Zmiana, której nie było

Kibicowanie polega na wyszukiwaniu pozytywów i ignorowaniu znaków ostrzegawczych. Na życiu przyszłością i przeszłością - rzadko na byciu w tu i teraz. To stąd ta huśtawka nastrojów, natychmiastowa frustracja po porażce i stopniowe odradzanie się nadziei przed kolejnym meczem. Z tego się nie da wyleczyć.

24.06.2021

Czyta się kilka minut

Robert Lewandowski po meczu Polska-Szwecja, 24 czerwca 2021 r. / Fot. Dmitri Lovetsky / AP Photo / East News /
Robert Lewandowski po meczu Polska-Szwecja, 24 czerwca 2021 r. / Fot. Dmitri Lovetsky / AP Photo / East News /

Najprościej byłoby schronić się w sarkazm. Zasłonić się ironią. Podać dalej jakiegoś wyjątkowo okrutnego mema. Zarechotać najgłośniej i skrytykować najostrzej. Użyć słów typu „piach” albo „paździerz”. Dołączyć w końcu do chóru tych, co powtarzają, że ta reprezentacja pod tym trenerem była w stanie wygrać jedynie z Andorą. Nade wszystko: znaleźć sobie jakiegoś kozła ofiarnego, najlepiej Krychowiaka, bo nie dość, że zarobił czerwoną kartkę ze Słowakami, to jeszcze jakoś dziwnie się ubiera i ma dziewczynę z Francji. W wersji mniej populistycznej po prostu wyrazić satysfakcję, że Polacy już wyjechali i nareszcie można w pełni cieszyć się tym fantastycznym turniejem. Zwyczajnie odreagować i postarać się zapomnieć. O czym? O tym, że naprawdę się wierzyło.

ROZSZERZONA I ZAKTUALIZOWANA WERSJA TEKSTU DOSTĘPNA NA STRONIE TYGODNIKA POWSZECHNEGO POD TYTUŁEM "SKARB KIBICA"

Już widzę grono ekspertów, które przestaje czytać dokładnie w tym miejscu. Jak można było wierzyć po Słowacji? Jak można było wierzyć po Hiszpanii nawet, w którym to meczu tylko podwójne pudło rywali przy rzucie karnym spowodowało, że nie został przegrany? Jak można było wierzyć, mając w tyle głowy całą tę kaskadę błędów w meczach z Węgrami, Rosją, Anglią czy Islandią, po których to, co wydarzyło się w drugiej minucie meczu ze Szwedami, było jedynie bolesnym deja vu? Jak można było aż tak się nabrać na piękne oczy, szlachetnie posrebrzoną skroń i płynną angielszczyznę zatrudnionego niecałe 150 dni temu trenera, który w zbyt krótkim czasie postanowił zmienić zbyt wiele?

Cudzoziemiec i Kircholm

Ano można było. Kibicowanie polega dokładnie na tym. Na czepianiu się każdego promyka nadziei. Na budowaniu całych konstrukcji logicznych w oparciu o akcję, którą udało się przeprowadzić w meczu z Hiszpanią - na przeboju Modera, zgraniu Klicha, dośrodkowaniu Jóźwiaka, główce Lewandowskiego. Na przyjmowaniu za dobrą monetę narracji o kulturowej zmianie, której Paulo Sousa dokonywał w reprezentacji Polski. Na pieczołowitym gromadzeniu wszystkich dowodów tej zmiany, choćby w postaci statystyk, pokazujących, że również na tym turnieju Polacy faktycznie biegali dużo, piłkę na połowie rywala odbierali często i każde z rozegranych w jego trakcie spotkań wytrzymali kondycyjnie - także do końca toczonego w piekielnym upale meczu ze Szwedami walcząc o zwycięstwo. Na tym, że po każdym ciosie zebranym od każdego kolejnego rywala, zarówno w trakcie mistrzostw Europy, jak i podczas meczów wcześniejszych, podnosili się i usiłowali naprawić błędy. Że strzelali bramki, a trener dokonywał dobrych zmian. W moim przypadku (wiem, że jestem tu raczej osamotniony…) również na zachwycaniu się brakiem historycznych obciążeń, nieprowadzaniem do przedmeczowych wypowiedzi tych wszystkich nawiązań do Potopu, Jasnej Góry czy innego Kircholmu.

