Serce się nie starzeje

Mając zaszczyt otrzymać Nagrodę im. Kazimierza Wyki za książkę będącą biografią Czesława Miłosza, muszę powrócić na chwilę do lat dawnych, do intelektualnej przyjaźni i bliskości, jaka połączyła wtedy poetę i krytyka.

04.02.2013

Czyta się kilka minut

Poznali się jeszcze przed wojną, gdy tomowi „Trzy zimy” ku zadowoleniu jego autora młody krytyk poświęcił przenikliwy szkic, pięknie pisząc, że „płomień gorzkiej młodości huczy w marmurze klasycznej dojrzałości artyzmu Miłosza. Płomień na ścianach zastygł, łopoty ognia skreśliły się w języki i narysy, huk zwęźlił się w skróty, jak dźwięk w nutę się zwęźla”... Ważniejsze jednak było spotkanie kolejne, już podczas hitlerowskiej okupacji, kiedy Miłosz wraz z Jerzym Andrzejewskim dotarli w roku 1941 do nieodległych od Krakowa Krzeszowic, gdzie mieszkał Wyka. Z tej wizyty zachowało się znane zdjęcie: trzej mężczyźni, w obowiązkowych wtedy marynarkach, przysiedli na stosie desek koło tartaku. A także wspomnienie przyszłego autora „Popiołu i diamentu”, według którego po kolacji i być może nie bez wpływu serwowanej do niej nalewki, długo w noc dyskutowali frazami, które mogłyby zagościć w dziełach Stanisława Wyspiańskiego:


– Czy pamiętasz taką noc?
– Bardzo ciężki jestem kloc.
– Wciąż się we łbie kurzy?
– Życie nuży.
– Daj drapaka, daj drapaka!
– Polska, owszem, ale jaka?

Zauważmy, że obok żartu, obok wesołości tym cenniejszej, iż przynajmniej na chwilę unieważniającej codzienny okupacyjny strach, równie ważna była w tym spotkaniu wspólnota myśli. Pytając o Polskę, pamiętając o wielkim interpretatorze narodowych fantazmatów, jakim był autor „Wesela” i „Nocy listopadowej”, Andrzejewski, Miłosz i Wyka odkrywali wspólnotę myśli. Wszystkim im obca była konspiracyjna ciemna mitologia ofiary, daniny krwi, kamieni rzucanych na szaniec, patriotyzm nieliczący się z rozsądkiem, honorujący piękne, odważne, ale i straceńcze gesty. Podziemne życie oskarżali o poświęcenie intelektu na ołtarzu narodowych emocji, a czasem też – o zwykłe rozpolitykowanie, nieustające swary.

Połączenie swoistego zaczadzenia, wielkich, romantycznych z ducha symboli z osobistymi nieustępliwymi ambicjami potrafimy, niestety, także dziś odnaleźć w naszym życiu publicznym, gdy śledzimy choćby publiczne spory wokół narodowych powstań – styczniowego czy warszawskiego. Siedemdziesiąt lat temu Wyka i Miłosz, de facto w opozycji do głównego nurtu narodowej myśli, ustalali program solidnej, codziennej, mało widowiskowej pracy, który przyjdzie im realizować w roku 1945 i w dalszych, coraz ciemniejszych latach. Wobec konieczności podejmowania trudnych politycznych wyborów i nieuchronnego płacenia za nie ceny.

To w redagowanej przez Kazimierza Wykę „Twórczości” ukazały się tak ważne wiersze Czesława Miłosza jak „Campo di Fiori” oraz cykl „Świat”, przekład „Ziemi jałowej” Eliota czy wreszcie – w zdumiewający sposób przeoczony przez ówczesną cenzurę – jednoznacznie antytotalitarny „Traktat moralny”. To tutaj Miłosz przekonywał, iż „głównym utrapieniem współczesnej poezji jest (...) peu de realité, czyli przebywanie w kredowym kole ściśle określonych sposobów reagowania na świat”.


Pisz o ludziach delikatnych


Wskazanie niedostatku rzeczywistości w wierszu zaowocuje słynnym miłoszowskim szukaniem „formy bardziej pojemnej”, wychodzeniem poza gatunkowe granice, wspaniałością takich tomów jak „Nieobjęta ziemia”, gdzie pisarz przemawia wieloma językami, tonami, głosami. Ale jest też w nim może zalążek artystycznego zamysłu, który Miłosz w pełni jednoznacznie nazwie dopiero pod koniec swego życia. Lata wojny przyniosły mu bowiem nie tylko spór o sens i formy walki podziemnej oraz porzucenie dotychczasowej poetyckiej dykcji na rzecz języka ściśle oddającego ówczesną, piekielną zaiste, rzeczywistość. Były także momentem, gdy bardzo mocno sformułuje zarzuty wobec polskiej wrażliwości. A właściwie: niewrażliwości.


