Jaki piękny jest futbol

Po takim wieczorze jak wczorajszy nikogo się nie hejtuje. Nie mówi się o pieniądzach, nie plotkuje o gwiazdach, ba: nawet o taktyce się nie dyskutuje. Po takim wieczorze dzieci zakochują się w futbolu, a dorośli stają się znów jak dzieci.

29.06.2021

Czyta się kilka minut

Szwajcarski bramkarz Yann Sommer po obronie ostatniego karnego w meczu z Francuzami, 28 czerwca 2021 r. / Fot. Justin Setterfield / AFP / East News /
Szwajcarski bramkarz Yann Sommer po obronie ostatniego karnego w meczu z Francuzami, 28 czerwca 2021 r. / Fot. Justin Setterfield / AFP / East News /

Bardzo chciałbym umieć o tych meczach napisać tak, żeby nawet ktoś niezainteresowany piłką zechciał przeczytać tekst od początku do końca. Zarazem bardzo chciałbym napisać o nich tak, żeby oddać sprawiedliwość temu, co zobaczyłem – także sprawiedliwość w sensie czysto piłkarskim, wyabstrahowanym z emocji, choć tyle ich przecież było. W przypadku tego pierwszego spotkania, Hiszpanów z Chorwatami, opowiedzieć na przykład o hiszpańskim bramkarzu, Unaiu Simónie, który w pierwszej połowie minął się z piłką podawaną mu przez kolegę z dobrych trzydziestu metrów, czego efektem był gol samobójczy i objęcie prowadzenia przez Chorwatów – i który w dogrywce fenomenalnie obronił nogami strzał jednego z rywali i tym samym uratował swoją drużynę przed niemal pewną w tamtym momencie porażką. Opowiedzieć o prawym obrońcy Hiszpanów, który zapędził się pod chorwacką bramkę i po uderzeniu głową wyprowadził swoją drużynę na prowadzenie (w reprezentacji César Azpilicueta gra od ośmiu lat, ale jeszcze dotąd gola nie zdobył). Opowiedzieć o szarżach Chorwatów, na pięć minut przed końcem meczu przegrywających 3:1, potrafiących strzelić dwa bramki i doprowadzić do wyrównania już w doliczonym czasie gry. Opowiedzieć o trafieniu Alvaro Moraty, znów wyprowadzającym Hiszpanów na prowadzenie w dogrywce: o kapitalnym uderzeniu z woleja, zachwycającym tym bardziej, im bardziej strzelec tego podcinającego skrzydła Chorwatów gola był w ciągu ostatnich tygodni przedmiotem powszechnych szyderstw ze względu na swoją przysłowiową niemal nieskuteczność. Zrobić w tym miejscu dygresję, by opowiedzieć o oglądaniu piłki i kibicowaniu w czasach terroru mediów społecznościowych, których użytkownicy w ciągu upływających w zawrotnym tempie minut tego meczu i Simóna, i Moratę mogli zamienić w kozły ofiarne – wszystko po to, by podkreślić, że to właśnie swojemu bramkarzowi i napastnikowi Hiszpanie zawdzięczają awans do ćwierćfinału mistrzostw Europy. A potem wrócić do meritum: podkreślić, że już w tym pierwszym meczu obejrzeliśmy trzydzieści pięć strzałów na bramkę, w tym siedemnaście celnych (Francuzi ze Szwajcarami strzelali aż trzydzieści siedem razy, z czego dwunastokrotnie celnie). Podkreślić niebywałe tempo, niezwykłą wydolność zawodników, niesłychany kunszt regulujących grę artystów środka pola – najstarszego wśród Chorwatów Modricia, najmłodszego wśród Hiszpanów Pedriego; nie, z wchodzeniem w takie detale jednak uważać, przynajmniej na początku, bo ów czytelnik niezainteresowany futbolem mógłby się zbyt szybko znudzić, a z kolei piłkarski ekspert – uznać, że największy artysta środka pola, jeśli nie po prostu najlepszy piłkarz turnieju, Paul Pogba, wystąpił w tym drugim, i niemal równie niebywałym meczu tego dnia, spotkaniu Francuzów ze Szwajcarami.

