Schody do nieba

Jest w Krakowie dom, w którym czas powraca do swojej greckiej, kolistej formy. W którym wielką wagę przywiązuje się do cykliczności prywatnych rytuałów. Dom, w którym forma daje poczucie sensu i bezpieczeństwa.

20.12.2010

Czyta się kilka minut

Maria i Adam Wodniccy, Kraków, styczeń 2009 r. / fot. Grażyna Makara /
Maria i Adam Wodniccy, Kraków, styczeń 2009 r. / fot. Grażyna Makara /

Najpierw trzeba się wdrapać na ostatnie piętro jednej z masywnych kamienic, które okupanci zbudowali w okresie Generalnego Gubernatorstwa, wierząc, że stworzą tu "reine deutsche Stadt". W miarę jak wchodzimy coraz wyżej, zmienia się wygląd klatki schodowej. Przestaje być ona neutralną mieszaniną beżów lamperii i brązów drzwi: zaczyna obrastać żywą zielenią, coraz bardziej gęstą, intensywną, niemal egzotyczną. Wreszcie stajemy przed drzwiami z napisem "strych". Przed nami kolejne schody, tym razem białe i naprawdę strome. Ktoś z przyjaciół powiedział: "To schody do nieba".

Swoje podniebne mieszkanie własnymi rękami zbudowali po wojnie Maria i Adam Wodniccy, wnosząc na górę kolejne cegły i drewniane bele. Ona - nieodmiennie piękna kobieta, której portrety pojawiały się w latach 60. na okładkach czasopism i która zachowała figurę nastolatki i filuterne spojrzenie. On - o okolonej dziś miękkimi siwymi włosami twarzy Rzymianina.

Sukienka z Arles

Spotkali się na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Maria studiowała rzeźbę w pracowni Xawerego Dunikowskiego i ceramikę u Heleny i Romana Hussarskich. Wraz z nimi podczas odbudowy Warszawy odtworzyła kilka tysięcy ­XVII-wiecznych kafli dla pałaców w Nieborowie, Łazienkach, Wilanowie - metodą prób i błędów, bo w tuż powojennej Polsce nie było żadnej literatury na temat ceramiki z Delft. Dla Muzeum Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie przygotowała wierną kopię kostiumu, który artysta uszył dla Heleny Modrzejewskiej. Wykonała również ceramiczne Drogi Krzyżowe dla kościołów w Darominie i na kieleckim Baranówku. Sportretowała tam siebie jako niewolnicę z wodą, swojego męża zaś - jako Poncjusza Piłata.

Adam, żołnierz Szarych Szeregów, jest architektem i muzykiem. Współtworzył z Andrzejem Pawłowskim (sąsiadem z tej samej ulicy) legendarny do dziś Wydział Form Przemysłowych krakowskiej ASP. W 1982 r. był kandydatem na rektora tej uczelni (co samo w sobie stanowiło ewenement, zazwyczaj wybiera się na to stanowisko któregoś z profesorów tzw. "sztuk czystych"). Kandydaturze natychmiast sprzeciwiło się ministerstwo: rektorem - na mocy dekretu o stanie wojennym - nie mógł zostać ktoś związany z Komitetem Prymasowskim. List zawiadamiający o tej decyzji (z nieczytelnym podpisem sekretarza stanu) przechowuje Profesor wśród najcenniejszych pamiątek. Wszak honor wykluczenia dzielił wówczas w Krakowie z prof. Andrzejem Szczeklikiem, wybitnym lekarzem-humanistą.

Wykładał także na wydziale komunikacji Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych w Tuluzie. Odwiedzał tam Helenę Zamoyską, wdowę po cenionym polskim rzeźbiarzu mieszkającym na emigracji, Auguście Zamoyskim (tym samym, który wyrzeźbił np. pomnik kardynała Sapiehy stojący przed krakowskim kościołem franciszkanów). Zresztą, rodziny poznały się jeszcze w Krakowie, dokąd artysta przyjechał, by znaleźć młodego rzeźbiarza, który wart byłby rocznego stypendium we Francji. Wybrał Marię, którą wypytywał o jej preferencje estetyczne. Rozmawiali, gdy leżał w szpitalnym łóżku - właśnie wtedy zaczęły się jego problemy z sercem. Ostatecznie do wyjazdu Marii nie doszło...