Z chwil wrześniowej tułaczki pozostaną mu w pamięci obrazy rannych szeregowców, dogorywających w pyle polnych dróg, daremnie czekających na wóz sanitariuszy. Dowódcy najwyraźniej zapomnieli o nich, odsłaniając – takie będzie w każdym razie odczytanie Miłosza – brak szacunku dla pojedynczego życia, jeśli nie jest już przydatne jakiejś ogólnej, ponadjednostkowej idei, na przykład walce w obronie ojczyzny. Mimo całej swej anarchiczności, polska wrażliwość nakierowana jest na śmierć, na ofiarę, a nie na troskliwe podtrzymywanie życia; ważna jest dla niej nie jednostka, ale grupa, wspólnota: rodzina, parafia, żołnierski oddział – powie poeta.


Uważna refleksja nad prawdziwością tego oskarżenia z pewnością przekracza ramy danej nam chwili, choć moglibyśmy zauważyć, iż literatura lat ostatnich z dużym zaangażowaniem odsłania jednostkowe traumy, skrywane wcześniej w obrębie – tak bardzo przez nas szanowanej – polskiej rodziny. Przywołuję jednak te wczesne miłoszowskie intuicje z innego powodu, po to mianowicie, by nakreślić łuk między krzeszowickimi rozmowami z roku 1941 a Krakowem przełomu wieków, kiedy to Czesław Miłosz, dawno już po śmierci i Wyki, i Andrzejewskiego, sam zbliżając się do kresu drogi, na nowo formułował zadania swej poezji. Mówił wtedy mianowicie, iż gdyby mógł zacząć pracę od początku, każdy jego wiersz byłby historią właśnie pojedynczego ludzkiego losu, jednostkowego życia z jego wspaniałością, ale też nieuchronnością klęsk, rozczarowań, cierpień.


Szczerze mówiąc, wątpić możemy, czy zamiar taki dałoby się konsekwentnie zrealizować. A przecież nie sposób nie dostrzec głębokiego moralnego sensu takiej postawy. Pozwalając sobie na dozę patosu, powiedziałbym, że oto znajdujemy się w samym centrum, czy właściwie: w sercu tego, co określilibyśmy jako sens istnienia literatury. Sens pisania, któremu służy artystyczna wyobraźnia, czyli – jak ją nazwał przyjaciel Miłosza, Zbigniew Herbert – „narzędzie współczucia”. Pisać po to, by odczuć, zrozumieć, przynajmniej dotknąć losów innych ludzi, którzy nie opisują samych siebie, a których istnienia żadną miarą nie powinny być zapomniane.


Stary Miłosz starał się spłacać dawne rachunki, przywołując życiorysy tych, którym zbiorowa uwaga poświęciła mniej czasu niż jemu, tych, którzy pozostali w cieniu. Poeta młodszy od niego o ponad trzy dekady, Adam Zagajewski zapisuje dziś takie oto piękne zdania: „Przypomniał mi się sen sprzed jakiegoś czasu – w tym śnie zawarta była instrukcja dla mnie: pisz o ludziach delikatnych. I nic więcej. Nie było tam uzasadnienia, ideologii. Tylko wskazówka: pisz o ludziach delikatnych. Pomyślałem o cioci Ani, o jej życiu. O tylu innych ludziach, istniejących lekko, niezdobywających pierwszej nagrody w konkursie życia”.


Serce się nie starzeje


Poruszającą zdolność współodczuwania znajdziemy oczywiście w wielu wierszach Czesława Miłosza, choćby we wspaniałym finale poematu „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada”, gdy przed nasze oczy poeta stawia zapamiętaną z młodości litewską służącą, starą, kruchą Alżbietę, która owinięta chustką, ostrożnie stawiając nogi w „śmiesznych, spiczastych, zapinanych z boku” bucikach idzie mroźnym porankiem na mszę w którymś z wileńskich kościołów. Chciałbym tu jednak przywołać przykład inny, zaczerpnięty z powieści należącej do kanonu XX-wiecznej literatury, powstałej zresztą w podobnym czasie (a nawet w podobnym artystycznym kręgu), co tłumaczona przez Miłosza i publikowana w „Twórczości” „Ziemia jałowa”.