Święto piłki

W emocjach związanych z tym drugim pojedynkiem (również rozstrzyganym dzięki dogrywce, oraz dodatkowo – dzięki następujących po niej rzutach karnych) pomyślałem sobie, że właściwie dzień 28 czerwca można by od teraz ustanowić jakimś międzynarodowym świętem futbolu, a kiedy wszedłem później na Twittera, przekonałem się, że pomysł ten przyszedł jeszcze wielu innym fanom futbolu, próbującym się uporać z tym, czego właśnie doświadczyli.

Wiele się w ostatnich miesiącach mówiło i pisało o tym, w jak fatalnym stanie jest ta dyscyplina sportu. Wiele się mówiło o popandemicznym spustoszeniu finansów czołowych klubów świata, które w odpowiedzi na zdarzający się im coraz częściej kryzys również natury czysto sportowej, postanowiły zaangażować się w projekt Superligi, w której za nowe i jeszcze większe niż dotąd pieniądze grałyby w kółko między sobą. Wiele się mówiło o niepokoju ich zarządców, że młody klient, któremu chcieliby sprzedawać oferowaną przez siebie rozrywkę, coraz częściej traci nią zainteresowanie; że wychowany w kulturze filmików z Tik-toka nie jest w stanie już skupić uwagi na dziewięćdziesięciu minutach boiskowych zmagań. Wiele się mówiło także o politycznym uwikłaniu organizatorów tegorocznych mistrzostw Europy, o alienacji, jaką w zwykłych kibicach budzi pomysł rozgrywania ich w tylu miastach i krajach równocześnie (Duńczycy z Czechami swój bój o półfinał będą musieli stoczyć w… Baku), o zmęczeniu nie tylko miesiącami pandemicznego futbolu, wyłącznie telewizyjnego, ze sztucznymi odgłosami trybun puszczanymi z tzw. offu, ale także miesiącami samej pandemii, z jej izolacją i niewysłowionym najczęściej lękiem. W przypadku piłkarzy mówiło się zresztą także o czysto fizycznym zmęczeniu – niektórzy jechali na turniej mając w nogach po sześćdziesiąt i więcej meczów poprzedniego sezonu; oraz o tym, czy zwyczajnie będzie im się chciało – grać dla drużyn narodowych, skoro w klubach mogą zarobić o niebo więcej.

Otóż w odpowiedzi na te niepokoje otrzymaliśmy jeśli nie najlepszy – strach to powiedzieć, kiedy do końca zostało jeszcze dziewięć meczów – turniej piłkarski w historii, to z pewnością najlepszy dzień w dziejach takich turniejów. Dwa mecze, bynajmniej jeszcze nie o najwyższą stawkę, a jedynie o awans o ćwierćfinałów. W ich trakcie czternaście goli plus seria rzutów karnych. I same wielkie historie. Kylian Mbappé dołączający do długiej listy największych gwiazd futbolu niewykorzystujących rozstrzygającej jedenastki w meczu o wszystko. Paul Pogba, którego cudowny gol i jeszcze piękniejsze podania wydawały się wręcz przerastać poziom tych mistrzostw, schodzący z boiska ze spuszczoną głową, jako przegrany i ze świadomością, że gol dający Szwajcarii dogrywkę padł po jego stracie. Szwajcarzy odsyłający mistrzów świata do domu, po meczu, w którym faworyt był tylko jeden. Dwie drużyny przegrywające na dziesięć minut przed końcem meczu dwiema bramkami – i odrabiające straty. Każde z tych zdań do rozwinięcia. Do zamiany w jakąś osobną ceremonię czy rytuał związany ze świętem futbolu. Żeby zapamiętać.