Adam odważył się kiedyś zadać Helenie Zamoyskiej, wybitnej francuskiej rusycystce, pytanie, które nurtowało go od czasów jej pierwszej wizyty w Krakowie. Na kilka dni wyleciała stąd do Moskwy, gdzie miała wykłady - zabrała ze sobą tylko jedną niewielką torbę. Wracała z dwiema potężnymi walizkami, które potem zabrała do Francji. Profesor do dziś pamięta ich niewiarygodny ciężar. Po latach okazało się, że przewoziła rękopisy rosyjskich dysydentów, które potem zostały opublikowane na Zachodzie. Adam Wodnicki śmieje się, że dumny jest, iż miał w tym swój niewielki udział - tragarza. Helena Zamoyska zapłaciła za swój gest utratą prawa wjazdu do ZSRR.

Francja jest dla Profesora najważniejszym punktem odniesienia. Doskonale posługuje się nie tylko francuskim, ale i językiem Mistrala. Zresztą, zdaje się, że jest przekonany o wyższości Prowansji nad Północą . W Paryżu któregoś wieczoru 1961 r. zetknął się z dziwnym, wycofanym człowiekiem. Siedząc na podłodze pracowni jakiejś artystki (jak się okazało, jego żony), używając wysuniętych szuflad jak poręczy fotela, popijali wino i rozmawiali o odległych krainach: Wołyniu, Bukowinie, Czerniowcach... Potem okazało się, że rozmówcą był Paul Celan, wielki poeta, który dziewięć lat później miał w Paryżu popełnić samobójstwo.

W Arles spędza kilka miesięcy w roku w ośrodku, w którym spotykają się tłumacze literatury francuskiej z całego świata. Zawsze wraca stamtąd z kolejnym tłumaczeniem albo pomysłem na to, którą książkę koniecznie należy przyswoić polszczyźnie. Nie boi się ryzyka: wybiera teksty trudne, operujące językiem wysokim, erudycyjne - "niemodne". Saint-Johna Perse’a, Yves’a Bonnefoy, Simone Weil, Edmonda Jab?sa (ktoś kiedyś powinien opracować korespondencję, którą prowadził z niektórymi z tych pisarzy)... A kiedy tłumaczenie, cyzelowane długimi miesiącami, jest już gotowe, sam projektuje książkę, która także jako przedmiot pozostaje dla niego dziełem sztuki.

Znakiem jego miłości do Arles jest stałe miejsce przy stoliku w tamtejszym "literackim" bistro, zawsze puste, ilekroć Profesor jest w Krakowie. Ale także przepiękna, długa i pomarszczona spódnica, którą przywiózł kiedyś żonie - taką samą jak te, które arlezjanki wkładają na wielką konną procesję w święto guardianów, obchodzone tam pierwszego maja. Wreszcie, znakiem tej miłości jest fantastyczne wino, pochodzące z niewielkich lokalnych winnic, które jeszcze nie poddały się przemysłowi. Takie wino można dostać wyłącznie (za kilka euro) na targu w Arles. Staraniem Profesora od jakiegoś czasu wybrańcy losu mogą go spróbować także w Krakowie.

Prywatne Dziady

Zanim na stole - a raczej na prostej, drewnianej ławie, przy której spokojnie zasiadłoby wszystkich dwunastu Apostołów wraz z Nauczycielem - pojawi się wino, gospodarz zawsze zaproponuje gościowi "zawałówkę": aperitif, w którym smak czarnej porzeczki miesza się z cytryną. Podobno ten delikatny, ambrozjański napitek własnej produkcji pojawił się w domu państwa Wodnickich, gdy Profesor zaczął chorować na serce.

Goście przychodzą często (nocowały tu nierzadko istne rzesze studentów z całego świata), najważniejsze są jednak coroczne spotkania pod choinką. Bo też takiej choinki nie ma nigdzie indziej. To rodzaj rzeźby, którą pani Maria przygotowuje kilkanaście dni. Najpierw zaprzyjaźnieni górale - już w połowie grudnia! - zwożą cały stos jedliny (świerk zbyt szybko traci igły). Potem buduje skomplikowaną konstrukcję, która stanie się "kręgosłupem" choinki i nada jej kształt: raz obły, innym razem wydłużony, jeszcze innym - przysadzisty. Bo choinka może być gotycka, barokowa, romantyczna, racjonalna, frywolna albo dostojna. Za każdym razem objawi inny charakter. Na konstrukcji pani Maria osadza mnóstwo gałęzi jodły, mniejszych i większych. Wreszcie, po kilku dniach, powstaje gigantyczna, ponad trzymetrowa forma, na której zawisną setki ozdób - wiele z nich wykonała jeszcze jej matka, pani Ledkiewiczowa, oczekująca przyjścia na świat swoich dzieci, najpierw Marysi (późniejszej pani Wodnickiej), a potem Jędrka.

