Senator Ameryka

Zdarzało mu się robić coś wbrew sobie, ale potem tego żałował i próbował minimalizować szkody. W dzisiejszej polityce to rzadkość, nie tylko w USA. Ale John McCain zawsze był indywidualistą.

03.09.2018

Czyta się kilka minut

John McCain w czasie swojej kampanii prezydenckiej. Tampa na Florydzie, listopad 2008 r. / ROBYN BECK / AFP/ EAST NEWS
John McCain w czasie swojej kampanii prezydenckiej. Tampa na Florydzie, listopad 2008 r. / ROBYN BECK / AFP/ EAST NEWS

Był rok 2000, gdy w czasie prawyborów w Karolinie Południowej kandydata Johna McCaina zapytano o powiewający nad stanową legislaturą sztandar Konfederacji – ten z czasów wojny secesyjnej, z lat 1861-65. Choć tak naprawdę McCain uważał, że flaga ta jest dziś symbolem rasizmu i niewolnictwa, to – nie chcąc zrażać tamtejszych wyborców – wydał oświadczenie, iż flaga jest „symbolem dziedzictwa”.

Dla politycznej korzyści postąpił więc wbrew sobie – i potem nie był w stanie tego przeboleć. Po kilku miesiącach, kiedy już zawiesił prezydencką kampanię, wrócił do Karoliny Północnej, żeby publicznie przeprosić. Powiedział: „Sprzeniewierzyłem się swoim zasadom i złamałem obietnicę, że zawsze będę mówił prawdę. (...) Moja skrucha narazi mnie na krytykę z obu stron, ale trudno, zasłużyłem na nią. Łatwo być uczciwym, kiedy już nic od tego nie zależy”.

Z innych czasów

W innym czasie brzmiało to może banalnie – ale okoliczności sprawiają, że dziś banalne to nie jest: wraz z odejściem Johna McCaina faktycznie dobiega końca pewna epoka w dziejach amerykańskiej polityki.

Senat Stanów Zjednoczonych jest czymś więcej niż tylko jedną z dwóch izb Kongresu – zapewnia ciągłość. I to nie tylko instytucjonalną, bowiem zgodnie z etymologią słowa „senat” jest rzeczywiście zgromadzeniem politycznych „starców”: liczy się w nim przede wszystkim staż, a co za tym idzie zdobyte doświadczenie.

Wielu senatorów sprawuje swój mandat przez wiele kadencji, a John McCain spędził tu ponad 31 lat, stając się jednym z senackich „gigantów”, szanowanym przez obie strony politycznej sceny. Nawet jeśli niekoniecznie lubianym – zresztą przez obie strony, gdyż znany był z ostrego języka, z mówienia tego, co naprawdę myśli. Nie bał się też rzucić wyzwania własnemu obozowi, zwłaszcza w ostatnich latach życia.

Był kimś w rodzaju republikańskiego odpowiednika senatora Teda Kennedy’ego, zmarłego w 2009 r., zresztą na tę samą chorobę, która zabiła McCaina, i tego samego dnia, 25 sierpnia. Choć żaden z nich nie zasiadał w kierownictwie swojego klubu, byli de facto jednoosobowymi instytucjami, z których zdaniem zawsze należało się liczyć.

McCain i Kennedy przyjaźnili się – byli przedstawicielami (inni powiedzieliby: „reliktami”) czasów, kiedy różnica poglądów nie musiała oznaczać wrogości. Gdy w 2008 r. na wiecu wyborczym – McCain był wtedy kandydatem Partii Republikańskiej na prezydenta, a jego rywalem był Barack Obama – jakaś kobieta powiedziała mu, że nie ufa Obamie, bo jest on „Arabem”, McCain zabrał jej mikrofon i bez wahania powiedział: „Nie, proszę pani, to porządny człowiek, dobry obywatel, z którym po prostu się nie zgadzam” (nie spotkało się to zresztą z życzliwą reakcją zebranych).

