Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zdaniem Rady Gospodarczej i Społecznej ONZ dokładnie 26 sierpnia licznik odmierzający wielkość światowej populacji pokaże siódemkę z dziewięcioma zerami.
Pytanie o sens bezprecedensowego tempa przyrostu ludności świata jest dziś chyba ostatnim tematem tabu. Trudno się dziwić - różne sposoby regulacji wielkości populacji kojarzą się nie bez powodu z totalitaryzmem i naruszaniem podstawowych praw człowieka. Sprawiły to m.in. eugenika stosowana przez nazistów, przymusowa sterylizacja prawie 8 mln ludzi w Indiach w latach 70. czy kontrowersyjne metody kontroli narodzin praktykowane do dziś w Chinach. Dorzućmy do tego uwarunkowania religijne, a okaże się, że problem przeludnienia świata stał się przysłowiowym słoniem w pokoju: jego obecność jest mocno odczuwalna, ale rozmowa o nim jakoś się nie klei.
Spróbujmy zatem. Jak to jest: czy jest nas już zbyt dużo, czy może - jak twierdzi wielu przywódców politycznych - zbyt mało?
Eksplozja demograficzna
Wszystko zależy od punktu widzenia. Przynajmniej na poziomie lokalnym. Zagadnienie zagrażającego przetrwaniu naszego gatunku przeludnienia świata oglądane z perspektywy wyludniającej się Polski wydaje się tematem co najmniej wydumanym. Według prognoz Wiedeńskiego Instytutu Demograficznego populacja 48 europejskich państw zmaleje w ciągu najbliższych 90 lat z 800 do 500 milionów. Nic dziwnego - dzietność, czyli liczba urodzonych dzieci przypadających na jedną kobietę w Unii Europejskiej, nie przekracza progu odtworzeniowego. Europa powoli pustoszeje.
Na tle innych państw Polska nie wygląda tak przygnębiająco - liczba Polaków w najbliższych kilkudziesięciu latach nie ulegnie zasadniczej zmianie. Także sama Unia Europejska odnotuje lekki przyrost liczby mieszkańców, ale - tu niespodzianka - nie na skutek wzrostu urodzin, lecz imigracji ludzi z krajów pozaeuropejskich.
Smutny obraz wyludniającej się Europy przeciwstawić wypada kontynentowi, na którym dynamika wzrostu ludności przyprawia o zawrót głowy. Wbrew powszechnemu mniemaniu nie jest to wcale Azja. To najprawdopodobniej właśnie tam - w Afryce - urodzi się siedmiomiliardowy obywatel świata. Nie znajdziemy miejsca, do którego lepiej pasowałoby sformułowanie "eksplozja demograficzna", niż stolica Nigerii, Lagos. Rozrasta się ono w tak szybkim tempie, że nawet rząd nigeryjski nie radzi sobie z dokładnym podawaniem liczby jego rezydentów. 290 tys. mieszkańców Lagos zamieszkujące to miasto 60 lat temu nie poznałoby go w roku 2010, gdy jego populacja osiągnęła ponad 18 mln, czyniąc je największą metropolią w Afryce.
Każdego roku Lagos powiększa się o 275 tysięcy nowych obywateli - to w przybliżeniu miasto wielkości Białegostoku. Aby utrzymać stały poziom życia w stolicy Nigerii, o tyle musiałaby wzrosnąć powierzchnia mieszkaniowa, zaopatrzenie w wodę, kanalizację i prąd, szkolnictwo i siły policji. Tak się jednak nie dzieje. Status ósmego w świecie eksportera ropy naftowej nie zmienia faktu, że Nigeria, której dochód narodowy brutto nie przekracza dochodu Czech, nie jest w stanie sprostać demograficznemu kryzysowi. Pomiędzy rokiem 1950 a dniem dzisiejszym populacja tego niewielkiego afrykańskiego państwa rozrosła się z 34 do 157 mln.
Gdyby Polska przeszła podobny proces, liczyłaby dzisiaj ponad 110 mln mieszkańców.
Czy widać gdzieś oznaki poprawy tego demograficznego koszmaru? Niestety, nie w przewidywalnej przyszłości. Współczynnik dzietności, który w latach 80. sięgał siedmiorga dzieci, po dwudziestu latach zmalał do około sześciu. Nigeryjski rząd przewiduje, że w 2015 r. Lagos, które rozrośnie się wtedy do 25 mln mieszkańców, stanie się trzecią co do wielkości metropolią na świecie. Jeżeli utrzyma się obecny przyrost naturalny sięgający 3 proc. - liczba ludności Nigerii podwajać się będzie co 23 lata. Oznacza to, że w 2057 r. osiągnie ona 600 mln. W ciągu ponad jednego wieku (1950-2057) populacja tego kraju powiększy się prawie dwudziestokrotnie.
Podobnie rzecz się ma z innymi państwami tego coraz bardziej zatłoczonego kontynentu. Do 2050 r. populacja Afryki ma ulec podwojeniu, przekraczając liczbę ludzi w Europie i na obu kontynentach amerykańskich.