„Powiedzieć, że w tym meczu wydarzyło się wszystko, to nic nie powiedzieć” – przyznam, że zamarzyło mi się w trakcie dogrywki Hiszpanów z Chorwatami, że zadzwoni Pilch, że wygłosi taką mniej więcej frazę, a ja, stremowany i szczęśliwy jak zawsze, kiedy telefonował, z zapałem zabiorę się do polemizowania, bo przecież to nieprawda, że w tym meczu wydarzyło się wszystko. Opowiadałem kiedyś Jerzemu o „Futbolowej gorączce” Nicka Hornby’ego, który formułując przepis na mecz idealny domagał się nie tylko tego, by padło w nim jak najwięcej bramek – w meczu Hiszpania-Chorwacja padło aż osiem, więc to by się zgadzało – ale także wyjątkowo fatalnych decyzji sędziowskich, hałaśliwych kibiców, ulewy, rzutu karnego, czerwonych kartek i tak zwanego haniebnego incydentu, po którym zawodnicy obu drużyn skaczą sobie do gardeł. Otóż tutaj nikt nikomu do gardła nie skoczył, w zasadzie obywało się bez fauli i kartek, nie nurkowano i nie wymuszano, grano fair, a sędziowie się nie mylili (przy drugim golu dla Chorwatów i upewnieniu się, że piłka przekroczyła linię bramkową, wsparła ich technologia, podobnie przy karnym dla Szwajcarów) – a przecież miałem silne poczucie, że nie w świecie futbolu przebywam, a w krainie jakichś pierwszych, mitycznych opowieści. Takich, w których zły los nieoczekiwanie się odwraca, pycha zbyt pewnych siebie zostaje ukarana, przyjaciele wyciągają pomocną dłoń, brzydkie kaczątko staje się łabędziem, dzieje się katharsis – długo by jeszcze można było w tym duchu, gdyby nie pamięć zdania, które właśnie Pilch napisał kiedyś w tekście zatytułowanym, a jakże, „Metafizyka dogrywki”, a głoszącym po prostu, że mecze bez dogrywek i karnych, nawet, jak są wielkie, nie przechodzą do historii.

Nadzieja, nie nienawiść

Zapewne to błąd hiszpańskiego bramkarza wprowadził mnie w podniosły nastrój. Kiedy w dwudziestej minucie meczu stojący w pobliżu środka boiska Pedri postanowił uspokoić na moment kolejną statecznie rozwijającą się akcję swojej drużyny przez wycofanie futbolówki do bramkarza, Hiszpania dominowała na boisku w sposób absolutny, statystyki posiadania piłki pokazywały w tamtym momencie 85 do 15 procent na jej korzyść. Takich podań oglądamy w trakcie każdego meczu dziesiątki, na treningach wykonuje się ich setki - choć uczula się przy tym podających, by unikali kierowania piłki w tzw. światło bramki i jeszcze zadbali o to, by futbolówka nadmiernie nie kozłowała. W przypadku zagrania Pedriego mieliśmy do czynienia i z kozłem, i z futbolówką sunącą prosto do bramki, no ale przecież to było dobre czterdzieści metrów, a po drodze stał reprezentacyjny golkiper Hiszpanów, wybitny fachowiec, dla którego opanowanie takiej piłki, jej późniejsze podanie do któregoś z kolegów, ewentualnie daleki wykop, to jak dla mnie wstawienie przecinka.