McCain znany był ze swoich przyjaźni także z politycznymi oponentami: Johnem Kerrym czy Joem Bidenem. To znamienne, że o wygłoszenie przemowy na swoim pogrzebie poprosił byłego demokratycznego prezydenta, Baracka Obamę, obecnego republikańskiego zaś nawet nie zaprosił na uroczystości.

McCain kontra Trump

Stosunki między nimi były chłodne – eufemistycznie rzecz ujmując – zresztą od samego początku, kiedy tylko w 2015 r. Donald Trump z gracją słonia w składzie porcelany wkroczył na scenę polityczną. „McCain nie jest bohaterem, bo dał się schwytać, a ja lubię ludzi, którzy nie dają się schwytać” – rzucił na spotkaniu z wyborcami kandydat Trump, który w czasie wojny wietnamskiej uniknął poboru z powodu rzekomych „narośli kostnych” w stopie.

McCain nigdy nie krył swojego sceptycyzmu wobec Trumpa. Jako jeden z nielicznych Republikanów bez ogródek krytykował jego rasistowskie czy seksistowskie wypowiedzi. W swojej ostatniej, pożegnalnej książce „The Restless Wave” („Niezmordowana fala”) jednoznacznie oskarżył prezydenta o osłabianie międzynarodowej pozycji USA, wspieranie tyranów i podminowywanie demokracji.

Po niesławnej konferencji w Helsinkach, gdzie w lipcu tego roku Trump właściwie przyznał rację Putinowi, gdy ten zaprzeczył, jakoby Rosja ingerowała w amerykańskie wybory w 2016 r. (czym Trump w gruncie rzeczy zakwestionował ustalenia własnych służb wywiadowczych, dowodzących takiej ingerencji), senator McCain wydał bezprecedensowe oświadczenie: „Jeszcze żaden prezydent nie poniżył się tak w obliczu despoty. [Było to] jedno z najbardziej haniebnych wystąpień (...) w historii”. Trump oczywiście nie pozostał dłużny – kiedy w sierpniu podpisywał ustawę o wydatkach zbrojeniowych, nazwaną na cześć umierającego ­McCai­na, o senatorze z Arizony nawet nie wspomniał, a kilka godzin później nie omieszkał rzucić pod jego adresem jakiejś niestosownej uwagi.

Kiedy McCain – już ze zdiagnozowanym rakiem mózgu – wypowiedział się przeciwko nominatce Trumpa na szefową CIA, jedna z doradczyń prezydenta rzuciła: „Jego zdanie się już nie liczy, i tak umiera”. Wybuchło oburzenie, Biały Dom odmówił wystosowania przeprosin, kierownictwo partyjne nabrało wody w usta.

Ale McCain nie takie rzeczy już słyszał, i to nie raz. Zanim w osiemdziesiątym drugim roku życia uległ glejakowi, przeżył kilka innych typów nowotworu i trzy katastrofy lotnicze. W tym jedną, która okazała się w jego życiu kluczowa.

„Hanoi Hilton”

John McCain III – trzeci w kolejności tego imienia, jako że także ojciec i dziadek nosili imię John; obaj byli admirałami US Navy – początkowo poszedł w ślady antenatów. W 1958 r., mając 22 lata, wstąpił do marynarki wojennej.

Ale jeśli czymś się tam wyróżniał, to wyłącznie lekkomyślnością i brawurą. Wdawał się w bójki, nie słuchał przełożonych, rozbił dwa samoloty ćwiczeniowe. Akademię ukończył jako niemalże najgorszy kadet z całego roku i powszechnie uważano, że przed wyrzuceniem uchroniło go tylko jego nazwisko.

Wiosną 1967 r. został wysłany na wojnę wietnamską, jako pilot na lotniskowcu. Miał pecha: już w październiku został zestrzelony nad Hanoi, stolicą Wietnamu Północnego. Cudem przeżywszy skok ze spadochronem, spadł do jeziora – złamał obie ręce i nogę, niemal utonął, a następnie prawie zlinczował go tłum Wietnamczyków. Kiedy trafił do niesławnego więzienia – przez amerykańskich jeńców zwanego „Hanoi Hilton” – odmówiono mu pomocy medycznej, dochodząc do wniosku, że „i tak już umiera”.