Nie tyle o nieznajomość polskiej historii (zwłaszcza historii polskiego futbolu) w tym chodziło, co o poczucie, że ona nie musiała determinować poczynań Polaków na stadionie w Sankt Petersburgu. Doszły mnie zresztą wieści z obozu reprezentacji, że sami podopieczni Sousy byli zdziwieni pojawieniem się podczas konferencji przed meczem z Hiszpanią tematu husarii; że zachodzili w głowę, jak to było możliwe, iż w rozmowie z dziennikarzami mogli wygadywać takie - cytuję - „farmazony”.

Paulo Sousa miał jeszcze kilka innych zalet poza tą, że nie wyssał z mlekiem matki całej tej polskiej podświadomości. Wojciech Szczęsny mówił Peterowi Schmeichelowi w rozmowie dla Foottrucku, że tym, co naprawdę lubi u selekcjonera, jest fakt, że on nie miał pojęcia o klimacie tej drużyny w przeszłości. Że Portugalczyk oglądał trening, widział siedemnastoletniego dzieciaka, który robi to, co do niego należy, którego cechy piłkarskie odpowiadają potrzebom zespołu, a psychicznie wydaje się wolny od presji - i nie miał najmniejszych oporów, by na niego postawić. Że każdemu polskiemu trenerowi trudno byłoby zarządzać Lewandowskim - nawet nie ze względu na charakter kapitana, ale status, jakim się cieszy w ojczyźnie, a Sousa to potrafił.

Tak poza wszystkim: wśród licznych narracji, które w ostatnich godzinach upadły z hukiem, była i ta o polskim kapitanie, który nie rozegrał dotąd wielkiego meczu na wielkim turnieju. Ze Szwedami poderwał kolegów do walki fenomenalnym golem, później strzelił drugą bramkę - w sumie na mistrzostwach Europy zdobył ich trzy. Czego więcej oczekiwać od lidera drużyny? Będziemy go rozliczać z trafienia w poprzeczkę zamiast pod poprzeczkę w siedemnastej minucie, skoro przy dobitce po pierwszym strzale wydawało się, że łatwiej zmieścić piłkę w siatce niż spudłować? Może raczej o jego samotności powinniśmy rozmawiać?

Koniec i początek

Co jednak ważniejsze, i o czym już wspomniałem po meczu z Hiszpanią: wielką zaletą Sousy było to, że język rozmowy o futbolu, jaki zaproponował polskim piłkarzom (a w konsekwencji także np. piszącym i opowiadającym o tym sporcie dziennikarzom), musiał wydawać im się nie tylko spójny z tym, którym operują na co dzień ich klubowi szkoleniowcy, ale także będącym na miarę wyzwań, jakie stawia współczesny sport. Kiedy portugalski selekcjoner mówił na łamach „El Pais” o tym, że w Polsce usiłuje zerwać z piłkarską kulturą przeszłości; że chce stworzyć zespół dominujący, potrafiący utrzymać się przy piłce także dlatego, że piłkarz rozwija się właśnie z piłką przy nodze; że zawodnik nie stanie się lepszy tylko się broniąc albo kontratakując - nie sposób było mu nie przyklasnąć; nie sposób było nie myśleć o tym, że autor sławetnego cytatu o husarii, obrońca Southamptonu Jan Bednarek, nawykł podczas odpraw z tamtejszym mistrzem gegenpressingu Ralphem Hassenhuttlem do rozmów opartych o inny schemat niż pokazywanie światu wybitych za wolność braków w uzębieniu.

W Premier League, gdzie gra na codzień, zdarzało się Bednarkowi oglądać czerwone kartki, strzelać bramki samobójcze, a nawet występować w meczach, w których jego zespół tracił dziewięć goli - a przecież nie spowodowało to utraty wiary w siebie ani u Polaka, ani u jego kolegów z drużyny. Szczęśliwie nie on jeden zresztą w polskiej drużynie wiedział, jak podnosić się po nieudanym meczu ze Słowakami. Szczęśliwie nie on jeden zdołał się otrząsnąć po ciosie, jakim był gol Forsberga - może będącego efektem zaskoczenia, bo wszyscy spodziewaliśmy się raczej, że to Polacy zaczną od szturmu na bramkę rywala, Szwedzi zaś cofną się głęboko pod własną bramkę, może spowodowanego brakiem koncentracji i minimalnego spóźnienia trzech kolejnych broniących Polaków, a może po prostu przypadku, który w piłce odgrywa wciąż rolę niebagatelną.