Ile Ziem potrzebujemy
Scenariusze opracowane przez ONZ przewidują, że liczba ludzi na świecie zatrzyma się zapewne pod koniec wieku pomiędzy 9 a 14 miliardami. Wśród możliwych scenariuszy rozwoju jest jednak i taki, który mówi o stałym wzroście liczby ludzi do 14 mld w 2100 i 36 mld w 2300 r. Cynicznie można zauważyć, że populacja świata prędzej czy później się ustabilizuje za przyczyną prawa samoregulacji. Zubożenie, głód, wojny o surowce i epidemie zawsze bardzo skutecznie zmniejszały populację...
Czy obraz przeludniającej się planety musi być aż tak pesymistyczny? Liczony globalnie roczny procentowy przyrost ludności miał swój szczyt w 1965 r. i od tej pory systematycznie spada. Prognozy zdają się uspokajać - według U.S. Census Bureau w 2050 r. populacja świata rosnąć będzie tylko o 0,5 proc. rocznie. Po cóż więc snuć niewygodne rozważania o przyszłości świata? Niestety, z prostych szacunków wynika, że nawet przy tak znikomym przyroście liczba ludzi w ciągu następnych 140 lat się podwoi. Banalna matematyczna zależność sprawia, że każdy przyrost większy od zera doprowadza w ciągu stuleci do absurdalnie wielkich liczb.
Rozumowanie to prowadzić może tylko do jednego wniosku: przyrost naturalny na świecie nie ulegnie zatrzymaniu.
Czy jednak, rozważając zgubne dla ludzkości warianty rozwoju, należy myśleć wyłącznie o wzrastającej liczbie ludzi jako głównym czynniku naszego przetrwania? Czy rzeczywiście ona jest tu najważniejsza? Ilość zużywanych surowców czy wody wzrasta przecież nie tylko z liczbą ludzi, ale także ze wzrostem ich stopy życiowej. Wzrost populacji świata o kolejne kilka miliardów nie wydaje się tak przerażający, jak przewidują to niektórzy demografowie. Dużo bardziej brzemienne w skutki jest zrozumiałe dążenie biednych do bogacenia się. 150-milionowy Bangladesz zużywa obecnie tyle samo energii, co jedna tylko dzielnica Nowego Jorku: Brooklyn. Co się wydarzy, gdy mieszkańcy krajów rozwijających się zapragną życia na choćby takim poziomie jak w Polsce?
W ciągu ostatnich 10 lat zapotrzebowanie na węgiel w rozwijających się intensywnie Chinach wzrosło trzykrotnie. Już dziś wydobywa się tam i spala 3 miliardy ton węgla rocznie. Dalszy, nieuchronny wzrost zapotrzebowania na ten surowiec oznacza sięgnięcie do jego światowych rezerw. Tymczasem na świecie eksportuje się rocznie tylko 600 mln ton - kroplę w morzu chińskich potrzeb. To tylko jeden z przykładów wyzwań, z którymi będzie się musiał zmierzyć świat już w najbliższej przyszłości.
Podobnie rzecz się ma z wyczerpywaniem biologicznych rezerw planety. Wykorzystywanie zasobów środowiska naturalnego w sposób pozwalający na ich odtworzenie to jedyne sensowne działanie. Wie o tym każdy rolnik. Na poziomie globalnym jednak strategia taka nie ma miejsca. Według międzynarodowej organizacji Global Footprint Network zużywamy biologiczne zasoby Ziemi z prędkością przekraczającą naturalne procesy regeneracyjne. Graniczną datą jest tu rok 1978, w którym nasze potrzeby przekroczyły zdolności Ziemi do utrzymywania równowagi w biosferze. Od 1978 r. żyjemy już na kredyt, wykorzystując biosferę z prędkością uniemożliwiającą jej odtworzenie. Za następne 20 lat nasz apetyt wzrośnie o tyle, że niezbędna będzie już... cała dodatkowa planeta.
Gdyby jednak wszyscy ludzie na świecie przyjęli styl życia właściwy najbogatszym społeczeństwom, dysponować musielibyśmy zasobami ponad czterech planet wielkości Ziemi.
***
W obliczu zagrażających nam niedoborów stajemy więc przed dylematem: co możemy, a może raczej: co łatwiej zmienić - liczbę żyjących na Ziemi ludzi czy też stopę życiową do poziomu, w którym ludzkość nie będzie zagrożeniem dla samej siebie?
Styl życia krajów wysoko rozwiniętych możliwy jest obecnie tylko dlatego, że pozostała część światowej społeczności jeszcze nie wsiadła do swoich terenowych samochodów i nie kupiła 40-calowych telewizorów. To wiedza trudna do zaakceptowania. Powoli dociera i do nas to, o czym na świecie mówi się otwarcie: na poziomie globalnym żyjemy kosztem innych, biedniejszych społeczeństw.
Zderzeniu ulegają tu dwie postawy. Jedną, preferowaną przez społeczeństwa wysoko rozwinięte, jest zmniejszenie przyrostu naturalnego, przy niechęci do rezygnacji z własnego stylu życia. Drugą jest naturalny trend państw rozwijających się do bogacenia się i zwiększonej konsumpcji oraz nawoływanie do ograniczeń po stronie zamożnych.
Ten cywilizacyjny konflikt wydaje się nie mieć dziś dobrego rozwiązania.