W wielkim poemacie Eliota Londyn zamienia się w nierzeczywiste, zasłonięte mgłą miasto, nawiedzane przez duchy umarłych, jakkolwiek oko poety potrafi też dostrzec drobinę ludzkiego losu, miłosne spotkanie: gorzkie, pozbawione piękna, nieunieważniające kobiecej samotności. „Pani Dalloway” Virginii Woolf bliższa jest naszego zwykłego doświadczenia, choć nieco uwznioślonego, poddanego pisarskiej krystalizacji. Oto po trzydziestu latach spotykają się dawni, niedoszli zresztą kochankowie, którzy kiedyś zmarnowali szansę na spełnioną miłość. Wszystko powinno być dawno pogrzebane, przysypane gruzem dni, a jednak nie jest. Ona, Klarysa, ciągle na nowo musi upewniać się w słuszności podjętej niegdyś decyzji; on, Piotr, roztrwonił gdzieś życie, teraz wiąże się z inną kobietą, ale tak naprawdę pragnie nadal uczucia Klarysy.



„Wiem, wszystko wiem, myślał Piotr; wiem, na co się ważę, myślał, przesuwając palec wzdłuż ostrza scyzoryka. Klarysa, Dalloway i oni wszyscy. Ale pokażę Klarysie... I nagle zwyciężyły go te niepokonane siły miotające się w powietrzu i ku swemu najwyższemu zdumieniu wybuchnął płaczem. Płakał, płakał bezwstydnie, siedział na kanapie i łzy płynęły mu po policzkach.

A Klarysa pochyliła się do przodu, wzięła go za rękę, przyciągnęła do siebie, pocałowała; i naprawdę poczuła jego twarz przy swojej (...) było jej z nim dobrze i swobodnie, czuła ukontentowanie w sercu. Nagle przyszła myśl: gdybym za niego wyszła, odczuwałabym tę radość zawsze, co dzień”.

(przeł. Krystyna Tarnowska)


Virginia Woolf nie jest pisarką łatwego wzruszenia i nie każe nam wierzyć, że gdyby związek tych dwojga się spełnił, radość rzeczywiście nigdy nie opuściłaby kobiecego serca. A przecież siła tej sceny jest olbrzymia: herbertowskie „narzędzie współczucia” działa tu z porywającą precyzją. Płacze Piotr, mężczyzna, który jak postaci Zagajewskiego nie zdobył pierwszej nagrody w konkursie życia, a my jesteśmy skłonni płakać wraz z nim. Dlaczego? Oczywiście dlatego, że w jego łzach odnajdujemy własne klęski i bóle, nawet jeśli są one inne od tych, które stały się udziałem bohatera powieści, utkanego przez pisarkę ze słów, obserwacji, myśli, przebłysków genialnej intuicji.


Jak mogliby powiedzieć klasycy myślenia hermeneutycznego, choćby Paul Ricoeur, literatura jest rzeczywistością, w której – niczym w symbolu – wszyscy uczestniczymy. Nie zostajemy poza jej domem, nie przyglądamy mu się z zewnątrz, kontemplując fasadę, ale zostajemy zaproszeni do środka. Czytanie angażuje nas, obejmuje, poznawane książki oświetlają nasze życie. „Serce się nie starzeje; istnieją nawet ludzie, u których rośnie ono z wiekiem. Dwadzieścia lat temu byłem oschlejszy i bardziej szorstki. Sfeminizowałem się i zmiękłem w trakcie użytkowania, tak jak inni twardnieją (...) byle co wystarcza, żeby mnie wzruszyć” – zasłaniając się nieco ironią, pisał Flaubert w liście do George Sand z roku 1867. Ja zaś wyznałbym, iż z wiekiem coraz silniej jestem przekonany, że czytamy głównie po to, by ustanowić przestrzeń opierającą się przemijaniu, odpowiedź na gaśnięcie, ciemnienie, łuszczenie – uporczywą pracę nieistnienia. I by odnaleźć w sobie czułość, litość, z całą jaskrawością zobaczyć okruchy ludzkiego losu.


Na ziemi wycia i rzygowin


Piszę słowo „okruchy”, a cyfrowy słownik mojego komputera nachalnie proponuje mi „okrutny”. Tak często używałem już tego słowa? No tak, los jest nieraz okrutny – trudno nazwać tę myśl odkrywczą. Nie jest przecież ona tak już banalna, gdy odkrywamy ją we własnym życiu, na własnej skórze, gdy dociera do bohaterów książek, które czytamy. Pamiętamy oczywiście o pasmach miłości, szlachetności, szczęścia, ale przychodzi nam też do głowy, że być może – jak napisała Wisława Szymborska – „nie ma miejsc innych jak pobojowiska”.