Gdy jednak Wietnamczycy dowiedzieli się, że ojciec młodego pilota jest dowódcą amerykańskiej floty na Pacyfiku, zaczęli leczyć jeńca i zaproponowali Amerykanom wymianę. Młody McCain odmówił preferencyjnego traktowania, nie chcąc zostawiać kolegów, którzy trafili do niewoli przed nim.

Torturowany, stracił wszystkie zęby i osiwiał. Myślał o samobójstwie. Do końca życia nie mógł sobie wybaczyć, że w pewnej chwili zgodził się przyznać do rzekomych zbrodni wojennych i podziękował Wietnamczykom za to, jak jest traktowany.

Ostatecznie spędził w niewoli pięć i pół roku, z czego dwa lata w izolatce.

Indywidualista w Kongresie

Wrócił do Stanów dopiero w 1973 r., jako zmieniony człowiek. Nie tylko fizycznie – do końca życia kulał i nie był w stanie unieść rąk wyżej niż na wysokość barków – ale też psychicznie. Jeden z jego ulubionych bon motów brzmiał: „Jestem starszy niż Ziemia i mam więcej blizn niż Frankenstein”.

Zaczął korzystać z odzyskanego życia. Wdawał się w romanse i ostatecznie w 1980 r. zostawił żonę Carol Shepp (byli małżeństwem od 1965 r.) dla Cindy Hensley, dziedziczki fortuny browarniczej z Arizony.

Kiedy stało się jasne, że nie zostanie trzecim admirałem McCainem, postanowił odejść z wojska (w stopniu komandora) i zająć się polityką, do czego od pewnego czasu namawiały go zresztą obie partie, Demokraci i Republikanie – młody weteran z bohaterską kartą był atrakcyjnym kandydatem.

McCain wybrał Partię Republikańską. W 1982 r. został członkiem Izby Reprezentantów (izby niższej Kongresu), a cztery lata później senatorem z Arizony, zastępując na tym stanowisku innego „giganta”, Barry’ego Goldwatera. Ten wieloletni lider konserwatywnego skrzydła partii w 1964 r. przegrał wprawdzie wybory prezydenckie, ale osiągnął niemało: zdołał przesunąć Republikanów z centrum na prawo, stając się jednym z ojców współczesnej „Grand Old Party”.

Pierwsze lata McCaina w Senacie nie były udane. Cieniem na jego reputacji położyła się afera tzw. Piątki Keatinga, od nazwiska pewnego arizońskiego biznesmena. W 1991 r. wewnętrzne śledztwo Senatu zakończyło się wnioskiem, że przyjmując pieniądze od Keatinga, McCain nie złamał wprawdzie prawa, lecz „zachował się nieroztropnie”.

Od tamtej pory, w ramach ekspiacji, senator zajął się kwestią nadmiernego wpływu pieniędzy na politykę, latami próbując przepchnąć przez Senat tzw. Ustawę McCaina-Feingolda o reformie finansowania kampanii wyborczych – bezskutecznie, nie miał bowiem wsparcia własnej partii.

Nigdy nie był graczem zespołowym: już w szkole miał ksywkę „McWredniak”. Był konfliktowy, łatwo wpadał w gniew i ciskał bluzgami, od których więdły uszy. Prawie pobił się z partyjnym kolegą na sali Senatu, do innego nie odzywał się całymi latami. Z tej „osobności” zdołał jednak uczynić zaletę – wyrobił sobie opinię „Mavericka”: indywidualisty, który potrafi przeciwstawić się szefostwu swojej partii.

Dzięki tej reputacji wystartował w prawyborach prezydenckich w roku 2000.

Kandydat do Białego Domu

Faworytem do republikańskiej nominacji był wtedy gubernator Teksasu George W. Bush. Ale McCain spróbował niemożliwego – i rzucił mu wyzwanie.