Otóż Unai Simón się pomylił. Piłka musnęła jego stopę i wpadła do siatki. Kibicowski świat wstrzymał oddech, a potem zaczął rechotać. Zresztą jak co dzień w tym turnieju, podczas którego jednym z najważniejszych tematów przywoływanych w kontekście wydarzeń boiskowych był hejt spadający na piłkarzy w mediach społecznościowych. Z badań, jakie w ostatnich dniach przeprowadził brytyjski dziennik „Guardian” wraz z fundacją Hope not Hate wynikało, że podczas trzech pierwszych meczów Anglików na Euro do selekcjonera Garetha Southgate’a i jego podopiecznych wysłano ponad 2000 obelżywych wiadomości na Twitterze – niektóre o charakterze rasistowskim. Czegoś podobnego doświadczał także dzisiejszy bohater Hiszpanów Alvaro Morata po tym, jak nie potrafił dobić karnego Moreno w meczu z Polską: opowiadał potem, że po lekturze wiadomości, których autorzy życzyli śmierci jemu i jego rodzinie, nie mógł spać; w tym miejscu raz jeszcze przypomina się przedturniejowa konstatacja wspomnianego przed chwilą trenera Anglików, że kiedy czasem po meczu widzi, jak jego podopieczni wyciągają z szafek smartfony, gryzie się w język, żeby nie powiedzieć tym dorosłym przecież mężczyznom, że lepiej, aby tego nie robili.

Sam między słupkami

Ale w przypadku bramkarzy wchodzi w grę coś jeszcze. Często wracam do książki historyka futbolu Jonathana Wilsona, zatytułowanej „Bramkarz, czyli outsider” - opisano w niej m.in., jak to w sezonie 1990/91 golkiper Crvenej zvezdy Belgrad Stevan Stojanović wypuścił piłkę po rzucie wolnym w półfinale Pucharu Europy z Bayernem. Był dobrze ustawiony, Klaus Augenthaler strzelał prosto w niego, gdy zobaczył piłkę, zdążył pomyśleć: „Wspaniale”, pewien, że popisze się pewną interwencją. „Myślałem, że już ją mam, i być może to kosztowało mnie milisekundę utraty koncentracji” – opowiadał. Szczęśliwie jego historia, podobnie jak wczoraj historia Simóna, skończyła się dobrze: mimo błędu Stojanovicia piłkarze z Belgradu awansowali do finału, a tam, w meczu z Olympique Marsylia, właśnie bramkarz został bohaterem serii rzutów karnych. Został bohaterem, choć był o włos od zostania kozłem ofiarnym.

„Z pewnością żaden sportowiec z taką regularnością nie mierzy się z arbitralnością losu” – pisał Wilson, wyliczając rykoszety, kozły, powiewy wiatru, złe oceny sytuacji, niesamowite strzały i wszystko, z czym muszą się zmagać bramkarze, a czego nie doświadczają inni gracze. Co prowadziło go do refleksji w gruncie rzeczy religijnej: „Złe rzeczy dzieją się dobrym ludziom i niekoniecznie każdy dostaje to, na co zasługuje – taka jest smutna prawda, dla której Biblia szuka usprawiedliwienia w historii Hioba”. U Wilsona znajdziemy także cytat z Camusa, który, jak wiadomo, również był bramkarzem. „Szybko się nauczyłem, że piłka nigdy zmierza tam, gdzie byś się jej spodziewał” – mówił o swoich doświadczeniach piłkarskich (życiowych?) w wywiadzie dla „France Football”. A wypatrzony przez dziennikarzy na trybunach podczas jednego z meczów paryskiego Racingu, już po Noblu, gorąco bronił popełniającego błędy bramkarza gospodarzy. „Nie powinniśmy go obwiniać – mówił. – Dopiero gdy sam staniesz pośrodku lasu, uświadamiasz sobie, jakie to trudne”.

Pięć sekund, podczas których Unai Simón szedł wolnym krokiem z miejsca, w którym zaskoczyło go podanie Pedriego, do siatki, z której musiał wyciągnąć piłkę, upływało może najwolniej w życiu golkipera z Bilbao. Na kopenhaskim stadionie, na oczach milionów widzów przed ekranami, nie miał się gdzie schować. Ilu z nich wołało, jak komentator TVP Jacek Laskowski, „O Jezu, co tu się stało?”, a ilu „Ukrzyżuj go”?