Muszę uczciwie przyznać, że jestem czytelnikiem skażonym poszukiwaniem powagi, w gruncie rzeczy niepotrafiącym dogłębnie cenić literatury będącej grą, zabawą wyzwolonej wyobraźni. A jeszcze bardziej literatury mówiącej głównie o sobie, o borykaniu się z językiem, zrywającej pakt porozumienia ze swoimi odbiorcami, uporczywie wskazującej im naiwność utożsamienia się z bohaterem, fikcyjność tekstowych światów. Tak, w jakimś sensie jestem i chcę być czytelnikiem naiwnym, słuchającym opowieści, szukającym w książkach odsłonięcia ludzkiej egzystencji. Tego utraconego słowa, tego sensu, o którym pisał Miłosz w pełnym wściekłości pamflecie, zwróconym przez niego przed laty do nieznanego nam bliżej „strukturalisty”, a który my moglibyśmy dziś, choć z nieuchronną dawką autoironii, zwrócić do pisarzy wypruwających ze swych tekstów wszelką ludzką materię, ukazujących nam wiersz jako laboratorium niezrozumienia i niespełnienia:


Chciałem wstać i powiedzieć: ty, na tej ziemi wycia i rzygowin, na tej ziemi dręczonego wszelkiego żywego stworzenia i mojej ludzkiej rozpaczy, ty, naukowcu, świnio.

Niech zaświadczy wielkie plemię umarłych, patrz, napierają ich twarze, jak słono i gorzko ustom, kiedy językiem dotknięte już ma objawić się słowo.

Słowo jedno jedyne i jedno znaczące, które rozlegając się od niebios do piekieł, przywróci ład utracony, słowo, którego nie ma, i ten szum jak lasu czy morza to tylko bełkot i płacz.


Czytamy zawsze na wielu poziomach. Piękno dykcji, złożona konstrukcja, naruszanie konwencji i stereotypowych czytelniczych oczekiwań... Wszystko to jest, oczywiście, niewymijalne. Myślę jednak, że najbardziej liczy się ściśnięcie gardła, zaskakujący łomot serca, rozbrzmiewający czasem, gdy czytamy wiersze Miłosza, Różewicza, Herberta, Krynickiego, Barańczaka, Świetlickiego, Dyckiego, gdy odsłania się nam przegrana bohaterów Iwaszkiewicza, gdy podążamy w czarną głębinę pamięci bohaterów W.G. Sebalda, gdy poznajemy kobiecy los, zapisany na kartach opowiadań Alice Munro, gdy myślimy o samotnych postaciach z opowiadań Jerzego Pilcha czy Andrzeja Stasiuka... Do listy tej każdy z nas dopisze oczywiście wiele, wiele nazwisk.


Język, którym mówimy o tym doświadczeniu, jest nieuchronnie bezbronny. Sentymentalny, łatwy do obrócenia w banał, niemogący przywołać na pomoc machin teorii literatury, tych wszystkich katapult i balist, które odczytaniom przydają mocy i zarazem bezpiecznego dystansu. Jesteśmy nadzy, z naszym wzruszeniem, naszą litością, naszą prawdą.


***


Kiedy jednak odnajdziemy już w książkach te niezwykłe fragmenty, które porywają nasze serca, zadajmy sobie żmudne, niewygodne pytanie. Czy nie jest tak (a biografie wielu artystów rezonują z tym niepokojem), że łatwiej jest nam współczuć z człowiekiem, którego spotykamy na kartach wielkiej literatury, niż z tym, który jest obok – prawdziwy, namacalny, domagający się, nieraz na próżno, naszej uważności?



18 stycznia nasz redakcyjny kolega, Andrzej Franaszek odebrał Nagrodę im. Kazimierza Wyki, przyznawaną za wybitne osiągnięcia w dziedzinie eseistyki oraz krytyki literackiej i artystycznej przez Marszałka Województwa Małopolskiego oraz Prezydenta Miasta Krakowa. Uhonorowano go za książkę „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak, Kraków 2011), w której Jury doceniło „niezwykle rzetelny i fascynujący portret Miłosza, z empatią przybliżający postać poety i jednocześnie ukazujący obraz stulecia, w którym żył”. Poświęconą Franaszkowi laudację wygłosił prof. Marian Stala, zaś wśród wcześniejszych laureatów Nagrody byli m.in. Jerzy Kwiatkowski, Jan Błoński, Jerzy Jarzębski, Zbigniew Herbert, Maria Janion, Michał Głowiński, Piotr Śliwiński, Michał Paweł Markowski oraz Krystyna Czerni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2013