Siedem i pół

Od soboty 24 czerwca do wtorku 27 czerwca odbyła się druga runda mistrzostw. Mówiono: skończyła się zabawa, zaczęła się prawdziwa gra. Niestety, to prawda.

04.07.2006

Czyta się kilka minut

 /
/

NIEMCY-SZWECJA: w tym meczu spotkały się dwie zupełnie różne czasowości. Odnieść można było wrażenie, że Szwedzi byli gotowi do gry po końcowym gwizdku sędziego; niemiecka ofensywa wywołała trzęsienie ziemi w pierwszych minutach. Później napięcie malało; scenariusza do spotkania nie pisał Hitchcock. Był raczej rodem z polskiego kina moralnego niepokoju lub francuskiej nowej fali: od razu rozebrać drugą stronę, a potem już jej nie dotykać. Wyrzucenie Lucicia, przestrzelenie karnego uczestniczyły solidarnie w zawieszaniu akcji, psychicznym postponowaniu golasa. Trzeba wszak przyznać, że pierwsze pół godziny należało do najświetniejszych w historii niemieckiego futbolu. Taka lekkość, lekkość, która nie dawała odczuć, że stoi za nią metoda, już dawno germańskich nóżek nie niosła. Pierwsza bramka była jeszcze normalna, bardzo dobra, ale metodyczna; w drugiej pojawił się geniusz, deus ex machina. Może na tym polega świetność ekipy Klinsmanna: na tym, że w trybach (ta środkowa, plastyczna strefa, dla wroga nie do przejścia) zamieszkał duszek i wzajemnie się nakręcają. Na bliźniaczo mechanicznych Szwedów, których jedyny duszek imieniem Larsson nawet siebie nie chciał słuchać, taka synergia musiała starczyć; Kastor różnił się wyraźnie od Polluksa. Okazało się ostatecznie, że futbol to gra, w której na początku zawsze wygrywają Niemcy. Tylko mecz z Polską nie podpada pod to nowe prawo i nagle daje znowu do myślenia. Myślmy, repolonizujmy dalej Podolskiego z Klosem, lecz resztą komórek melancholizujmy, bo przecież w przeszłość po tych mistrzostwach odchodzi wielki atak Larsson-Ibrahimović. Za jego dzieje winniśmy mu wdzięczność. Czy o przyszłość Szwedów, na których z pewnością wpadniemy w kolejnych losowaniach, należy się martwić? Zapewne nie, już rosną nowe drzewa. Tylko czy zakwitnie wśród nich ciemna, ogolona róża? Bez nowego Larssona ten las wyrąbią przed wszystkimi ćwierćfinałami.

MEKSYK-ARGENTYNA: nie ma wątpliwości, że cała historia tego meczu sprowadza się do bramki Maxi Rodrigueza. Wprowadziła w te 120 minut zbyt ciasnej, choć sprawnej inteligencji cud przygodności. Na cudzie tym można opierać nadzieję, że coś się jeszcze w mundialu pięknego zdarzy, bo mecz, owszem, dla wytrawnych graczy w bierki mógł mieć swój urok, lecz bardziej ruchowo zorientowanych kibiców przygniatał bezwzględnym paraliżem. Wbrew kliszom Meksykanie zagrali, jak to się mówi, z głową (z wyjątkiem główki samobójczej, zapisanej na konto Crespo, który piłki nawet nie dotknął, bo też prawdziwi napastnicy nawet dotykać nie muszą). Przenieśli strefę do przodu i w ataku sobie podawali, co dla Messiego i Teveza (co prawda późno wprowadzonych) jest pomysłem nadto demokratycznym; oni uczyli się przecież kopać pod domem Peróna. Argentyna grała swą piłkę z roku 1990, gdy niewiele w istocie grając, wczołgała się z tasiemcem Maradoną na podium mistrzostw. Bardzo dziwna ta gra; w obronie, gdy się już ta obudziła, właściwie bez pudła, na 40-50 metrze intensywna, lecz nieco mozolna, jakby Argentyńczycy chcieli poszerzyć boisko, zadeptać linie boczne, w ataku niknąca, wyszarpywana niechętnie z wnętrzności, czyli ze środka pola. I potem ten cud, który pewnie zdarza się tylko najlepszym.

