrakło wyrachowania, zwłaszcza w pierwszej połowie, kiedy czasu na odrobienie strat było jeszcze sporo? Że czasem wahadłowi dośrodkowywali zbyt pospiesznie, obrońcy czasem nie mieli do kogo zagrać, bo zbyt wielu zawodników przesuwało się od razu pod szwedzką bramkę?

Emocje i pragmatyzm

Kibicowanie polega na wyszukiwaniu pozytywów i ignorowaniu znaków ostrzegawczych. Na życiu przyszłością i przeszłością – rzadko na byciu tu i teraz. To stąd ta huśtawka nastrojów, natychmiastowa frustracja po porażce i stopniowe odradzanie się nadziei przed kolejnym meczem. Z tego się nie da wyleczyć, z tym trzeba żyć – niezależnie od zrozumienia dla faktu, że odpadnięcie Polaków z Euro po dwóch porażkach i remisie musi otworzyć dyskusję o odpowiedzialności Zbigniewa Bońka za moment dokonania zmiany na stanowisku selekcjonera; jak na skalę wyzwań, jakie postawił tej drużynie Paulo Sousa – z pewnością zmiany spóźnionej.

Innym tematem do dyskusji będzie oczywiście sama piłkarska filozofia Sousy: fajnie się ogląda ofensywny futbol, jeszcze fajniej się o nim słucha na przedmeczowej konferencji, zanim piękno tej narracji zweryfikuje kiks środkowego obrońcy, ale z pewnością nie zabraknie w ojczyźnie takich, którzy powiedzą, że zamiast ofensywnego futbolu i szybkiego wyjazdu z turnieju woleliby szwedzki pragmatyzm – i że choć może reprezentacja poprzedniego jej trenera Jerzego Brzęczka nie grałaby tak nowocześnie, to pewnie Słowaków by pokonała. To Gareth Southgate – selekcjoner Anglików, o których na Wyspach mówi się, że grają podczas Euro nudną piłkę – tłumaczył mediom, że o tym, by zajść daleko na turnieju, rozstrzyga jakość defensywy, a nie to, ile rozrywki dostarczają gracze ofensywni.

„Ten projekt potrzebuje wynieść przed nawias to, co udało się stworzyć – napisał po porażce ze Szwecją Michał Zachodny na portalu Łączy nas piłka. – Tak, by na ważności nie straciło wszystko to, co znajdzie się przed tradycyjnym »ale przegrali«”. Zgoda, Zachodny jest pracownikiem PZPN, jednak z turniejem rozlicza się uczciwie. Z jego analizy najważniejsze wydaje mi się zdanie: „Pragmatyzm na wielu poziomach długo hamował polski futbol, wrodzona ostrożność nie rozwijała wyobraźni”.

Drużyna Paula Sousy walczyła do upadłego. Zdobywała ładne bramki. Stwarzała sytuacje do strzelenia bramek kolejnych. Obijała poprzeczkę i słupek, zmuszała bramkarzy do kapitalnych interwencji. I traciła bramki… z niczego, w zasadzie za darmo, po indywidualnych błędach (jak to podsumował Lewandowski, „przeciwnicy stwarzali sobie pół sytuacji, z której zdobywali bramkę”). Oceń ją tu sprawiedliwie.

Wiara i niewiara

Jest taka kategoria tekstów piłkarskich, których pisania szczerze nie znoszę. Nie znoszę łatwości, z jaką przychodzą. Nie znoszę poczucia, że każde pojawiające się w nich zdanie było gdzieś na podorędziu, jakby zawczasu przygotowane, do wyjęcia ze specjalnie na tę okazję przygotowanej szuflady. Nie znoszę lęku przed dokonaniem plagiatu, choćby z arcydzielnego tekstu Rafała Steca z piątego numeru „Kopalni”, a zatytułowanego „Polska piłka istnieje teoretycznie. Praktycznie nie istnieje”, przeprowadzającego tyleż bezlitosną, co precyzyjną analizę narodu bez większego futbolowego znaczenia, z wpisaną w DNA średniością, a zarazem żywiącego wygórowane ambicje, sprawiające, że histeryzujemy po takich porażkach jak ze Szwedami i Słowakami.

Nie znoszę więc także tej histerii i tego celebryckiego chóru ogłaszającego wszem i wobec, że ma dość patrzenia na nieudaczników z orłem na koszulce. Otóż to nie są nieudacznicy; kapitanem tej drużyny jest może najlepszy w ubiegłym roku piłkarz, a z pewnością najlepszy napastnik świata. Rozgrywającym – jeden z najlepszych kreatorów gry w Serie A. Bramkarzem – mistrz Włoch. Wyliczankę mógłbym kontynuować, gdyby nie było mi szkoda czasu na pisanie oczywistości.

