Siódmy zmysł

Do rozwikłania zagadki, jaką jest każda choroba, podchodził najpierw od strony pacjenta, starając się poznać jego historię.

14.02.2012

Czyta się kilka minut

„A lekarz, nie bacząc na lęk chorego (i swój własny), wiedząc, jak mało wie (zawsze za mało), mówi: Stanę przy tobie. (...) Nie opuszczę cię. Nie zostaniesz sam” – ostatnie zdania z książki prof. Andrzeja Szczeklika „Kore. O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny” można czytać jak definicję lekarza. A więc lekarz to nie cudotwórca ani mag, choć przywrócenie chorego do zdrowia nieraz wydaje się nam czymś niewytłumaczalnym. Nie jest też medycznym technokratą, który wykonuje kolejne badania, przekonany, że rozmowa czy badanie ręką pacjenta to przeżytek, więc usiłuje dociec istoty choroby, nie zauważając człowieka, który jest jej siedliskiem.

Szpitalny prorok („ma pani trzy miesiące życia”) czy wszystkowiedzący lekarski prymus („tyle lat palił pan papierosy i teraz się dziwi, że ma raka?”) jako definicja lekarza wykluczają się więc same przez się.

„Kluczowe jest wzbudzenie zaufania” – mówił Profesor. „Sposób, w jaki przekazuje się nawet najgorsze diagnozy, jest decydujący dla powodzenia leczenia. To sztuka – wiedzieć, ile powiedzieć, jakich słów użyć, kiedy się zatrzymać, bo może nie każdy potrzebuje całej wiedzy. Jestem do tego bardzo przywiązany, bo stwarzając takie relacje, jest szansa obudzić w chorym nadzieję, a tej każdy oczekuje. Widziałem lekarzy, mądrych lekarzy – klinicystów, którzy masę rzeczy wiedzieli o nowotworach, a do końca czekali na wiadomość, że rak ustępuje. Czy oni chcieli się okłamywać? Nie przypuszczam, oni po prostu do końca mieli nadzieję”.

Nic do podziwiania

Klinika przy Skawińskiej w Krakowie dopiero co zakończyła tzw. ostry dyżur. Prof. Szczeklik badał wszystkich chorych przyjętych tamtego dnia do szpitala, w tym 80-letnią panią: słabą i białą jak płótno. Na skierowaniu przeczytał: „krwawiący wrzód żołądka”, bo jednemu z lekarzy, który badał pacjentkę, zwierzyła się z czarnych wypróżnień. To nie musiała być pomyłka, bo z badania morfologii krwi wynikało, że chora ma zaledwie 30 proc. odpowiedniej ilości hemoglobiny.

Rozpoczyna rozmowę. Przy każdym, nawet delikatnym ruchu na twarzy pacjentki pojawia się grymas bólu. „Krzyż panią boli?” – w wieku 80 lat to w pełni zrozumiałe. „Jeszcze jak! Od roku” – i otworzyła torebkę z pokaźnym zasobem środków przeciwbólowych. „Aha” – odpowiedział Profesor, nachylając się nad torebką jak detektyw. „Przeciwbóle”, w tym aspiryna, drażnią błonę śluzową żołądka, stąd może wynikać niska ilość hemoglobiny, złe samopoczucie. Wstępne rozpoznanie wymagało, oczywiście, potwierdzenia.

Błaha historia, jakich wiele się zdarza codziennie w każdym szpitalu, pokazuje, czym dla prof. Szczeklika w sztuce leczenia ludzi była rozmowa. Język i właściwe słowa, które pomagały mu wyciągnąć z pacjentów tajemnicę ich choroby.

Twórca i przez wiele lat szef II Katedry Chorób Wewnętrznych Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, specjalista chorób serca i płuc, twórca teorii rozwoju astmy oskrzelowej, badacz zaburzeń krzepnięcia krwi w chorobach serca – ale znany także z improwizowanych występów przy fortepianie w Piwnicy pod Baranami – był przede wszystkim lekarzem, dla którego medycyna wciąż była sztuką leczenia ludzi.