ANGLIA-EKWADOR: mecz-walium, przy którym Waszemu sprawozdawcy udało się zasnąć w pubie. Nie, bynajmniej, mało pił, tylko patrzał. To wystarczyło; obok przez parę minut chrapał Australijczyk. Dawno czegoś tak wyzbytego kolorów nie przyszło nam śledzić, wyglądało to jak risotto z sepii albo Chomiczówka w listopadowy dzień. Albion, albinos, biała kleja pudding, wszystko odbarwione, utopione w mleku. Liverpool, Manchester albo robotniczy Londyn, wczesne lata osiemdziesiąte, bezrobocie, beznadzieja - Anglicy odgrywali na boisku jakiś film Kena Loacha. Co to, do licha, było, z jakiej zapadłej dziury wkuśtykał się na boisko ten postpunkowy szczur? Czy to zasługa Erikssona, północnej wyobraźni (Strindberg, szare niebo itd.), protestanckiej diety, nienawiści do uczty Babette? Bez cienia polotu, trzy nuty na krzyż, miażdżenie trawy na dziesięciu metrach kwadratowych, szeroki zamach stopą, żeby przesunąć piłkę o kilkanaście centymetrów, czasami odwieczne centry i Roo­ney rozbiegany (no, parę kiwek) jak koń na pustej plaży. Ekwadorczycy przeciwstawili swą najmocniejszą broń, tę samą mniej więcej, co Polsce, czyli chroniczne rozbijactwo wszelkiej ciągłości i liczenie na sepuku przeciwnika; Polska, owszem, się zadźgała. Gdyby w 11 minucie Tenorio huknął szybciej swym piętaszkiem i odesłał bramkarza Robinsona na zasłużoną wyspę, mecz, jak mówi nasz ukochany itd., nabrałby może rumieńców. No, w końcu, na jedną chwilę, coś zakraśniało. Podobnie jak w meczu Argentyny z Meksykiem, toutes proprotions gardées, stał się cud. Beckham uderzył piłkę tak dziwnie, że ledwo wpadła do bramki, ledwo, ale tam gdzie trzeba, geniusz zadziałał nawet na odwyku od genialności. Ledwo, ale tam, gdzie trzeba - ostatecznie tak mogłaby brzmieć dewiza dandysa, ale czy jest to wystarczające usprawiedliwienie? O cudu, mój cudu - pisała lata temu w wierszu do Waszego sprawozdawcy zakochana studentka. Na lepszy wołacz ten mecz również nie zasługuje.

PORTUGALIA-HOLANDIA: ukochane przez wielu kibiców drużyny dały sobie po mordzie, a quasi-sędzia Iwanow też dołożył swoje. Miała być piękna koalicja piękna, tymczasem panowie wyszczerzyli kły, wyprężyli podbrzusza. Coś to przypominało, ale dajmy spokój. Zresztą pal licho dwadzieścia kartek żółtych i czerwonych, faktem jest, że Holandia nie miała nabojów. Moim zdaniem niewpuszczenie Van Nistelrooya było błędem jeszcze gorszym niż niepowołanie Frankowskiego. Bo też szybko stało się jasne, że i tu zdziałać coś można tylko drogą cudu, a nie aktualnej formy. Kuyta, chłopa solidnego, na cud nie stać, sunny boy van Persie nie miał komu podać, pierwszy sikawkowy Robben zraszał wroga po kątach i zbyt skromnie. Nigdy bym się nie spodziewał, że w ostatnim kwadransie Holendrzy tak bardzo opuszczą ręce, że aż podniosą piłkę. Rozpaczliwe centry zamiast chwili refleksji i konstrukcji linearnej, tak typowej dla futbolu holenderskiego i tak na ogół skutecznej, świadczyły o głębokiej słabości, którą pierwsze mecze ukryły. Tkanina holenderska, dobrze napięta wcześniej, straciła elastyczność, to starczyło. Struktura portugalska była bardziej związana, wydziergana na mniejszym oczku; jakość podań minimalnie wyższa, materia na 30-40 metrze minimalnie gęstsza. Sito przepuszczało jedynie pojedynczych Holendrów, a nie cały atak.

WŁOCHY-AUSTRALIA: pytanie o możliwość pozostaje tajemnicą tego meczu. Czy Australijczycy naprawdę mogli strzelić, czy też nie było takiej możliwości i jedynym ustępstwem Włochów było dopuszczenie do postawienia tego pytania? Za naszej pamięci nie zdarzyło się chyba, że proporcja w tak zwanym posiadaniu piłki wynosiła niemal 2:1 na rzecz przeciwnika Włochów. Podejrzewać jednak należy, że gdyby nie cudaczny karny, wyssany z ogólnej teorii chaosu, do rozstrzygnięcia do końca dogrywki by nie doszło. Ponieważ futbol w tej części rozgrywek ukazał swą prawdziwą naturę gry, w której decyduje przypadek, czyli karny, można by sformować taką oto jego definicję: futbol to dzieje chaosu, w których przypadek sprzyja Włochom. Wyjątkiem od reguły był mecz z Koreą na zeszłych mistrzostwach. W internecie krąży film kręcony zza krzaka: rzecz dzieje się podczas treningu Włochów; jedno z ćwiczeń polega na upadaniu w polu karnym, drugie na robieniu min do sędziego, gdy pokazuje im żółtą kartkę. Zapewne ćwiczą to wszystkie futbolowe nacje, lecz odium spada na Włochów - naród teatralnie najbardziej uzdolniony. Oklaski, kurtyna.

