Siedem miliardów na szczęście

W czasie potrzebnym na przeczytanie tego artykułu na świecie urodzi się około czterech tysięcy osób. W sierpniu urodzi się siedmiomiliardowy obywatel naszej planety. Najpewniej będzie Afrykańczykiem.

05.04.2011

Czyta się kilka minut

Zdaniem Rady Gospodarczej i Społecznej ONZ dokładnie 26 sierpnia licznik odmierzający wielkość światowej populacji pokaże siódemkę z dziewięcioma zerami.

Pytanie o sens bezprecedensowego tempa przyrostu ludności świata jest dziś chyba ostatnim tematem tabu. Trudno się dziwić - różne sposoby regulacji wielkości populacji kojarzą się nie bez powodu z totalitaryzmem i naruszaniem podstawowych praw człowieka. Sprawiły to m.in. eugenika stosowana przez nazistów, przymusowa sterylizacja prawie 8 mln ludzi w Indiach w latach 70. czy kontrowersyjne metody kontroli narodzin praktykowane do dziś w Chinach. Dorzućmy do tego uwarunkowania religijne, a okaże się, że problem przeludnienia świata stał się przysłowiowym słoniem w pokoju: jego obecność jest mocno odczuwalna, ale rozmowa o nim jakoś się nie klei.

Spróbujmy zatem. Jak to jest: czy jest nas już zbyt dużo, czy może - jak twierdzi wielu przywódców politycznych - zbyt mało?

Eksplozja demograficzna

Wszystko zależy od punktu widzenia. Przynajmniej na poziomie lokalnym. Zagadnienie zagrażającego przetrwaniu naszego gatunku przeludnienia świata oglądane z perspektywy wyludniającej się Polski wydaje się tematem co najmniej wydumanym. Według prognoz Wiedeńskiego Instytutu Demograficznego populacja 48 europejskich państw zmaleje w ciągu najbliższych 90 lat z 800 do 500 milionów. Nic dziwnego - dzietność, czyli liczba urodzonych dzieci przypadających na jedną kobietę w Unii Europejskiej, nie przekracza progu odtworzeniowego. Europa powoli pustoszeje.

Na tle innych państw Polska nie wygląda tak przygnębiająco - liczba Polaków w najbliższych kilkudziesięciu latach nie ulegnie zasadniczej zmianie. Także sama Unia Europejska odnotuje lekki przyrost liczby mieszkańców, ale - tu niespodzianka - nie na skutek wzrostu urodzin, lecz imigracji ludzi z krajów pozaeuropejskich.

Smutny obraz wyludniającej się Europy przeciwstawić wypada kontynentowi, na którym dynamika wzrostu ludności przyprawia o zawrót głowy. Wbrew powszechnemu mniemaniu nie jest to wcale Azja. To najprawdopodobniej właśnie tam - w Afryce - urodzi się siedmiomiliardowy obywatel świata. Nie znajdziemy miejsca, do którego lepiej pasowałoby sformułowanie "eksplozja demograficzna", niż stolica Nigerii, Lagos. Rozrasta się ono w tak szybkim tempie, że nawet rząd nigeryjski nie radzi sobie z dokładnym podawaniem liczby jego rezydentów. 290 tys. mieszkańców Lagos zamieszkujące to miasto 60 lat temu nie poznałoby go w roku 2010, gdy jego populacja osiągnęła ponad 18 mln, czyniąc je największą metropolią w Afryce.

Każdego roku Lagos powiększa się o 275 tysięcy nowych obywateli - to w przybliżeniu miasto wielkości Białegostoku. Aby utrzymać stały poziom życia w stolicy Nigerii, o tyle musiałaby wzrosnąć powierzchnia mieszkaniowa, zaopatrzenie w wodę, kanalizację i prąd, szkolnictwo i siły policji. Tak się jednak nie dzieje. Status ósmego w świecie eksportera ropy naftowej nie zmienia faktu, że Nigeria, której dochód narodowy brutto nie przekracza dochodu Czech, nie jest w stanie sprostać demograficznemu kryzysowi. Pomiędzy rokiem 1950 a dniem dzisiejszym populacja tego niewielkiego afrykańskiego państwa rozrosła się z 34 do 157 mln.

Gdyby Polska przeszła podobny proces, liczyłaby dzisiaj ponad 110 mln mieszkańców.

Czy widać gdzieś oznaki poprawy tego demograficznego koszmaru? Niestety, nie w przewidywalnej przyszłości. Współczynnik dzietności, który w latach 80. sięgał siedmiorga dzieci, po dwudziestu latach zmalał do około sześciu. Nigeryjski rząd przewiduje, że w 2015 r. Lagos, które rozrośnie się wtedy do 25 mln mieszkańców, stanie się trzecią co do wielkości metropolią na świecie. Jeżeli utrzyma się obecny przyrost naturalny sięgający 3 proc. - liczba ludności Nigerii podwajać się będzie co 23 lata. Oznacza to, że w 2057 r. osiągnie ona 600 mln. W ciągu ponad jednego wieku (1950-2057) populacja tego kraju powiększy się prawie dwudziestokrotnie.

Podobnie rzecz się ma z innymi państwami tego coraz bardziej zatłoczonego kontynentu. Do 2050 r. populacja Afryki ma ulec podwojeniu, przekraczając liczbę ludzi w Europie i na obu kontynentach amerykańskich.