Do utraty tchu

Być może najpiękniejsze w tegorocznych mistrzostwach Europy jest jednak to, że dają drugą szansę. Simón, jako się rzekło, uratował później swoją drużynę przed odpadnięciem z turnieju i miejmy nadzieję, że nie stanie się tematem okrutnych memów; do kapitalnej obrony w dogrywce wypada zresztą dopisać mu i świetne podanie do Azplicuety, rozpoczynające akcję Hiszpanów przed drugim golem. Wyszydzany Morata dał swoim rodakom awans do ćwierćfinału. Niewykorzystane karne w fazie grupowej nie zemściły się na Hiszpanach, przypadki Covidu w drużynie, choć skomplikowały przygotowania do turnieju, nie odbiły się rażąco na wynikach w jego trakcie. I Chorwaci, i Hiszpanie wracali do gry, odrabiali straty, ratowali się z opresji, ruszali do kolejnego szturmu – podobnie, jak Francuzi ze Szwajcarami.


Polecamy: felietony i analizy pomeczowe Michała Okońskiego w specjalnym serwisie na Euro 2020


Czasami przyczyny tarapatów, w jakie wpadali po drodze, były trywialne – Rebić zmieniał buty i w czasie, gdy to robił, padł gol dla Hiszpanów. Gvardiol podbiegł do linii bocznej, by napić się wody – i w czasie, gdy to robił, padł kolejny gol dla Hiszpanów; obserwowaliśmy zmagania śmiertelników, nie herosów. Luis Enrique, zdawałoby się: pewny już awansu, dokonywał zmian w drużynie – i w czasie, gdy to robił, jego drużyna gubiła rytm, a inicjatywę zyskiwali Chorwaci. Przeważnie jednak przyczyną tarapatów poszczególnych drużyn był niebywały poziom akcji prowadzonych przez rywala – i rozkręcone przy okazji emocje. W obu dogrywkach żadna z czterech drużyn nie myślała o spowolnieniu gry, doczekaniu do karnych, co bywało przekleństwem niejednego z dawniejszych turniejów i niewczesnych reformatorskich zapędów tych, co traktują futbol wyłącznie jako rozrywkę, a prowadzących do tego, by po zakończeniu meczu od razu wykonywać jedenastki – otóż w poniedziałkowy wieczór na Euro wszyscy ganiali się na potęgę. Taktyka, piłkarskie szachy, ustawienia, koncepcje trenerskie – przestały nagle mieć znaczenie; raz jeszcze trzeba przywołać zdanie Pilcha, że dogrywka to jest taka faza gry, w której zawodnicy już nie biegają sami, ale coś (metafizyka i prawda futbolu – dopowiadał, nie zasłaniając się tym razem żadnym dowcipem) nimi biega.

Hiszpanie z Chorwatami grali na Parken w Kopenhadze – więc na tym stadionie, gdzie na samym początku turnieju Christian Eriksen dostał zawału; zaledwie dwa tygodnie temu, a wydaje się wieczność. Zaczęli wprawdzie na biegu jałowym, ostrożnie, choć także w ataku pozycyjnym mieli momenty wspaniałe. Ja zachwycałem się coraz odważniej wchodzącym w dawne buty Andresa Iniesty Pedrim, wynajdującym sobie miejsce gdzieś w okolicach lewej flanki Hiszpanów, skutecznie dryblującym, celnie podającym, kapitalnie odzyskującym piłki – jak ktoś z komentatorów zdążył podsumować, w jego wykonaniu było to 120 minut czystej jakości i klasy w 120 minutach panującego wokół chaosu.

Ale trener Luis Enrique (skądinąd psycholog-amator, a jako selekcjoner korzystający również ze wsparcia psychologów-profesjonalistów) musiał być dumny przede wszystkim ze swojej konsekwencji w stawianiu na tak krytykowanego Moratę. A później zresztą o ostrożności nie było mowy – nawet kibice na trybunach sprawiali wrażenie ledwo żywych z emocji, a cóż dopiero mówić o piłkarzach. Na przykład o wprowadzonym z chorwackiej ławki Orsiciu, który dał fantastyczną zmianę – chciałoby się powiedzieć, najlepszą w tym meczu, gdyby nie… Ale chwileczkę, historię Daniego Olmo zostawmy sobie na puentę.

Idźcie i się radujcie

Chciałoby się jeszcze kiedyś napisać tekst o kończącym powoli karierę Luce Modriciu – oby czas w jego przypadku spowolnił jeszcze bardziej („w przypadku geniuszy sekundy upływają wolniej”, napisał ktoś kiedyś o holenderskim artyście futbolu Denisie Bergkampie – a więc nie jest to tylko doświadczenie popełniających błędy bramkarzy…), oby nie rezygnował jeszcze z gry w reprezentacji, obyśmy zobaczyli go na przyszłorocznym mundialu. Wspominając o nim w książce „Światło bramki”, przywołałem cytat z Jorge Valdano, argentyńskiego mistrza świata z 1986 r., mówiącego, że kapitan Chorwatów robi właśnie to: przypomina nam, ­śmiertelnikom, o istnieniu czasu i przestrzeni. I szczęśliwie na tym nie poprzestaje, rozsnuwając nad boiskiem mgiełkę zdrowego rozsądku. Może trochę jak Pedri, chciałoby się napisać, choć Argentyńczyk nie zostawia złudzeń: „Kiedy widzisz, jak podaje, mówisz do siebie pod nosem: »Na jego miejscu zrobiłbym tak samo«” – powiada, ale natychmiast zastrzega, że to, co robi Modrić, tylko Modrić potrafi. Na przykład strzelić zewnętrzną częścią stopy fantastyczną bramkę, jak w meczu ze Szkotami, a wczoraj przeprowadzić rajd zakończony kotłem w polu karnym Hiszpanów i drugim golem dla Chorwatów.

Zresztą od zdrowego rozsądku ważniejsza okazała się radość. „Jeśli szukacie nagłówka, mam dla was jeden: cieszcie się piłką” – powiedział po meczu w Kopenhadze trener Hiszpanów Luis Enrique (ciekawe, czy świadomie nawiązując do wezwania Johana Cruyffa do graczy Barcelony przed finałem Pucharu Europy w 1992 roku, „Salid y disfrutad” – idźcie i się radujcie), i zaiste: radości tego wieczora było co niemiara. Nawet w przypadku Francuzów – choć ostatecznie odpadli po rzutach karnych – przez spory kawałek drugiej połowy można było mieć wrażenie, że wreszcie cieszy ich gra. Arcypragmatyczni zwykle pod trenerem Deschampsem, idący po swoje tak, aby się nadmiernie nie wysilić, tym razem musieli zaatakować; nic dziwnego, skoro do przerwy przegrywali po dośrodkowaniu na głowę Seferovicia, a gdyby Lloris nie obronił karnego Rodrigueza, musieliby odrabiać stratę dwubramkową. Kilkuminutowa demonstracja ich siły robiła wrażenie: przyjęcie piłki Benzemy i wyrobienie sobie pozycji strzeleckiej w polu karnym zachwycało, podobnie jak odbiór niezmordowanego Kante, zgranie piętą Mbappe i podanie Griezmanna wzdłuż bramki przy drugim golu powołanego na turniej trochę w ostatniej chwili napastnika Realu. O uderzeniu Pogby zza pola karnego nie ma nawet co mówić – uderzeniu dającym Francuzom bezpieczne, wydawałoby się, dwubramkowe prowadzenie, podobnie jak o kilku jego podaniach z głębi pola do kolegów – gdyby Mbappe w dogrywce trafił do bramki, jedno z nich byłoby mocnym kandydatem do tytułu asysty turnieju.