Jeździł swoim autobusem, „Ekspresem prosto z mostu”, rozmawiał z ludźmi, nie uchylając się od żadnego pytania – i wygrał republikańskie prawybory w kilku stanach. Wydawało się, iż sprawa jest rozstrzygnięta. Ale wtedy – przed prawyborami w Karolinie Północnej – sztab Busha, pod wodzą niesławnego Karla Rove’a, rozpętał kampanię oszczerstw. McCainowie poza trójką biologicznych dzieci mieli też adoptowaną córkę z Bangladeszu – i oto republikańscy wyborcy zaczęli otrzymywać anonimowe telefony informujące ich m.in., że senator ma nieślubną córkę z czarną prostytutką.

McCain przegrał i wycofał się z wyścigu, a porażka nim wstrząsnęła: dotychczas szczerze – i naiwnie – wierzył, że kampanię wciąż można prowadzić bez nieczystych zagrywek i personalnych ataków.

Bush junior został ostatecznie prezydentem, a kilka miesięcy później, 11 września 2001 r., runęły wieże World Trade Center. Choć McCain zachowywał wobec administracji Busha wyraźny dystans, to w 2003 r. poparł interwencję w Iraku (nigdy nie krył swojego „jastrzębiego” podejścia do polityki zagranicznej). Ale coraz częściej krytykował sekretarza obrony Donalda Rumsfelda i sposób prowadzenia tej wojny.

Jego doświadczenie z Wietnamu uczyniło go niewzruszonym wrogiem tortur i kiedy na jaw wyszło okrutne traktowanie Irakijczyków w więzieniu Abu Ghraib, McCain – wbrew stanowisku administracji Busha – doprowadził do uchwalenia prawa zakazującego „nieludzkiego traktowania jeńców”.

Taktyczny sojusz, strategiczny błąd

Przepaść między nim a jego partią zdawała się tak głęboka, że w 2004 r. spekulowano wręcz, czy zgodzi się zostać wiceprezydenckim kandydatem Demokraty, Johna Kerry’ego. Ale McCain nie był zainteresowany pozycją rezerwowego – liczył na wybory za cztery lata.

Zrozumiał jednak, że aby zdobyć partyjną nominację, musi się zmienić – i zaczął się zbliżać do prawicowego mainstreamu. Zawsze był konserwatystą, co do tego nie ma wątpliwości, ale – jak kiedyś Goldwater – potrafił przeciwstawić się radykałom swojej partii, wprost nazywając ich „wieszczami nietolerancji”.

W czasie kampanii 2008 r., już jako kandydat Republikanów, wyciągnął do nich rękę. Coś, co miało być tylko polityczną zagrywką w coraz gorzej idącej kampanii przeciw Obamie, okazało się jego największym błędem. Serce dyktowało mu inny wybór, podobny do tego, o którym mówiono w 2004 r.: na swojego wiceprezydenta chciał wziąć Joego Liebermana, demokratycznego senatora z Connecticut i bliskiego przyjaciela. Ale spin doktorzy oraz partyjna wierchuszka podnieśli larum i McCain ustąpił – zdecydował się na nikomu nieznaną gubernator Alaski, Sarę Palin: telegeniczną i przebojową, ale zarazem ultrareligijną i niekompetentną.

Choć w swojej ostatniej książce McCain przyznał, że wybór Palin był błędem, którego żałuje, to skutki tej decyzji są odczuwane do dziś: to za jej sprawą antyintelektualny populizm – reprezentowany wówczas przez Sarę Palin i ruch Tea Party, a dziś Trumpa – wszedł do centrum polityki USA. Nie musiał się tam nawet wdzierać – został zaproszony z honorami.

Powrót „Mavericka”

Ultraprawicowa fala, która za czasów Obamy zaczęła zalewać Partię Republikańską, zmieniła także McCaina. Choć Demokraci liczyli na to, że senator okaże się pomostem między obiema partiami, ten coraz częściej brzmiał jak cała reszta republikańskich konserwatystów.