Ile Ziem potrzebujemy

Scenariusze opracowane przez ONZ przewidują, że liczba ludzi na świecie zatrzyma się zapewne pod koniec wieku pomiędzy 9 a 14 miliardami. Wśród możliwych scenariuszy rozwoju jest jednak i taki, który mówi o stałym wzroście liczby ludzi do 14 mld w 2100 i 36 mld w 2300 r. Cynicznie można zauważyć, że populacja świata prędzej czy później się ustabilizuje za przyczyną prawa samoregulacji. Zubożenie, głód, wojny o surowce i epidemie zawsze bardzo skutecznie zmniejszały populację...

Czy obraz przeludniającej się planety musi być aż tak pesymistyczny? Liczony globalnie roczny procentowy przyrost ludności miał swój szczyt w 1965 r. i od tej pory systematycznie spada. Prognozy zdają się uspokajać - według U.S. Census Bureau w 2050 r. populacja świata rosnąć będzie tylko o 0,5 proc. rocznie. Po cóż więc snuć niewygodne rozważania o przyszłości świata? Niestety, z prostych szacunków wynika, że nawet przy tak znikomym przyroście liczba ludzi w ciągu następnych 140 lat się podwoi. Banalna matematyczna zależność sprawia, że każdy przyrost większy od zera doprowadza w ciągu stuleci do absurdalnie wielkich liczb.

Rozumowanie to prowadzić może tylko do jednego wniosku: przyrost naturalny na świecie nie ulegnie zatrzymaniu.

Czy jednak, rozważając zgubne dla ludzkości warianty rozwoju, należy myśleć wyłącznie o wzrastającej liczbie ludzi jako głównym czynniku naszego przetrwania? Czy rzeczywiście ona jest tu najważniejsza? Ilość zużywanych surowców czy wody wzrasta przecież nie tylko z liczbą ludzi, ale także ze wzrostem ich stopy życiowej. Wzrost populacji świata o kolejne kilka miliardów nie wydaje się tak przerażający, jak przewidują to niektórzy demografowie. Dużo bardziej brzemienne w skutki jest zrozumiałe dążenie biednych do bogacenia się. 150-milionowy Bangladesz zużywa obecnie tyle samo energii, co jedna tylko dzielnica Nowego Jorku: Brooklyn. Co się wydarzy, gdy mieszkańcy krajów rozwijających się zapragną życia na choćby takim poziomie jak w Polsce?

W ciągu ostatnich 10 lat zapotrzebowanie na węgiel w rozwijających się intensywnie Chinach wzrosło trzykrotnie. Już dziś wydobywa się tam i spala 3 miliardy ton węgla rocznie. Dalszy, nieuchronny wzrost zapotrzebowania na ten surowiec oznacza sięgnięcie do jego światowych rezerw. Tymczasem na świecie eksportuje się rocznie tylko 600 mln ton - kroplę w morzu chińskich potrzeb. To tylko jeden z przykładów wyzwań, z którymi będzie się musiał zmierzyć świat już w najbliższej przyszłości.

Podobnie rzecz się ma z wyczerpywaniem biologicznych rezerw planety. Wykorzystywanie zasobów środowiska naturalnego w sposób pozwalający na ich odtworzenie to jedyne sensowne działanie. Wie o tym każdy rolnik. Na poziomie globalnym jednak strategia taka nie ma miejsca. Według międzynarodowej organizacji Global Footprint Network zużywamy biologiczne zasoby Ziemi z prędkością przekraczającą naturalne procesy regeneracyjne. Graniczną datą jest tu rok 1978, w którym nasze potrzeby przekroczyły zdolności Ziemi do utrzymywania równowagi w biosferze. Od 1978 r. żyjemy już na kredyt, wykorzystując biosferę z prędkością uniemożliwiającą jej odtworzenie. Za następne 20 lat nasz apetyt wzrośnie o tyle, że niezbędna będzie już... cała dodatkowa planeta.

Gdyby jednak wszyscy ludzie na świecie przyjęli styl życia właściwy najbogatszym społeczeństwom, dysponować musielibyśmy zasobami ponad czterech planet wielkości Ziemi.

***

W obliczu zagrażających nam niedoborów stajemy więc przed dylematem: co możemy, a może raczej: co łatwiej zmienić - liczbę żyjących na Ziemi ludzi czy też stopę życiową do poziomu, w którym ludzkość nie będzie zagrożeniem dla samej siebie?

Styl życia krajów wysoko rozwiniętych możliwy jest obecnie tylko dlatego, że pozostała część światowej społeczności jeszcze nie wsiadła do swoich terenowych samochodów i nie kupiła 40-calowych telewizorów. To wiedza trudna do zaakceptowania. Powoli dociera i do nas to, o czym na świecie mówi się otwarcie: na poziomie globalnym żyjemy kosztem innych, biedniejszych społeczeństw.

Zderzeniu ulegają tu dwie postawy. Jedną, preferowaną przez społeczeństwa wysoko rozwinięte, jest zmniejszenie przyrostu naturalnego, przy niechęci do rezygnacji z własnego stylu życia. Drugą jest naturalny trend państw rozwijających się do bogacenia się i zwiększonej konsumpcji oraz nawoływanie do ograniczeń po stronie zamożnych.

Ten cywilizacyjny konflikt wydaje się nie mieć dziś dobrego rozwiązania.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2011