Osiągnięcia naukowe: wykrycie mechanizmu przeciwzakrzepowego działania aspiryny oraz badania nad przyczynami pojawienia się i metodami leczenia astmy oskrzelowej wywołanej aspiryną (za co otrzymał w 1998 r. Nagrodę Fundacji na rzecz Nauki Polskiej), opisanie podłoża genetycznego astmy oskrzelowej (wraz z prof. Markiem Sanakiem otrzymał za odkrycie pierwszą nagrodę renomowanego pisma naukowego „Lancet”), badania nad prostacykliną (prowadzone wraz z farmakologiem, prof. Ryszardem Gryglewskim) – nigdy pielęgnowaniu tej umiejętności nie przeszkadzały. A może nawet dlatego odkrycia te były możliwe, że w centrum zainteresowań Profesora pozostawał człowiek. Człowiek w stanie nieatrakcyjnym, bo słaby, niepanujący nad bólem i własną fizjologią, bywa, że z pretensjami. Nic do podziwiania.

O wielkości Profesora mogliby więc najlepiej opowiedzieć właśnie oni – tysiące pacjentów „kliniki prof. Szczeklika” z ulicy Skawińskiej na Kazimierzu w Krakowie. Umiejscowionej w dawnym szpitalu żydowskim, wybudowanym przed wojną przez krakowską gminę żydowską i na początku lat 40. sprzedanym przez Judenrat miastu Kraków rządzonemu przez nazistów. Zarówno te osoby, których prof. Szczeklik wyleczył, jak najbliżsi chorych, którym pomógł umrzeć w spokoju i z godnością. Przecież, czy chodzi nam o życie, czy już tylko o dobrą śmierć, zawsze będzie nam zależało na tym jednym ze strony lekarza zapewnieniu: „Nie zostaniesz sam”.

Jak zdrówko?

W pierwszej połowie lat 60. Andrzej Szczeklik nie jest jeszcze nawet doktorem (doktorat obroni w 1966 r., a habilitację trzy lata później; oba tytuły uzyska na Akademii Medycznej we Wrocławiu, prace dotyczyły tematyki z zakresu chorób wewnętrznych). Ma za sobą studia medyczne na krakowskiej Akademii Medycznej oraz naukę na uniwersytetach medycznych w USA i Szwecji. W Nowym Jorku miał staż m.in. na oddziale chirurgii plastycznej, gdzie „w ogóle nie wiedziałem, co się dzieje – np. przez trzy godziny poprawiałem czubek nosa, który trzeba było unieść bądź skręcić w prawo”. Pacjent za operację płacił, a jeśli nie był zadowolony, mógł zaskarżyć chirurga do sądu, więc młody lekarz z Polski podziwiał rzędy kolorowych segregatorów z dziesiątkami zdjęć zrobionymi przed operacją, w trakcie i w różnym czasie od jej przeprowadzenia. To była dokumentacja niezbędna, by się bronić przed potencjalnymi pozwami.

Praca we Wrocławiu, gdzie znalazł się w 1963 r., bo po powrocie z zagranicznych stypendiów w rodzinnym Krakowie trudno było mu się zaczepić (choć lekarzem był ojciec, prof. Edward Szczeklik, twórca polskiej szkoły interny, dwaj stryjowie i brat Jerzy), też musiała początkującego lekarza zadziwiać: „Pamiętam, jak przychodziłem rano do kliniki i portier mnie, szczeniakowi, otwierał wielkie, stare, neogotyckie drzwi i mówił śpiewnym lwowskim akcentem: »Moje uszanowanie panu doktorowi. No jak dzisjaj zdrówko?«, to świat się robił inny. Tu w Krakowie ktoś by pewnie na mnie zawarczał”.

Pewnej zimowej nocy, o trzeciej nad ranem, przywieziono na jego dyżur człowieka znalezionego nad Odrą, gdzie temperatura potrafiła spaść do minus trzydziestu pięciu stopni Celsjusza. Sztywny pacjent nie oddychał i nie biło mu serce, a jedyne, co mogli dla niego zrobić młody lekarz z pielęgniarką, to masować mu serce i oddychać usta-usta („O reanimacji zaczynano dopiero mówić, sprzętu nie mieliśmy żadnego”). Akcja serca wróciła po godzinie, a po dwóch oddech, o czym reanimatorzy przekonali się, wyczuwając w powietrzu metaliczny zapach denaturatu. Dzień później przywrócony życiu pacjent wyszedł ze szpitala samodzielnie, na odchodnym wygarniając lekarzom, że w szpitalu zginęła mu paczka extra mocnych.