Jest ona dla pani Marii wspomnieniem dzieciństwa spędzonego w Małomierzycach niedaleko Iłży, wśród lasów jodłowych, w Leśmianowskich stronach. Ale może przede wszystkim ta choinkowa rzeźba pozostaje symbolem przetrwania. Bo dziecięce Boże Narodzenia jej twórczyni przypadały na czasy okupacji. Ojciec, miejscowy nauczyciel, ukrywał się w skrytce na strychu, ilekroć przed szkołę, która była również rodzinnym domem, zajeżdżali Niemcy. Wiadomo przecież było, że zabito już wielu okolicznych inteligentów: nauczycieli, lekarzy, aptekarzy... Na szczęście dom stał na wzgórzu, na rozstajach dróg, a z okien jak na dłoni widać było wioskę. I na szczęście mama zawsze znajdywała wiarygodne wytłumaczenie, dlaczego ojca nie ma w domu.

Zimą szybko zapadała absolutna ciemność. Ogniki pojawiały się tylko w Boże Narodzenie, gdy gospodarze poświęcali dwie, trzy bezcenne świece, by ubrać nimi drzewko. W prawie każdym okolicznym domu znajdował się wówczas warsztat tkacki i motowidło służące do snucia pasem. Urządzenie składało się z zamontowanego w głównej belce powały haka z łożyskiem, a w podłodze była specjalna dziurka z miseczką. W Boże Narodzenie gospodarze umieszczali w tej konstrukcji drzewko, które kręciło się jak motowidło. W tym ruchu światła migotały, wielokrotniały, rozświetlały - na chwilę - ponury i niebezpieczny świat.

Choinka w inteligenckiej rodzinie miejscowego nauczyciela wyglądała nieco inaczej. Wisiały na niej ozdoby wybierane, jeszcze przed wojną, z katalogu firmy Braci Jabłkowskich, który był niegdyś "Harrodsem" na warszawską miarę. Wśród nich najważniejsze były niepalne włosy anielskie: można było bezpiecznie owinąć nimi płonące świece. Wiele zabawek wykonywali własnoręcznie członkowie rodziny - z papieru kolorowego kupowanego w sklepie pięknej (choć bezzębnej) Hawy. Znów: przed wojną. Do ubiegłego roku na choince pani Marii pojawiał się maleńki zegar z nieruchomą wskazówką, pochodzący jeszcze z przedwojennego żydowskiego sklepiku Hawy. Jego właścicielka znikła w Zagładzie.

Tak jak Kopel, żydowski szklarz z Iłży, który odwiedzał domy, by wprawić zbite szyby. Dzieciom zdarzało się rozbijać je specjalnie, byle tylko zobaczyć brodatą twarz przypominającą im nieco Świętego Mikołaja. Któregoś dnia mała Marysia chciała się upewnić - ku zgrozie rodziców - czy brodaty rzemieślnik aby naprawdę nim nie jest. Dopiero później rodzice wytłumaczyli jej, że Kopel to ortodoksyjny Żyd, którego wcale nie musi ucieszyć takie pytanie. Kiedy przyszedł do państwa Ledkiewiczów po raz ostatni?

Symbolicznym śladem wojny na choince pani Wodnickiej są... ciasteczka. Rodzicom - mimo okupacyjnej biedy - udało się wtedy przygotować dla dzieci prezenty mikołajowe: świeże, kruche ciasteczka, które brat nazwał "bolekami" na cześć ordynansa-bohatera opowieści, które tata snuł zazwyczaj na dobranoc. Dzieci natychmiast napisały list do Świętego Mikołaja. Nie tylko z podziękowaniem za prezent, ale i prośbą, by ciasteczka zawisły również na bożonarodzeniowej choince. Jak udało się mamie w środku okupacyjnej nocy powtórzyć cud wypieku ciastek z niedostępnych produktów? W każdym razie pachnące cytryną, pomarańczą i wanilią kruche ciasteczka pojawiają się odtąd na choince każdego roku.

Pani Maria powtarza, że przygotowanie choinki to jej prywatne Dziady, podczas których spotyka się z bliskimi, którzy odeszli, z czasami, których już nie ma - wreszcie, z samą sobą: małą dziewczynką, którą ojciec podnosi do góry (jeszcze przed wojną), by pomóc jej zawiesić gwiazdę na drzewku, nowoczesną studentką o długich, prostych włosach przy piecu ceramicznym, starszą panią z kokiem. A choinkowych zabawek - jak lat - z każdym rokiem przybywa.

Jak zabić Kazia?