I tak, choć wcześniej deklarował, że poprze zniesienie zakazu służby w wojsku dla osób deklarujących się otwarcie jako homoseksualiści, jeśli takie będzie zdanie kierownictwa armii, ostatecznie sprzeciwiał mu się z całych sił. Głosował przeciw DREAM Act, reformie imigracyjnej, o którą walczył kiedyś ramię w ramię z Tedem Kennedym. A także przeciw innym inicjatywom Obamy, np. walce z ociepleniem klimatu, którą popierał jeszcze dekadę wcześniej. Wielu wydawało się, że „Mavericka” już nie ma, narastało rozczarowanie McCainem.

Wszystko jednak zmieniło się wraz z nadejściem Trumpa.

Senator najpierw sprzeciwiał się jego nominacji, by potem udzielić mu poparcia, a ostatecznie znowu je wycofać. Było to typowe zachowanie McCaina: zdarzało mu się robić coś wbrew sobie, ale potem szczerze tego żałował i aktywnie próbował zminimalizować szkody.

Choć więc wcześniej głośno krytykował politykę zagraniczną Obamy, to działania Trumpa – jego protekcjonizm, izolacjonizm, a przede wszystkim zbliżenie z Putinem – budziły autentyczny niepokój McCaina, który bez ogródek określał Rosję mianem geopolitycznego wroga Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza od czasu zajęcia Krymu w 2014 r. W przeciwieństwie do wielu Republikanów, McCain nie bagatelizował sprawy rosyjskiej ingerencji w wybory prezydenckie w 2016 r. i powiązań ludzi Trumpa z Moskwą.

Senator krytykował prezydenta, ale – jako konserwatysta – w większości popierał posunięcia jego administracji w polityce wewnętrznej: obniżki podatków, większe wydatki na zbrojenia; z entuzjazmem opowiedział się też za kandydaturą konserwatysty Neila Gorsucha do Sądu Najwyższego.

Ostatni rok

W lipcu 2017 r. McCain zadał jednak administracji bolesny cios.

Dwa tygodnie po operacji raka mózgu wrócił do Waszyngtonu w samym środku debaty o uchyleniu reformy zdrowotnej Obamy (tzw. Obamacare). W podzielonym niemal równo Senacie jego głos okazał się decydujący – choć nie tak, jak oczekiwało kierownictwo partii. Najpierw zagłosował wprawdzie za rozpoczęciem debaty na ten temat, ale później, wraz z Demokratami, przeciwko skleconej naprędce „reformie light” Trumpa. Bo choć nie krył sprzeciwu wobec Obamacare, to nie zgadzał się na ustawę, która likwidowała kluczowe zapisy programu, ale nie oferowała nic w zamian. „Bądźmy szczerzy, ta ustawa była gówniana” – mówił bez ogródek. W surowych słowach skarcił wtedy obie partie za rosnącą polaryzację kraju i nieumiejętność współpracy, wezwał je do tworzenia prawa zgodnie z procedurami – żmudnymi, ale gwarantującymi ponadpartyjny konsensus.

W przeciwieństwie do Goldwatera, McCain nie okazał się dla swojego obozu politycznego postacią transformacyjną, choć nieraz próbował tego dokonać. Partia Republikańska, której poświęcił polityczne życie, na jego oczach stała się partią Trumpa – człowieka, którym gardził i którego uważał za zagrożenie dla Ameryki i świata. Jako człowiek ogromnie samokrytyczny McCain musiał mieć świadomość, że sam się do tego przyczynił – i być może na ostatni rok jego życia należy patrzeć jako na formę ekspiacji.

Mimo wszystko John McCain III zostanie zapamiętany jako jeden z niewielu współczesnych amerykańskich polityków, którzy nie tylko powtarzali, że „działają w duchu ponadpartyjności”, ale naprawdę próbowali to robić: niekoniecznie musisz się zgadzać ze swoim oponentem, ale wysłuchaj go, szanuj, spróbuj znaleźć z nim pole porozumienia.

Charakterystyczne, że to nie Republikanin, a lider Demokratów w Senacie zaproponował, aby jeden z trzech gmachów senackich nazwać imieniem zmarłego. W uzasadnieniu padły słowa: „W czasach, kiedy jest to tak rzadkie, John McCain nigdy nie bał się mówić prawdy”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2018