Prostacyklina

Andrzej Szczeklik wraca do Krakowa w styczniu 1972 r., gdy zaproponowano mu stanowisko kierownika Kliniki Akademii Medycznej w Krakowie: „Ale ta klinika to było skończone dziadostwo! Jednokanałowy EKG cały czas się psuł. Byłem zrozpaczony. Pomyślałem, że jak mi nie pozwolą działać, wrócę do Wrocławia”. Ogłoszono jednak konkurs na pracę naukową, który wygrał, a przy okazji poznał szefa komisji konkursowej – Ryszarda Gryglewskiego.

Farmakolog stał się przyjacielem i najbliższym współpracownikiem Szczeklika. W 1976 r. na samych sobie sprawdzali działanie prostacykliny – enzymu produkowanego przez wyściółkę tętnic, który odpowiada za kurczenie i rozkurczanie ich ścianek. Przewidywania badaczy, że mając w ręku związek, który rozszerza naczynia i hamuje krzepnięcie krwi, doprowadzą do przełomu w leczeniu chorych po udarach mózgu i z poważnymi zaburzeniami krążenia, nie sprawdziły się. Do dzisiaj jednak leczenie zwężonych, np. zmianami miażdżycowymi, tętnic obwodowych opiera się właśnie na prostacyklinie. A na jej pochodnych bazują leki pomagające chorym z pierwotnym nadciśnieniem płucnym.

Razem z Gryglewskim spędzał noce i dnie przy łóżkach chorych, którym z powodu niedokrwienia i wynikłej z tego powodu martwicy groziła amputacja nóg. Z niesłabnącą fascynacją obserwowali, jak z każdym dniem podawania chorym prostacykliny zmniejsza się ból w stopach, a głębokie owrzodzenia na podudziach systematycznie się zasklepiają. Po publikacji artykułu o możliwości zastosowania prostacykliny w leczeniu choroby Bürgera (zakrzepowo- -zarostowe zapalenie tętnic) do krakowskiej kliniki przyjechała włoska rodzina ze swoją babcią. „»Niech nas pan nie odsyła!« – prosili. Miałem resztkę prostacykliny i udało się”.

Przy wielu okazjach prof. Szczeklik będzie powtarzać: „Lekarz przy chorym powinien siedzieć, nosić go w sobie, nie rezygnować. Oczywiście doceniam wiedzę, inteligencję, błyskotliwość, jakiś siódmy zmysł. Ale trzeba wracać do chorego, śnić o nim w nocy, polecieć do niego rano, pójść tam po południu. To dla mnie najważniejsze – upór w zmaganiu się z chorobą”.

Niespodzianki

„Wolę mały nieporządek” – powiedział Profesor w jednym z wywiadów, mimowolnie parafrazując zdanie „Wolę piekło chaosu od piekła porządku” z wiersza „Możliwości” Wisławy Szymborskiej. Jednak przez całe lata od zakończenia studiów Profesor dzień dzieli na pół: do południa siedzi przy chorych w klinice, po południu, aż do wieczora, pracuje w laboratorium albo w czytelni biblioteki medycznej. Do rozwikłania zagadki, jaką jest każda choroba, podchodził najpierw od strony pacjenta, starając się poznać jego historię. W laboratorium rozpisywał chorobę na związki chemiczne, badał reakcje i procesy – usiłował poznać niewiadomą, której konsekwencją była choroba.

„To jest specjalna przyjemność próbować zrozumieć coś więcej z chorego” – uważał. „Oczywiście jest z tym sporo roboty, ale dlaczego się tego nie podejmować?”. Nauka uczy przecież dociekliwości, pozwala zadać dodatkowe pytania, spojrzeć dalej albo bardziej w głąb. Pozwala zachować umysł otwarty na działanie przypadku albo szczęśliwego trafu, a to w nauce, także w medycynie, o wiele ważniejsze niż możliwość praktycznego wykorzystania zdobytej wiedzy.

„Aleksander Fleming po powrocie z wakacji w 1928 r. zamiast wyrzucić zarośniętą pleśnią szalkę Petriego zbadał, co też dzięki posianym tam bakteriom wyrosło. I odkrył penicylinę! A Max Delbrück, biofizyk, który wprowadził ilościowe myślenie do biologii, mówił, że w badaniach trzeba dopuszczać pewną przestrzeń swobody – niespodziankę, bo jest ona warta o niebo więcej niż wynik przewidziany”.