Wigilię zawsze spędzają sami. A raczej w towarzystwie Matki Boskiej Bolesnej z martwym Synem na ramionach (wyrzeźbionej przed pięciuset laty przez nieznanego autora), dwóch drewnianych aniołów, których ktoś pozbawił skrzydeł, świętych Szymona, Bartłomieja i Jana wymalowanych na desce gdzieś na wschodnich rubieżach dawnej Polski, a także świętego Izydora Oracza, który z niewielkiego, XIX-wiecznego obrazka pilnuje kuchni. Większość tych zabytkowych przedmiotów udało się pani Marii - dosłownie - w ostatniej chwili wynieść z ognia gdzieś na początku lat 70. Podczas wizyty u cioci mieszkającej w Wielgiem (prastarej wsi Kochanowskiego) natknęła się na księdza, który zarządził właśnie sprzątanie kościoła i plebani. Stos był już przygotowany. Udało jej się uratować jedenaście przedmiotów. Zapakowała je w worki do przewożenia prosiąt, za ostatnie pieniądze dowiozła taksówką do Radomia, a stamtąd pociągiem - do domu.

Od zawsze w Boże Narodzenie towarzyszą Wodnickim także zwierzęta - w tym roku będzie to Chmurka, maleńka kotka, która trafiła do nich przed kilku tygodniami. Następczyni poprzednich kotów: Mrówki i Lewandowskiego.

Zresztą, przygody ze zwierzętami zawsze stanowiły dla nich istotny element życia. Dotyczy to nawet wigilijnego karpia. Kiedyś, w okresie komuny, gdy czymś normalnym były przerwy w dostawie prądu, światło zgasło właśnie wtedy, gdy w łazience państwa Wodnickich uśmiercano ryby. Po chwili zadzwoniła sąsiadka z pytaniem, na jakim są etapie przygotowania wigilii. Pani Maria złożyła relację: "Jeden karp już zabity, drugi w wannie". Sąsiadka westchnęła: "A to się Kaziowi udało!". I cóż począć z rybą, która nie jest już tylko rybą, ale dostała własne imię? Przecież nie można tak po prostu zabić Kazia. Karp przetrwał całą zimę z rodziną, dokarmiany, dotleniany, dopieszczany prywatną fontanną. Na wiosnę został uroczyście wypuszczony do stawu.

Sami spędzają również Wodniccy sylwestra. Jeśli tylko pozwala im na to zdrowie, wsiadają do samochodu, znajdują jakąś podkrakowską polanę, a na niej drzewko, na którym zapalają zimne ognie i świeczki, wypijają odrobinę szampana - i cieszą się sobą nawzajem.

Pod choinką w podniebnym mieszkaniu spotykają się goście najdziwniejsi. Czasem będzie to wybitny tłumacz, intelektualista (i zapalony sportowiec), który wypełni cały wieczór opowieścią o alfabecie chińskim - fascynującą do tego stopnia, że natychmiast chciałoby się rozpocząć naukę tego języka. Kiedy indziej francuska dyplomatka, która była w Krakowie w okresie PRL-u, przemycała bibułę, i wymykała się po kryjomu ze służbowego mieszkania, by wziąć udział w juwenaliach. Znany naukowiec i eseista, który objawi się jako uroczy smakosz, z dziką radością zgarniający z talerza ostatnie liście sałaty... Zawsze spóźniony wydawca, tryskający dobrym humorem i przynoszący najświeższe wieści ze świata i okolicy.

Pani Maria doskonale wie, co który z gości lubi najbardziej. Ja zawsze mogę liczyć na kaszę z sosem grzybowym, którego smaku nigdy jeszcze nie udało mi się odtworzyć w domu. I na bożonarodzeniowy nugat o smaku orzechów włoskich (które, nie wiedzieć jakim sposobem, nabierają tu bursztynowej barwy) i wanilii.

Zjadamy to wszystko przy zapalonych świecach, na znajdywanych przez całe lata w krakowskich antykwariatach i wykupywanych za ostatnie pieniądze talerzach z miśnieńskiej porcelany, ułożonych na wspaniałej serwecie. W prostym, surowym pomieszczeniu. A potem przychodzi czas, który lubię najbardziej. Pani Maria recytuje z pamięci wiersze Kochanowskiego czy Krasickiego, pan Adam włącza stare, winylowe płyty z muzyką, której nigdy wcześniej nie słyszałam. Pani Maria tłumaczy, jak w XVII wieku pielęgnowano śnieżnobiałe kryzy i mankiety, które dziś podziwiamy na holenderskich portretach. Kwestie zwyczajne i wyrafinowane, niskie i wysokie łączą się płynnie w harmonijną, spokojną, ciągłą całość.

Nie są to ludzie wolni od trosk, lęków, niepewności, odklejeni od rzeczywistości czy uciekający przed swoim wiekiem. Ich mądrość - i moc - bierze się z wiary w prywatne rytuały i obrzędy, które - powtarzane cyklicznie - przywracają czasowi jego pradawny wymiar.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2010