Selfie z Wenus

Dwadzieścia lat mojego życia, mniej więcej pełnia dorosłości i różne ważne jej zakręty, były posiekane w odcinki między kolejnymi powieściami Andrei Camillierego o komisarzu Montalbano.

20.07.2020

Czyta się kilka minut

 / PAWEŁ BRAVO
/ PAWEŁ BRAVO

Dwadzieścia milionów. Tylu ludzi podąża na Instagramie za włoską influencerką Chiarą Ferragni. Nie ma polskiego odpowiednika stosowanego na tej platformie angielskiego terminu follower, czyli ten-który-podąża-w-ślad – choć w naszym przypadku podążanie odbywa się w sferze marzeń i westchnień, więc najpewniej należałoby mówić o wielbicielach. W każdym razie oficjalnie używane słowo „obserwujący” jest zbyt zimne, techniczne.

Ojciec mój, który bada węzły starożytnej mowy wiązanej, zawsze mnie uczył słuchać nieustannego szmeru strumienia słów. Więcej niesie on ze sobą wiedzy o danym miejscu i czasie, niż gdybyśmy badali z osobna kształty kapiteli, transakcje handlowe, ustroje, spiski, stosunki rodzinne i pokątne. Toteż z radością w 90. wiośnie życia poznał słowo „influencerka” – nagłośnione w prasie, kiedy rzeczona pani nawiedziła florenckie Uffizi eskortowana osobiście przez dyrektora, po czym uwieczniła to selfikiem zrobionym przed „Narodzinami Wenus” Botticellego. Muzeum również wrzuciło to zdjęcie na swój oficjalny profil, pisząc o Ferragni, że jest „kimś w rodzaju współczesnego bóstwa”.

No i się zaczęła nowenna do świętego Oburza. Jak można tak spospolitować sztukę, podlizywać się masom w imię tandetnej reklamy? A to dziewczę? Jak ono śmiało równać się z Wenus! Wszelkie seksistowskie klisze stosowane wobec urodziwych kobiet, które nie chcą siedzieć pod miotłą, poszły w ruch z pogardliwą pasją, jaką potrafią okazać tzw. kulturalni ludzie. Tak jakby nie rozumieli, co widać na obrazie. Owszem, jest zawiła gra neoplatońskich ukrytych znaczeń, a kontemplacja ziemskiego piękna Wenus ma nakierować umysł widza na piękno duchowe – ale przecież Botticelli sportretował influencerkę swoich czasów – Simonettę Vespucci, która ścinała z nóg florentczyków swoją urodą i wdziękiem.

Musiała zapaść mu głęboko w serce, zagnieździć się jako wspomnienie, skoro jeszcze osiem lat po jej śmierci zechciał odwołać się do jej twarzy i ciała, malując Wenus. Chociaż na pewno nie łączył ich żaden głębszy związek – Simonetta zmarła na gruźlicę dwa lata po tym, jak się zjawiła we Florencji. I to jest kolejne, ukryte, niezależne od intencji malarza znaczenie „Narodzin Wenus”. Pewne zdarzenia albo spotkania, wcale nie gęste treściowo, przeżywamy nie żeby „cieszyć się chwilą”, tylko po to, by w minutę później zamienić je we wspomnienie i żyć w ich cieniu. Tyle wyniosę dla siebie z tej głupiutkiej awantury, zwłaszcza że apogeum lata już nastraja do tego, by gromadzić wspomnienia.

A poza tym mija równo rok, odkąd odszedł Andrea Camilleri, i ukazuje się jego ostatnia powieść z komisarzem Montalbano – ta, którą napisał dawno temu i kazał trzymać w sejfie, aż umrze, dzięki czemu zyskał pewność, że stworzony przezeń cykl zostanie zamknięty zgodnie z jego wolą. Dopóki nie poznam tej książki, to tak, jakby Camilleri dalej jeszcze żył – nie łączyła mnie z nim żadna osobista znajomość, zjawiał się na horyzoncie co parę miesięcy z kolejnym tytułem, które wypuszczał z tytaniczną wytrwałością, nawet kiedy całkiem oślepł.

Dwadzieścia lat mojego życia, mniej więcej pełnia dorosłości i różne ważne jej zakręty, były posiekane w odcinki między kolejnymi tomami, które brałem do rąk. Owszem, niekiedy wracałem do już czytanego, ale zawsze wolałem zaczekać – kilka miesięcy, góra rok – na następny. To był emblemat przyszłości, strzałka mojego wewnętrznego czasu: następna książka Camilleriego. Za kilka dni zasiądę po raz ostatni do „nowego” Montalbana i coś szalenie ważnego zamieni się dla mnie we wspomnienie. Wy, którzy czytacie polskie przekłady, jesteście jeszcze o jedenaście tomów ode mnie młodsi. Wypiję za was dzisiaj toast dobrym sycylijskim winem i zagryzę lawaszem. Cóż, że to chlebek kaukaski, sprzedawany u nas w gruzińskich piekarniach – pasuje mi do diety komisarza. I będą oliwki. Po jednej na każde wspomnienie, które każdy z kolei tytuł w tym apelu pamięci przywoła. ©℗

O sycylijskich potrawach czytaliście już w tej rubryce nie raz. Odpowiada mi monastyczna prostota tego jedzenia, gdzie liczy się wyrazistość dobrych składników, a nie wielogodzinne obrzędy odprawiane przy piecu. Niczego nowego nie wymyślę, ale za to opowiem wam, jak będę wspominać miniony tydzień, kiedy karmiłem wiele osób z rodziny w warunkach partyzanckich, mając do dyspozycji przypadkowe – acz dobrej jakości – warzywa. Obiad miał być pożywny, bo wszyscy pracowaliśmy w te dni fizycznie, przy remoncie kuchni. Dlatego zrobiłem risotto będące daleką wariacją toskańskiej ribollity. Siekamy drobno jedną cebulę, dwie marchewki i łodygę selera naciowego, dusimy parę minut w dużym garnku na oliwie. Dodajemy dwie średnie albo cztery malutkie cukinie, również drobno krojone, dusimy dalej, na nieco większym ogniu, po czym dodajemy poszarpane drobno liście jarmużu (bez grubych nerwów, trzeba cierpliwie je oskubać palcami, mały pęczek wystarczy) oraz kilka poszarpanych liści mangolda i dwie-trzy łodyżki tymianku – to idealny towarzysz jarmużu. Solimy, podlewamy paroma łyżkami wody, dusimy na wolnym ogniu. Zagotowujemy wcześniej wyszykowany wywar, najlepiej z kury, jeśli nie mamy wegetarian przy stole. Na suchej patelni prażymy na dużym ogniu 300 g włoskiego ryżu, aż prawie zacznie się rumienić, zalewamy odrobiną wina, żeby ostudzić, przerzucamy do garnka z warzywną „bazą”, zalewamy wrzącym wywarem i dalej procedujemy jak z każdym risotto. Pod koniec dodajemy nieco masła i parmezanu, ale tylko trochę, żeby jego umami nie zabiło smaków liści. Można lekko zakwasić paroma kroplami soku z cytryny i zetrzeć trochę cytrynowej skórki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2020