Mimo fatalnego początku i gorzkiego końca (ach, ten doliczony czas gry, kiedy drużynie zabrakło cierpliwości, by przeprowadzić składną akcję, a wykopy Szczęsnego w okolicę połowy boiska za każdym razem padały łupem rywali…), które oczywiście naznaczają cały jego odbiór, w spotkaniu ze Szwedami Polacy stworzyli więcej okazji, niż spodziewano się przed meczem, i to zarówno po dośrodkowaniach ze skrzydeł, jak dzięki szybkiej kombinacji Zieliński-Lewandowski czy na skutek kilku świetnych uderzeń z dystansu i w końcu po rzucie rożnym. Rzec by można: próbowali naprawdę wszystkiego. A Piotr Zieliński, kolejny obok Krychowiaka ulubiony obiekt narodowej krytyki, naprawdę wszedł w buty reżysera gry; niewielu było w fazie grupowej Euro zawodników, którzy biegaliby tak dużo, jak on. Że zabrakło wyrachowania, zwłaszcza w pierwszej połowie, kiedy czasu na odrobienie strat było jeszcze sporo? Że czasem wahadłowi dośrodkowywali zbyt pospiesznie, obrońcy czasem nie mieli do kogo zagrać, bo zbyt wielu zawodników przesuwało się od razu pod szwedzką bramkę?

Emocje i pragmatyzm

No dobrze, kibicowanie polega na wyszukiwaniu pozytywów i ignorowaniu znaków ostrzegawczych. Na życiu przyszłością i przeszłością - rzadko na byciu w tu i teraz. To stąd ta huśtawka nastrojów, natychmiastowa frustracja po porażce i stopniowe odradzanie się nadziei przed kolejnym meczem. Z tego się nie da wyleczyć, z tym trzeba żyć - niezależnie od zrozumienia dla faktu, że odpadnięcie Polaków z mistrzostw Europy po dwóch porażkach i remisie musi otworzyć dyskusję o odpowiedzialności Zbigniewa Bońka za moment dokonania zmiany na stanowisku selekcjonera; jak na skalę wyzwań, jakie postawił tej drużynie Paulo Sousa - z pewnością zmiany spóźnionej.


Polecamy: specjalny serwis "TP" na Euro 2020 z komentarzami i analizami Michała Okońskiego


Innym tematem do dyskusji będzie oczywiście sama piłkarska filozofia Sousy: fajnie się ogląda ofensywny futbol, jeszcze fajniej się o nim słucha na przedmeczowej konferencji, zanim piękno tej narracji zweryfikuje kiks środkowego obrońcy, ale z pewnością nie zabraknie w ojczyźnie takich, którzy powiedzą, że zamiast ofensywnego futbolu i szybkiego wyjazdu z turnieju woleliby szwedzki pragmatyzm - i że choć może reprezentacja Brzęczka nie grałaby tak nowocześnie, to pewnie Słowaków by pokonała. To Gareth Southgate - selekcjoner Anglików, o których na Wyspach mówi się, że grają podczas Euro nudną piłkę - tłumaczył tamtejszym mediom, że o tym, by zajść daleko na turnieju, rozstrzyga jakość defensywy, a nie to, ile rozrywki dostarczają gracze ofensywni.

Emocji Paulo Sousy drużyna dostarczyła nam co niemiara. Walczyła naprawdę do upadłego. Zdobywała ładne bramki. Stwarzała sytuacje do strzelenia bramek kolejnych. Obijała poprzeczkę i słupek, zmuszała bramkarzy do kapitalnych interwencji, musiała się godzić z decyzjami VAR (nieuznany gol Świerczoka po minimalnym spalonym w drugiej połowie meczu ze Szwecją) i brakiem takich decyzji (szansa na karnego w trzeciej minucie meczu z Hiszpanami). I traciła bramki… z niczego, w zasadzie za darmo, po indywidualnych błędach (jak to powiedział po meczu Robert Lewandowski, „przeciwnicy stwarzali sobie pół sytuacji, z której zdobywali bramkę”). Oceń ją tu sprawiedliwie.

Wiara i niewiara

Jest taka kategoria tekstów pomeczowych, których pisania szczerze nie znoszę. Nie znoszę łatwości, z jaką przychodzą. Nie znoszę poczucia, że każde pojawiające się w nich zdanie było gdzieś na podorędziu, jakby zawczasu przygotowane, do wyjęcia ze specjalnie na tę okazję przygotowanej szuflady. Nie znoszę lęku przed dokonaniem plagiatu, choćby z arcydzielnego tekstu Rafała Steca z piątego numeru „Kopalni”, a zatytułowanego „Polska piłka istnieje teoretycznie. Praktycznie nie istnieje”, przeprowadzającego tyleż bezlitosną, co precyzyjną analizę narodu bez większego futbolowego znaczenia, z wpisaną w DNA średniością, a zarazem żywiącego wygórowane ambicje, sprawiające, że histeryzujemy po takich porażkach, jak wczorajsza. Nie znoszę więc także tej histerii i tego celebryckiego chóru, ogłaszającego wszem i wobec, że ma dość patrzenia na nieudaczników z orłem na koszulce.