Mógłbym też wdać się w polemikę z tymi przedstawicielami bliskiej mi skądinąd, niekiedy wypełniającej również te łamy, grupy liderów opinii, intelektualistów, artystów czy pisarzy, którzy w licznych wypowiedziach o polskiej reprezentacji (ciekawe, że tyle o niej mówią, skoro chodzi o rozrywkę tak niegodną i niską…) kreują fałszywy obraz oderwanych od rzeczywistości, mających bajecznie łatwy start i pozamykanych w bańkach rozkapryszonych młodzieńców. „Do kadry doszli z małych miejscowości – Kleczewa, Mrzeżyna, Niemczy. Nie było tam kina, galerii handlowej, sekcji tenisa. Ale było boisko. Mieli ojców trenerów, odrabiali lekcje w samochodach, płakali do telefonów i musieli szybko dojrzeć” – pisał przed mistrzostwami Europy Dawid Szymczak na portalu Sport.pl i jedyne, czym można jego opowieść uzupełnić, to informacją, że niektórzy z naszych reprezentantów – jak Lewandowski – ojców tracili zbyt wcześnie. Obraz Polski, który wyłania się z artykułu Szymczaka, jest spójny z reporterską książką Olgi Gitkiewicz „Nie zdążę”. Tu naprawdę nie o przywilejach mowa, ale o pokonaniu barier, których III RP wybudowała aż nadto wiele.

No więc nie napiszę takiego tekstu pomeczowego. Nade wszystko bowiem nie znoszę tej presji, która kazała Karolowi Linetty’emu przepraszać w imieniu całej drużyny za porażkę ze Słowacją i deklarować, że wie, iż (sic!) „zrobiliśmy bardzo źle”. Może zresztą wciąż aktualna jest konstatacja po porażce z Senegalem na mundialu przed trzema laty, że problem nie leży po stronie piłkarzy i trenerów, którzy nie zmienili się w ciągu parunastu dni z ludzi wybitnych w beznadziejnych patałachów, tylko po naszej stronie. „Do uzdrowienia jest toksyczna relacja między kibicami a reprezentacją. Nie może być tak, że wiążemy z tą grupą zawodników wszystkie nasze, niemożliwe do zaspokojenia gdzie indziej fantazje tylko po to, żeby chcieć spalić ją na stosie przy pierwszym potknięciu” – cytuję tekst „Raport o stanie niewiary”, w którym stawiałem hipotezę, że przyczyną tego, iż „nie zadziałały głowy”, było ulokowane gdzieś w tyle tychże głów przekonanie, że jeśli podejmą ryzyko, o które apelował trener, i coś pójdzie nie tak, staną się wylęgarnią memów.

Może więc istota problemu Paula Sousy polega na tym, że próbował nauczyć swoich piłkarzy zmiany ustawienia w zależności od tego, czy się bronią czy atakują, a nie zdołał ich nauczyć cieszenia się grą – a nas w związku z tym cieszenia się kibicowaniem?

Dzień ojca

W Dniu Ojca oglądałem mecz z trójką dzieci. Zastanawiam się, co naprawdę zobaczyły. Ostatecznie chodzi przecież o tę emocję, którą przeżywasz jako chłopak czy dziewczyna, siedząc u boku kogoś, kto uczy cię przeżywania. O to wołanie do telewizora taty czy wujka (nie pamiętam już po latach), „Lato, fajtłapo, idź na niego!” podczas mundialu w Argentynie. O dziadka kręcącego z uznaniem głową na widok idącego do narożnika boiska Smolarka, zastawiającego się przed piłkarzami ZSRR i zarabiającego czas dla drużyny w końcówce spotkania dającego Polakom awans w ostatnim meczu fazy grupowej na mundialu w Hiszpanii. Innymi słowy: o wspomnienie pierwszego meczu czy pierwszych mistrzostw, niezapośredniczone przez narrację gadających głów w studiu czy nawet na komentatorskim stanowisku – zwłaszcza jeśli komentator w sześćdziesiątej minucie meczu przesądza, że to już koniec.

Co moje chłopaki zobaczyły podczas meczu ze Szwecją? Ojca, który klaskał do monitora po pierwszej bramce Lewandowskiego, choć kapitan reprezentacji nie mógł przecież tych oklasków usłyszeć? Ojca, który po wyrównującym golu Polaków wstał z kanapy i zaczął oglądać mecz na stojąco? Ojca, który w niejednym tak zwanym obiecującym momencie, kiedy Szwedzi nieoczekiwanie się gubili, wołał z nadzieją „Noooo”? Ojca, który powtarzał w kółko, że osiemdziesiąt siedem, czterdzieści pięć, trzydzieści, choćby pięć minut to w piłce mnóstwo czasu – byle nie działać nerwowo, nie grać na pałę, dać sobie chwilę, nawet gdy ta chwila wydaje się kurczyć? Ojca, który wierzył, że każdy błąd zdąży się jeszcze naprawić?

Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi po meczu, który okazał się ostatnim występem Polaków na mistrzostwach Europy, nadal w to wierzę. Bo na tym polega kibicowanie. ©℗

Artykuł jest rozszerzoną wersją komentarza, który ukazał się na stronie internetowej „Tygodnika Powszechnego” po meczu Polska–Szwecja. Wszystkie teksty Michała Okońskiego poświęcone Euro 2020 – czytaj pod adresem powszech.net/euro

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2021