BRAZYLIA-GHANA: ponoć Brazylia strzeliła jakieś bramki w tych rzadkich chwilach, gdy przejęła piłkę, ponoć Ghana miała dużo wieloprocentowych okazji, ale cały mecz wydawał się, jak większość bramek, kompletnie spalony i niepodany na stół. Kucharz nie odwrócił na czas tego omleta i w istocie: i w tym meczu nie było za bardzo co jeść.

UKRAINA-SZWAJCARIA: w 109. minucie meczu usłyszałem z telewizyjnego głośnika, że "trup ten podbiegł do piłki i kopnął ją daleko przed siebie". Szczególnie się nie zdziwiłem, dopiero po chwili pojąłem, że zdanie brzmiało: "truchtem podbiegł do piłki". Dziękuję własnemu przeinaczeniu za to, że oddało styl tego meczu, jego letalny urok. Pozostanie z niego w pamięci jeden tylko obraz, pierwszego ze Szwajcarów, który podczas karnych podał piłkę bramkarzowi. Młynki, które młodzian ten wykręcał w powietrzu własnym językiem przed kopnięciem piłki należą do najświetniejszej ludzkiej komedii i w mistrzostwach tych, obok min trenera Tunezji Lemerre'a, zasługują na Grand Prix w kategorii teatru mundialowego. Cała reszta jest milczeniem, nieporadnością, zawracaniem głowy i ohydną próbą wymuszania karnego. Po dwóch słupkach w pierwszych dwudziestu minutach chłopcy zmniejszyli ogień i postawili na przyszłość, czyli na jedenastki. Młodym Szwajcarom się nie dogotowała, no future, a to, co zrobili z karnych, pozostanie tajemnicą ich młodości.

FRANCJA-HISZPANIA: już po kwadransie widać było, że z tej przepychanki w środku polu przez, jak rzecze nasz ukochany redaktor itd., koneserów zwanej, jak rzecze nasz itd., piłkarskimi szachami, Francuzi wychodzą lepiej i gromadniej. W pierwszej połowie mecz znowu osadził wynik na dwóch przypadkach, karnym, którego gwizdać się w zasadzie nie powinno i bramce z niespalonego, którego inny sędzia by odgwizdał (tak, pozostanie w pamięci ten piękny obraz Henry'ego, który wrasta w ziemię i pokazuje sędziemu ręką, jak profesor od przepisów, że gra winna toczyć się dalej). Po przerwie miejsce przypadku wyjątkowo zajęła logika, nieprzeparta chęć Francuzów. Przypominali rozklekotany, stary czołg jakoś toczący się dalej i wreszcie dochodzący do celu; sterany motor Vieira nadal działał. Było też coś w nich z łysawego Casanovy, który skupił się, przypomniał sobie dawne sztuczki, i pokazał, że jeszcze może. Czuło się zdziwienie: oni naprawdę umieją grać w piłkę. Mecz był bardzo średniej klasy, nie było w nim wspaniałości niemieckich dwóch kwadransów, ale jako jedyny dał się w miarę oglądać do końca bez stałego chodzenia do lodówki, chwytania za gazetę i innych oznak naszej niecierpliwości.

***

Jedna szesnasta finałów pokazała, że w sercu futbolu nowoczesnego tkwi rozległa sfera nierozstrzygalności; wpisany jest w nią rodzaj pata, któremu kres kładzie przypadek, niekiedy przypadek-cud. Było, nie licząc wspomnianych wyjątków, nudno, nijak, w najlepszym wypadku tak sobie, tylko pół meczu na szczycie, pozostałe siedem i pół mniej lub bardziej w dole. To chyba najgorsza druga runda od kiedy wymyślono telewizor. Dlatego Wasz sprawozdawca ucieka do dzikiego lasu, gdzie mało widać, a więcej słychać. No, weźmie może jakiś ekranik, jest tylko człowiekiem, ale zamiast pisać, będzie już tylko stukał z dzięciołami w drzewa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2006