Chorzy, którzy dostawali ciężkich ataków astmy po zażyciu aspiryny, mieli być alergikami uczulonymi na lek. Przyczyną, jak podejrzewał prof. Szczeklik, nie było jednak uczulenie (chorzy dostawali duszności także po zażyciu niektórych leków przeciwbólowych), a zahamowanie wydzielania pewnego enzymu – cyklooksygenazy. Eksperyment, który miał tezę udowodnić, przeprowadzali we dwóch. Prof. Szczeklik podawał grupie pacjentów minimalne dawki ponad dwudziestu leków przeciwzapalnych, w tym aspirynę. Prof. Gryglewski sprawdzał w tkankach zwierząt eksperymentalnych, jak działają na cyklo- oksygenazę obecne w lekach związki.

„Z trzydziestu przebadanych związków, dwadzieścia wywoływało u astmatyków skurcze oskrzeli (zadyszkę) i jednocześnie hamowało aktywność enzymu. Nasze przypuszczenia okazały się prawdziwe!”. Opis niełatwego eksperymentu zakończył anegdotą, bo „nawet z ukochanych teorii trzeba się czasami pośmiać”: „Z cyklooksygenazy powstają związki w kształcie długich cząsteczek lipidowych, skręcających się pod pewnymi kątami. Zastanawiając się z prof. Gryglewskim, kiedy stają się szkodliwe, Ryszard zaczął je rysować jako gniazdo węży wychodzących z cyklooksygenazy...”.

Nowo odkrytą chorobę nazwano astmą aspirynową, a kolejne badania prof. Szczeklika – powiązane z interesującym go od czasu studiów procesem krzepnięcia krwi – pozwoliły poznać przyczyny, dla których aspiryna zapobiega zawałom serca i udarom mózgu.

***

Dziewczynę przyjęto do szpitala z uszkodzoną wątrobą i etykietką alkoholiczki. Miała 25 lat, z powodu picia wypisano ją już z innego krakowskiego szpitala. Kiedy prof. Szczeklik zobaczył ją pierwszy raz, zauważył przede wszystkim czerwone placki łuszczycy na twarzy. Zaczął rozmawiać z dziewczyną o sklepie, w którym pracuje, zapytał o przyjaciół. Przyjaciół nie miała. Chłopak? Z nikim się nie umawia. Potem poprosił o zdjęcie góry piżamy – ciało, usiane łuszczycowymi znamionami, było jak w ogniu.

Profesor przypomniał sobie paru znajomych chorujących na łuszczycę, którzy pili na umór, bo nie akceptowali swojego wyglądu. Lekarzy, którym etykietka „alkoholiczka” zdawała się wszystko tłumaczyć, prosił: „Postarajcie się ją zrozumieć...”. Leczenie rozpoczęto od łuszczycy, licząc, że jeśli uda się opanować jej szpecące spustoszenia, z czasem będzie możliwe naprawienie także uszkodzonej wątroby.

Profesor, który kupił dla kliniki biały fortepian, bo kontakt z muzyką uważał za nie mniej ważny w procesie zdrowienia od podawania lekarstw, nie miał wątpliwości, że taka właśnie kolejność jest właściwa: „Człowiek jest dużo bogatszy, bardziej skomplikowany, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje. Zwłaszcza że choroba, przede wszystkim przewlekła, działa nie tylko na ciało, ale na całego człowieka: w każdym przypadku trochę inaczej, prawie zawsze zmieniając go całkowicie. Spostrzec te zależności, to właśnie sztuka”. 

Korzystałam z książek: Andrzej Szczeklik „Katharsis. O uzdrowicielskiej mocy natury i sztuki” (Znak, Kraków 2003), „Dobry zawód. Z lekarzami rozmawiają Krystyna Bochenek i Dariusz Kortko” (Znak, Kraków 2007), Andrzej Szczeklik „Kore. O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny” (Znak, Kraków 2007), „Najważniejsze odkrycia są ciągle przed nami” (Naukowa Fundacja Polpharmy, Warszawa 2011), „Wspierać najlepszych. 20 lat Fundacji na rzecz Nauki Polskiej” (Wydawnictwo Naukowe UMK i FNP, Warszawa 2011) oraz z materiałów własnych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2012