Nie napiszę takiego tekstu. Nade wszystko bowiem nie znoszę tej presji, która kazała Karolowi Linetty’emu przepraszać w imieniu całej drużyny za porażkę ze Słowację i deklarować, że wie, iż (sic!) „zrobiliśmy bardzo źle”. Może zresztą wciąż aktualna pozostaje konstatacja po porażce z Senegalem na mundialu przed trzema laty: że problem nie leży po stronie piłkarzy i trenerów, którzy nie zmienili się w ciągu parunastu dni z ludzi wybitnych w beznadziejnych patałachów, tylko po naszej stronie. „Do uzdrowienia jest toksyczna relacja między kibicami a reprezentacją. Nie może być tak, że wiążemy z tą grupą zawodników wszystkie nasze, niemożliwe do zaspokojenia gdzie indziej fantazje, tylko po to, żeby chcieć spalić ją na stosie przy pierwszym potknięciu” - cytuję tekst „Raport o stanie niewiary”, w którym stawiałem hipotezę, że przyczyną tego, iż „nie zadziałały głowy”, było ulokowane gdzieś w tyle tychże głów przekonanie, że jeśli podejmą ryzyko, o które apelował trener, i coś pójdzie nie tak, staną się wylęgarnią memów.

Może więc istota problemu Paulo Sousy polega na tym, że próbował nauczyć swoich piłkarzy zmiany ustawienia w zależności od tego, czy się bronią, czy atakują, a nie zdołał ich nauczyć cieszenia się grą - a nas w związku z tym cieszenia się kibicowaniem?

Dzień ojca

Jeśli o kibicowaniu mowa, musi być osobiście. W dniu ojca oglądałem mecz z trójką dzieci. Zastanawiam się, co naprawdę zobaczyły.

Ostatecznie chodzi przecież o tę emocję, którą przeżywasz jako młody chłopak czy dziewczyna, siedząc u boku kogoś, kto uczy cię przeżywania. O to wołanie do telewizora taty czy wujka (nie pamiętam już po latach), „Lato, fajtłapo, idź na niego!” podczas mundialu w Argentynie. O dziadka, kręcącego z uznaniem głową na widok idącego do narożnika boiska Smolarka, zastawiającego się przed piłkarzami ZSRR i zarabiającego czas dla drużyny w końcówce spotkania dającego Polakom awans, jakże by inaczej: w ostatnim meczu fazy grupowej na mundialu w Hiszpanii. Innymi słowy: o wspomnienie pierwszego meczu czy pierwszych mistrzostw, niezapośredniczone przez narrację gadających głów w studiu czy nawet na komentatorskim stanowisku - zwłaszcza jeśli komentator w sześćdziesiątej minucie meczu przesądza, że to już koniec.

Co moje chłopaki zobaczyły wczoraj? Ojca, który klaskał do monitora po pierwszej bramce Lewandowskiego, choć kapitan reprezentacji nie mógł przecież tych oklasków usłyszeć? Ojca, który po wyrównującym golu Polaków wstał z kanapy i przez chwilę oglądał mecz na stojąco? Ojca, który w niejednym tak zwanym obiecującym momencie, kiedy Szwedzi nieoczekiwanie się gubili, wołał z nadzieją „Noooo”? Ojca, który powtarzał w kółko, że osiemdziesiąt siedem, czterdzieści pięć, trzydzieści, pięć minut nawet, to w piłce mnóstwo czasu - byle nie działać nerwowo, nie grać na pałę, dać sobie chwilę czasu, nawet gdy ten czas wydaje się kurczyć? Ojca, który wierzył, że każdy błąd zdąży się jeszcze naprawić?

Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi po meczu, który okazał się ostatnim występem Polaków na mistrzostwach Europy - nadal w to wierzę. Bo na tym właśnie polega kibicowanie.

Eurodostęp 2021

Eurodostęp 2021 - oferta specjalna

Kup roczny dostęp do strony TygodnikPowszechny.pl i odbierz w prezencie książkę Michała Okońskiego "Światło bramki". Nie czekaj, oferta ograniczona! Sprawdź 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej