Seria cudów

Korytarzami przemykają ci, dla których ten dom powstał. Widać to od razu: losy mają poharatane. Życie dało im w kość, ludzie zaleźli za skórę.

04.12.2017

Czyta się kilka minut

Ks. Radosław Siwiński: Któregoś dnia przejeżdżałem obok tego budynku i pomyślałem: „To będzie nasze miejsce”. Dom Miłosierdzia w Koszalinie / DOM MIŁOSIERDZIA W KOSZALINIE
Ks. Radosław Siwiński: Któregoś dnia przejeżdżałem obok tego budynku i pomyślałem: „To będzie nasze miejsce”. Dom Miłosierdzia w Koszalinie / DOM MIŁOSIERDZIA W KOSZALINIE

W Koszalinie późny wieczór. Pod oknem starej kamienicy przejeżdżają pojedyncze samochody. Światło lampki pada na stół wyłożony fakturami i na telefon, który dzwoni co chwilę. Ks. Radosław Siwiński jest zajęty. Jeszcze teraz ktoś puka do jego drzwi, znowu ważna sprawa.

Ale teraz jest czas na opowieść o cudzie.

– Od założenia Domu minęło pięć i pół roku, a wydarzyło się tyle, jakby to było dwadzieścia – mówi ks. Siwiński, założyciel Domu Miłosierdzia Bożego.

Poczucie misji

– Cześć, jestem Karolina – drobna dziewczyna z kręconymi włosami lekko się uśmiecha. – Jestem już trochę zmęczona, dzisiaj było dużo pracy. Oprowadzę cię.

Spacerujemy korytarzami piętrowego domu z czerwonej cegły przy jednej z głównych ulicy Koszalina. Ale Dom Miłosierdzia to także Dom na Roli, czyli miejsce na wsi pod miastem, którego mieszkańcy – również po przejściach – mogą liczyć na spokój i wyciszenie. A także Dom w Uliszkach, przeznaczony tylko dla kobiet.

Karolina jest wolontariuszką. Dzisiaj jej rolą w Domu w Koszalinie jest odbieranie telefonów i dbanie o to, żeby ci, którzy się tu pojawiają, czuli się zaopiekowani. Niedawno skończyła studia. Nie bardzo miała co ze sobą zrobić. Koleżanka poleciła jej to miejsce: „Spróbuj, może to dla ciebie”.

Jest tu do dziś. – Do domu rodzinnego na razie nie wrócę – mówi Karolina. Nie chce wchodzić w osobiste szczegóły: – Mam tam pewne niepozałatwiane sprawy. Na razie jestem tutaj. Pracuję, mam dach nad głową. Lubię to miejsce.

Chodzimy po długich korytarzach piętrowego budynku. Popołudniowe światło wpada przez wysokie okna. Korytarzami przemykają ci, dla których Dom Miłosierdzia powstał. Widać to od razu: losy mają poharatane. Nie zawsze patrzą z ufnością. Życie dało im w kość, ludzie zaleźli za skórę.

Oglądam zdjęcia rozwieszone na kolejnych półpiętrach. Na jednym ks. Siwiński udziela młodej parze ślubu. Na innym chłopaki z Domu mocują się przy remoncie. Na kolejnym: te same korytarze, które dzisiaj pachną świeżością, pokryte są odrapaną farbą i odpadającym tynkiem.

Wolontariusze, tacy jak Karolina, w większości mieszkają w Domu Miłosierdzia. Są pod ręką, służą pomocą mieszkańcom i tym, którzy o trzynastej każdego dnia przychodzą z miasta na ciepły posiłek. Ich życiorysy nie są tak tragiczne jak w przypadku podopiecznych Domu. Ale nie są tu z przypadku. Dziś spotykają się wieczorem na „integracji”. Siadają w kręgu w pokoju pełnym książek, które przynoszą różni dobrzy ludzie, i grają w gry planszowe. Pochodzą z różnych części Polski. W wolontariacie mają różny staż. Nieraz znają się zaledwie od kilku dni.

Na przykład Przemek – mieszka tu od jedenastu dni. Odwiedził w Koszalinie brata, szedł ulicą, zobaczył, że w kaplicy trwa adoracja. Wszedł, dowiedział się więcej i został. Zrobił sobie „przerwę”: rzucił pracę jako trener w biznesie i życie w Warszawie. – Praca w Domu Miłosierdzia jest bardziej wymagająca niż praca w korporacji. Tutaj – mówi Przemek – jest odpowiedzialność za drugiego człowieka. I ma się poczucie misji.

Ta historia to nie przypadek

Ksiądz Siwiński siada za stołem w swoim pokoju i zaczyna od początku:

– Pochodzę z Kołobrzegu. W latach 1996–2004 przebywałem we francuskiej Wspólnocie św. Jana założonej przez dominikanina o. Marie-Dominique’a Philippe’a. Przez rok pracowałem ­również ­w Rumunii i kilka miesięcy spędziłem w Gwinei. Po powrocie wstąpiłem do Wyższego Seminarium Duchownego w Koszalinie. W 2007 r. zostałem wyświęcony. Robiłem potem doktorat z filozofii na Uniwersytecie Papieskim im. Jana Pawła II w Krakowie i tam miałem świetną grupę mądrych, otwartych studentów, z którymi uznaliśmy, że musimy coś stworzyć. Że musi powstać dom, dom z prawdziwego zdarzenia, który będzie nie tylko naszym miejscem, ale także miejscem schronienia dla potrzebujących, poturbowanych przez życie. I wtedy zaczęły dziać się cuda.

Któregoś dnia przejeżdżałem obok budynku, w którym teraz siedzimy, i pomyślałem: „To tutaj. To będzie nasze miejsce”. Pobiegłem do biskupa, który jest niezwykle mądrym człowiekiem. Zgodził się, nie musiałem długo go prosić. Dom był totalną ruiną. Na początku w Domu mieszkała pewna starsza pani, która przeszła w życiu koszmar, i którą przywieźliśmy z Krakowa. Jest tu do dziś i pewnie zostanie z nami na zawsze. Na początku, w trudnych warunkach, mieszkała z nami także Ilona, dziś wiceprezes naszego stowarzyszenia.

Pierwszą potrzebą były okna. Musieliśmy mieć dwieście sztuk. Rozmawiałem z przedsiębiorcą, który produkuje okna, a on powiedział: „Proszę księdza, ja wam dam te dwieście okien”. Czy to nie cud? Podobnie było z kaloryferami. Musieliśmy jakoś ten budynek ogrzewać. I znalazł się człowiek, który zaoferował, że nam te nowe, piękne kaloryfery założy.

Czy wie pan, jaka jest historia tego domu? Dla mnie to nie może być przypadek. Dom ma sto lat. Najpierw zamieszkiwały go protestanckie siostry, a po wojnie był tu szpital, w którym urodziło się wielu mieszkańców Koszalina. Do dzisiaj patrzą na to miejsce z sentymentem. Dom kupiliśmy w 2012 r. dzięki kredytowi. To też niespotykane, bo banki nieczęsto dają pieniądze na takie przedsięwzięcia.

Na początku remontowaliśmy go wspólnymi siłami wolontariuszy, przyjaciół, różnych dobrych ludzi. Wszystko trzeba było oczyścić ze śmieci, mebli, starych dywanów. Ale wkrótce zadzwoniła do nas dyrektor zakładu karnego w Koszalinie i – tu kolejny cud – zaoferowała, że przy pracach pomogą osadzeni. Jeszcze w 2012 r. na szczycie domu stanął krzyż, a trzy miesiące później oddaliśmy do użytku kaplicę, która dziś jest otwarta przez cały czas.

Ksiądz, czyli gościu

M. jest zmęczony po robocie, więc nie chce długo gadać. Ale szybko się rozkręca.

Już jako nastolatek sprawia problemy, wpada w złe towarzystwo. W wieku 17 lat dostaje pierwszy wyrok, w więzieniu spędza 11 lat. Dzisiaj się tego okresu wstydzi. Ludzie na niego dziwnie patrzą, bo ma na ciele tatuaże zdradzające przeszłość.

Jako nastolatek należy do grupy okradającej domy jednorodzinne. Wpada w alkohol i narkotyki, z których długo i z trudem będzie wychodził. Ale się uda.

– Jakbyś mnie wtedy zobaczył... Zupełnie inny człowiek – opowiada M. – Była we mnie agresja, nienawiść do ludzi. Teraz jestem spokojny, potrafię się otworzyć, dogadać. Chcę żyć normalnie.

Kiedy wyszedł zza krat, trafił na terapię przeciwuzależnieniową. Już wtedy rodziła się w nim potrzeba zmiany, a przede wszystkim – kontaktu z Bogiem, modlitwy. Taką potrzebę trudno opisać, po prostu się pojawia i pozostaje.

Ktoś mówi, że w Koszalinie jest miejsce, które przyjmuje takich jak on. I że jest ksiądz, z którym można się dogadać, który nie ocenia, nie skreśla za wygląd, przeszłość, za środowisko, z którego się przychodzi.

– Zadzwoniłem – mówi M. – Gadaliśmy może pięć minut, ale opowiedziałem księdzu całe swoje życie. Jakie mam problemy, że jestem po terapii i że chcę się zmienić. A ksiądz powiedział: „Przyjeżdżaj”. Rozumiesz? Gościu słyszy mnie po raz pierwszy przez telefon, nigdy mnie nie widział, nic o mnie nie wie, i mówi: „Przyjmę cię”. Coś się we mnie otworzyło.

Dom, dodaje M., daje mu nie tylko spokój, dach nad głową, regularne posiłki i odcięcie od używek. Dom jest wspólnotą. Tutaj jest modlitwa, czyli coś, czego M. gdzieś w duchu potrzebował od dawna. Dzisiaj jest nawrócony, praktykuje. Wierzy, że z pomocą Boga uda mu się wyjść na prostą. Już wychodzi. Codziennie ciężko pracuje w firmie w Koszalinie, daje z siebie wszystko. Ma u szefa szacunek, układa sobie życie tak, jakby trudnych przejść nigdy nie było, jakby wszystko zaczął od początku. Czysta karta.

W tym momencie twarz M. rozjaśnia szeroki uśmiech. – Niedługo chcę się wyprowadzić – mówi. – Nie dlatego, że mi tutaj źle. Przeciwnie: Dom przygotował mnie do pójścia na swoje. Zamierzamy z dziewczyną wynająć w Koszalinie mieszkanie. I żyć jak ludzie.

Czy dawne życie do M. się nie dobija, demony nie wracają? – Nie – stwierdza z przekonaniem. – Od poprzedniego życia zawsze można się odciąć. Mnie się to udało.

Od siódmej do piętnastej

Wolontariusze i mieszkańcy krzątają się po korytarzach. Będąc tu, ma się wrażenie, jakby każdy już dawno wiedział, jaką ma rolę. Ks. Siwińskiego często nie ma, jest w rozjazdach, tak jak dzisiaj, niedługo wybiera się do Anglii. Na ścianie w korytarzu wisi więc harmonogram zadań: podchodzą, sprawdzają, biorą się za robotę. Na przykład: ty dzisiaj jesteś na kuchni, ja mam wolne. Jasna sprawa.

– Dom Miłosierdzia w Koszalinie jest domem bardzo trudnym i głośnym. Miasto, kaplica, pełno ludzi. Ciągle coś się dzieje, ktoś przychodzi, wychodzi, wraca z pracy. Dziennie mamy do rozwiązania setki spraw i problemów. Zdarza się, że jednego dnia przychodzi do nas pięć osób, które potrzebują pomocy. Za organizację tego wszystkiego odpowiadają wolontariusze. Każdy z nich zna swoje obowiązki, które staramy się rozkładać równomiernie – powie mi ks. Radosław Siwiński. – Często trafiają do nas ludzie z pragnieniem porozmawiania. Z każdą taką osobą staram się spotykać. I modlić się. W Domu Miłosierdzia nie pytamy ludzi o wiarę, jeśli ktoś nie chce, to ja modlę się za niego w sercu.

Czy ks. Siwiński nie miewa momentów zwątpienia? Czy cud, o którym mówi, odnosi się też do najbardziej ludzkiej strony takiej działalności: zwykłego, zawodowego wypalenia? – Sam się dziwię, że jeszcze nie zwariowałem. A tak poważnie: proszę mi uwierzyć, jestem bardzo szczęśliwy, mimo że codziennie jestem zmęczony, co wieczór – tłumaczy. – Oprócz tego, mam wiele innych obowiązków, które pozwalają mi na dystans. Na przykład wyjazd do Londynu, gdzie głoszę rekolekcje dla Polonii.

Dom Miłosierdzia nie istniałby tylko dzięki cudom, szczęśliwym zbiegom okoliczności i bezinteresownym ludziom. Ale nie ma jednego „patrona”, kogoś, kto czuwałby nad całym przedsięwzięciem. – Mamy setki znajomych i przyjaciół, na których możemy liczyć – mówi ksiądz. – Są gotowi do każdej pomocy. Nieraz okazywało się, że dzięki nim wychodziliśmy z ciężkich sytuacji, jak wtedy, gdy konieczny był remont budynku. Dochodzi do tego komisja rewizyjna. Samo stowarzyszenie liczy 15 członków i posiada żywy, aktywnie działający zarząd. To ogromne wsparcie.

Specjaliści od pomocy bezdomnym i uzależnionym często zwracają uwagę, że miejsca takie jak Dom Miłosierdzia muszą się opierać na jasno wytyczonych zasadach i celach. Nie mogą być miejscami, w których bezdomny przebywa bezwarunkowo i „na zawsze”. Księdza Siwińskiego pytam o jednego z mieszkańców. To mężczyzna w sile wieku, pracujący i zarabiający. Mógłby ułożyć sobie życie poza murami Domu. A jednak ciągle tu mieszka.

– Jest jeszcze za wcześnie – mówi ks. Siwiński. – Chociaż jego sytuacja materialna jest w miarę dobra, to on sam miewa jeszcze dołki, potrafi nie wstać do pracy, spędzić cały dzień w łóżku. Nasz Dom jest po to, żeby takie osoby nie tylko znalazły schronienie, ale też „uzbroiły się” psychicznie do normalnego życia.

Ks. Siwiński przytacza też przykład mieszkańca z problemami alkoholowymi, który pracuje poza Domem po kilkanaście godzin dziennie. Pracodawca zatrudnia go bez umowy. Ks. Siwiński musiał temu mieszkańcowi powiedzieć, że nie może pracować w takim wymiarze czasu, bo grozi to chęcią „resetowania się” za pomocą alkoholu. Poprosił też, by mężczyzna postarał się o umowę. Inaczej będzie musiał Dom opuścić, bo nie taka jest wizja tego miejsca.

W Domu panuje dyscyplina – mówi dalej ks. Radosław. – Może zabrzmi to surowo, ale musimy pewnych rzeczy wymagać. Przede wszystkim nie przyjmujemy osób pijanych i pod wpływem narkotyków. Chyba że jest zima, wtedy musimy je przyjąć. Ale uzależniony musi mieć wolę wyjścia ze swojej choroby, nie może wnosić do domu problemów ze swojego świata. Nasz Dom zbudowany jest na trzech fundamentach. Pierwszy to Jezus. Bez niego nic się nie dzieje. Tak jak powiedziałem: nie pytamy o wiarę. Ale w naszej kaplicy trwa adoracja Pana Jezusa przez 24 godziny na dobę, codziennie spotykamy się na modlitwie, a w niedzielę mamy mszę świętą. Drugi fundament to miłość. Chcemy tym ludziom pokazać, że są potrzebni, że ktoś ich kocha – to dla nich bardzo ważne, bo często nigdy nie uświadczyli w życiu miłości. A fundament trzeci to praca. Naszym zdaniem praca jest czymś, co pozwala powoli odbudować swoje życie, stanąć na nogi. Jeśli ktoś nie pracuje na zewnątrz, pracuje w Domu. Jeśli udało mu się znaleźć zatrudnienie, proszę, by uczciwie dołożył się do potrzeb Domu. A Dom jest utrzymywany wyłącznie z datków. Żadna z publicznych instytucji nie udziela nam wsparcia. Z doświadczenia wiem, że kiedy nam czegoś brakuje, i zaczynamy się o to bardzo mocno modlić, to problemy się rozwiązują. Zawsze, podkreślam, zawsze kiedy potrzebowaliśmy pieniędzy na utrzymanie, modliliśmy się i pieniądze po prostu się znajdowały.

– Kościół powinien być na potrzebujących otwarty cały czas, nie tylko od siódmej do piętnastej – zaznacza ks. Siwiński. – Powinno się też dawać potrzebującym szanse i możliwości, a nie tylko zaspokajać podstawowe potrzeby. To dlatego stworzyliśmy kawiarnię Kawa z Duszą w Koszalinie. Dochód z jej działalności przeznaczamy na Dom, a poza tym dzięki niej udało nam się zatrzymać ludzi, na których szczególnie nam zależało. Niedługo otworzymy też piekarnię, w której będziemy sprzedawać chleb ze znakiem krzyża. Piękna inicjatywa, prawda?

Dom jest tam, gdzie ludzie

D. o Domu Miłosierdzia mówi, że to „jego miejsce”. Stać go na wynajęcie mieszkania, ale woli zostać tutaj. Bo tutaj nie ma wszystkiego tego, czym kusi i grozi zewnętrzny świat.

Jako czterolatek D. zapada na ciężką chorobę. Leży w szpitalu, choruje na sepsę, dostaje punkcje prosto w kręgosłup. To wtedy zaczyna zażywać coraz silniejsze leki przeciwbólowe. Z czasem zwiększa dawki, kolejne tabletki przestają działać. Uzależnia się. W szpitalu – opowiada – rodzice nie odwiedzają go ani razu.

– Jestem całkowitym wrogiem alkoholu. Nie mogę znieść pijanej osoby w swoim otoczeniu. Wszystko przez to, że w dzieciństwie napatrzyłem się na ojca – opowiada D. Jego ojciec prowadzi prywatną firmę budowlaną, ale większość zysków przepija. Zdarzają się noce, kiedy D. i jego bracia muszą stać na baczność, podczas gdy ojciec siedzi w kuchni pijany i bełkocze. – Ruszyłeś się i od razu dostawałeś – opowiada D.

Jako nastolatek chce się uczyć, ale nagle ojciec oświadcza: „Szkoła? A po co ci szkoła? Będziesz robił u mnie”. D. zaczyna harować. Braki, spowodowane piciem ojca, musi uzupełniać dwa razy cięższą pracą na budowach. W ten sposób uczy się fachu, który ma do dziś, ale traci młodość i radość życia.

Miał w życiu kilka miejsc, o których myślał „dom”. Ale te epizody kończyły się źle. Ostatni związek z kobietą trwał osiem lat. Skończył się nagle, kiedy D. usłyszał, jak córka partnerki mówi jej przez telefon: „Zostaw tego kołka, po co ci on?”. D. się wtedy spakował, wyszedł i nie wrócił. Nie chciał żyć tam, gdzie go nie chcą. A że wyznaje zasadę, iż wszystko, co wypracował, zostawia za sobą, wyszedł z tego związku z jedną torbą.

Do Domu Miłosierdzia trafił po ostatnim detoksie. Osiem dni przed zakończeniem przyszedł do niego lekarz i powiedział: „Panie D., my już pana leczyć nie możemy”. Więc D. wygrzebał kontakt do ks. Radka i zadzwonił. Ksiądz długo go o życie nie wypytywał, po prostu zaprosił. D. trafił najpierw do Domu na Roli i pomyślał, że zawsze o czymś takim marzył: wieś, natura, cisza, spokój. Tam spędził dwa miesiące, od miesiąca jest tu, w Koszalinie. I to o tym miejscu myśli „dom”.

O D. pytam ks. Radosława Siwińskiego.

– Dom jest tam, gdzie są ludzie – mówi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2017