Szwajcarzy jednak, podobnie jak Chorwaci, ani myśleli się poddawać. Po osłabieniach na lewej obronie Francuzów wiedzieli, że muszą atakować skrzydłami – i ich dośrodkowania siały spustoszenie w polu karnym Llorisa. Generalnie jednak ich występ był ucieleśnieniem kolejnego z powodów, dla których tak futbol kochamy: zespołowości, a wśród bohaterów tego niezwykłego wieczora wypada wymienić nie tylko strzelców bramek, Seferovicia i Gavranovicia, ale także Zubera i Xhakę. Zresztą wśród licznych paradoksów drugiego szalonego meczu z 28 czerwca jest nie tylko to, że zachwycający nas w ciągu ostatnich lat właśnie radością grania Mbappe dołączył do galerii piłkarskich sław, które w trakcie swoich oszałamiających nieraz karier nie wykorzystywały rzutów karnych, ale i to, że wyrównujący gol Szwajcarów w doliczonym, a jakże, czasie gry, padł po stracie wielkiego Paula Pogby.

Jasna cholera

Ale o Danim Olmo miało być. O jego dośrodkowaniach do Moraty i Olazarbala, dzięki którym Hiszpanie strzelali bramki w dogrywce – ale bardziej jeszcze o tym, że ten chłopak, wychowanek słynnej La Masii w Barcelonie, jako ośmiolatek nie chciał zrobić sobie pamiątkowego zdjęcia z Messim, bo oznaczałoby to konieczność zejścia na chwilę z boiska, po którym się uganiał. W tekście opublikowanym wiosną na portalu Players Tribune wspominał, że w dzieciństwie do futbolówki był wręcz przyklejony, że sypiał z nią, że kiedy próbował przywołać swoje najwcześniejsze wspomnienia, oczami duszy widzałi, jak gra ze starszym bratem na tarasie w rodzinnym domu – miał zaledwie dwa lata, ale do dziś wydaje mu się, że pamięta moment, w którym próbuje zasłonić własnym ciałem jakąś maleńką bramkę.

W Barcelonie Dani Olmo kariery nie zrobił, zresztą ciążyła mu presja – i jako szesnastolatek zdecydował się na szokujący z perspektywy absolwenta luksusowej akademii piłkarskiej na zachodzie Europy transfer do Dynama Zagrzeb. W Chorwacji nauczył się języka i grał na tyle dobrze, że mówiło się o tym, iż otrzyma miejscowe obywatelstwo, wielu wczorajszych rywali pamięta z tamtych czasów – ale ostatecznie wybrał grę dla Hiszpanii i po takim wieczorze chyba nie ma czego żałować. To spontaniczny okrzyk dziewiętnastoletniego wówczas Olmo, po zdobyciu cudownego gola w chorwackim El Clasico między Dynamem a jego odwiecznym rywalem, Hajdukiem Split, Qué hermoso es el futbol!, posłużył mi za tytuł tego tekstu.

Hiszpański pomocnik opowiadał, że powtarzał to zdanie w kółko, tonąc w objęciach kolegów, mając świadomość, że nie rozumieją słów, ale nie przejmując się tym ani troszeczkę, bo przecież coś, co przeżywał, było uniwersalne. No było, jasna cholera – żeby przywołać frazę wypowiedzianą przez trenera Manchesteru United Aleksa Fergusona po słynnym finale Ligi Mistrzów z Bayernem, w którym dwa gole zdobyte przez jego drużynę w doliczonym czasie gry zmieniły klęskę w zwycięstwo. Dziwna rzecz: miałem wtedy dwadzieścia osiem lat, z emocji po tym, co zobaczyłem, nie mogłem spać, łaziłem po Plantach starając się rozpoznać w nielicznych przechodniach ludzi, którzy przeżyli coś podobnego, w końcu zacząłem pisać. Dwadzieścia dwa lata później znów to robię: nie śpię, szukam i zapisuję.

Futbol, Qué hermoso es el futbol!

Eurodostęp 2021

Eurodostęp 2021 - oferta specjalna

Kup roczny dostęp do strony TygodnikPowszechny.pl i odbierz w prezencie książkę Michała Okońskiego "Światło bramki". Nie czekaj, oferta ograniczona! Sprawdź 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej