Wilie na Stawisku

Ojciec przepadał za makiem z rodzynkami, dziś czasami przyrządzam taki mak. Robić tak: mak trzykrotnie przekręcić przez maszynkę, dodać rodzynki lub bakalie oraz miód.
Ostatnia wspólna Wigilia na Stawisku, 1978 r. /
Ostatnia wspólna Wigilia na Stawisku, 1978 r. /

MARIA IWASZKIEWICZ: - A więc, panie Janie, o czym będziemy rozmawiać?

JAN STRZAŁKA: - O tradycji, choć wiem, że traktuje ją Pani dosyć podejrzliwie.

- Bo dziś wielu ludzi nie ma zielonego pojęcia, czym jest tradycja. Dostaję szału, gdy w okresie przedświątecznym widzę ogłoszenia o sprzedaży ,,tradycyjnego karpia wigilijnego". Karpia uważano zawsze za gorszą rybę, ponieważ śmierdzi błotem. Na Stawisku, w naszym domu rodzinnym, na Wilię podawano sandacza. Sandacz - to rozumiem, ryba szlachetna, zaś smażonego karpia podawano ewentualnie jako drugą rybę. Za socjalizmu sandacza nie można było uświadczyć w żadnym sklepie, przed Bożym Narodzeniem ,,rzucano" karpia i tak się narodziła owa ,,tradycja". Podobnie rzecz się ma z choinką, to wprawdzie tradycja dawniejsza niż karp, ale również względnie młoda, bo dziewiętnastowieczna; jeszcze matka mojego Ojca, Maria z Piątkowskich Iwaszkiewiczowa, choinkę uważała za ,,niemczyznę".

  • Haniu, bój się Boga!

Dla mnie tradycja oznacza zwyczaj, jaki pojawił się tak dawno, że najstarsi ludzie nie pamiętają, kiedy. W Warszawie powiada się dziś, że mieszkańcy stolicy tradycyjnie spędzają noc sylwestrową na placu Defilad. Wcale nieprawda! Jakaż to tradycja, która narodziła się na początku lat dziewięćdziesiątych? Przed wojną święta bożonarodzeniowe i sylwestra spędzało się w domu. Polacy, szalenie bacząc, aby - broń Boże! - nie kontynuować zwyczajów typowych dla czasów socjalizmu, zwykle nie pamiętają, że sylwestra zaczęto uroczyście świętować po 1945 r., aby pomniejszyć Wilię; pamiętam początki swojej pracy w Czytelniku, w 1952 r., kiedy to personalni kontrolowali wszystkich, czy aby 24 grudnia za wcześnie nie wychodzimy z pracy. Po wojnie, zamieszkawszy w Warszawie, sama urządzałam sylwestry składkowe, choć nie powiem, że ,,tradycyjnie". W latach 50. sylwester stał się świętem wręcz obowiązkowym, bo jak to się dzisiaj powiada: szalenie promowano tę formę świętowania.

Przed wojną moi Rodzice nigdy nie chodzili na sylwestra. Bale sylwestrowe modne były jedynie w sferach przemysłowych i rządowych, zwyczajni ludzie nie gnali nieprzytomnie na zabawy. Owszem, w naszym domu podawano wtedy lepszą kolację, do niej wino, czasem posiedziało się do północy, a czasem nie posiedziało. Teraz zaś musimy się bawić do białego rana, pod przymusem, nawet jeśli nie mamy ochoty. Od tych wszystkich ,,tradycji" powojennych pokręciło się w głowie mojej wiekowej babci Anieli Pilawitzowej. W Nowy Rok, gdy Mama wybierała się do kościoła, Babcia zatrwożyła się: Haniu, bój się Boga, na komunistyczne święto do kościoła?! A czemu nie? Nowy Rok jest świętem kościelnym, ale Babci pokręciło się z 1 Majem.

- Nie jej jednej, bo po wojnie narodziło się sporo "nowych świeckich tradycji". Ale Wilia to jednak Tradycja!

- Słyszę wielką literę, to dobrze. Wielokrotnie pisałam, że Wilia to tradycja starsza niż chrześcijaństwo. W ten dzień obchodzono pogańskie święto Godów, zrównania dnia z nocą. W czasach chrześcijańskich długo się zachował pogański niewątpliwie zwyczaj, że w noc wigilijną panny wychodziły przed dom, by nasłuchiwać, skąd pies zaszczeka, bo stamtąd miał nadejść narzeczony. Chrześcijaństwo wchłonęło wiele pogańskich zwyczajów, co widać na stole wigilijnym. Na Wilię podaje się potrawy z makiem, który w czasach rzymskich symbolizował płodność, albo przeróżne kisiele ze zbóż, a na stole stawia się snopki - wszystko to świadczy, że uczestniczymy w święcie agrarnym, o czym pisze Aleksander Brückner. W naszej kulturze przetrwało wiele tradycji rzymskich, choć nie wszystkie, bo na przykład w starożytności Zaduszki obchodzono na wiosnę, kiedy niejako otwiera się ziemia.

A więc święto agrarne, ale zarazem święto dzieci. Dotąd nie umiem się powstrzymać przed przystrajaniem choinki uroczymi świecidełkami, a gdy jeszcze na Wilię sypnie śnieg... Pamiętam, pewnego wieczoru wigilijnego - miałam dwanaście, może trzynaście lat - na choince paliły się już świeczki, ale jeszcze nie wolno było nam wejść do salonu, więc przed wieczerzą Ojciec poprosił, żebym poszła z nim na spacer. Poszliśmy długą aleją świerkową, której dziś na Stawisku już nie ma. Niebo było bezchmurne i gwiaździste, stojąc pod świerkami przyglądaliśmy się Orionowi, który wisiał nad naszym domem; bardzo lubię tę konstelację, na szczęście na warszawskim osiedlu, gdzie dziś mieszkam, widać ją znakomicie. Ojciec też kochał Oriona: ,,Orion wbity w zieleń nieba - pisał w ,,Lecie 1932" - niby bukiet sztywnych róż, / Bystre gwiazdy drżą w powietrzu: / Strzały wypuszczone z kusz".

Co roku Rodzice ,,tradycyjnie" uprzedzali mnie i młodszą siostrę Teresę, że tym razem nie otrzymamy prezentów, ale zawsze otrzymywałyśmy skromne drobiazgi, na przykład książki Kornela Makuszyńskiego. Najpiękniejsze prezenty otrzymałyśmy w 1938 r., gdy Ojciec wyszedł z katastrofalnych długów, do jakich doprowadził nas plenipotent majątku, napisał ,,Lato w Nohant", długi spłacił i odbił się finansowo. To były nasze najradośniejsze święta. Ojciec kupił nam piękne skórzane neseserki, które przepadły, gdy we wrześniu 1939 Teresa i ja pod opieką najstarszej siostry Ojca, ciotki Heleny, uciekałyśmy na Wschód. Na tę ostatnią przedwojenną Wilię Ojciec podarował mi także niemiecką książkę o egiptologii, gdyż marzyłam o studiach archeologicznych; po wojnie udało mi się zrealizować to marzenie, poniekąd, bo zaliczyłam dwa lata archeologii. Książkę o egiptologii mam do dziś. Tę Wilię spędziła z nami Wanda Telakowska, postać niezwykła, plastyczka. W dowód przyjaźni Ojciec chciał jej podarować złoty zegarek, pani Wanda jednak go nie przyjęła, z natury była bowiem przesądna i wierzyła, że zegarki ofiarowane w prezencie przynoszą nieszczęście.

Prezenty, zawsze pięknie opakowane, wieszano u nas na choince, taka ,,tradycja". Dziadek Stanisław Lilpop pewnego razu powiesił na drzewku perły dla Mamy, dziś perły te są własnością mojej córki. Od swych córek Ojciec otrzymywał drobiazgi, choć kiedyś szarpnęłyśmy się na dziadka do orzechów w stylu art déco za całe piętnaście złotych! Mamie zaś ofiarowałyśmy a to własnoręcznie wykonany abażur do lampy, a to płócienne wycieraczki do wiecznych piór lub haftowane koperty do serwet, babcie uszczęśliwiałyśmy ciepłymi pelerynkami, bo na Stawisku wiecznie było zimno. Mama nie przywiązywała wagi do prezentów, choć otrzymywała od Ojca rzeczy cenne: dla Niej najważniejsze było religijne przeżywanie Bożego Narodzenia. Wielką wagę przywiązywała natomiast do śpiewania kolęd, cała rodzina lubiła śpiewać, oboje rodzice byli muzykalni, oboje grali na fortepianie. Ojciec chętnie siadał do fortepianu i nam akompaniował. Śpiewaliśmy przez wszystkie dni świąteczne, po południu zapalaliśmy świeczki na choince i śpiewaliśmy do wieczora. Jedną z okupacyjnych Wilii spędził na Stawisku Leon Schiller, a jego zasług dla ocalenia starych kolęd i pastorałek przecenić nie sposób. Powiadał, że są polską osobliwością. Dziś niejedna śliczna pastorałka poszła w zapomnienie, co widzę, a raczej słyszę, gdy na Boże Narodzenie idę do warszawskiego kościoła środowisk twórczych. Nagminnie śpiewamy piękną skądinąd ,,Cichą noc", ale to przecież ,,niemczyzna".

  • Kutia na suficie

Nie lubię słowa ,,magiczny", ale choinka dla każdego dziecka jest przeżyciem magicznym. Choinka budzi we mnie i to wzruszenie, że mój pierworodny syn Maciej urodził się 22 grudnia, zdarzyło się to w Rabce w 1944 roku, a tu los taki niepewny! Tydzień później zawinęłam niemowlę w becik oraz koc i w dwudziestostopniowym mrozie wyruszyliśmy furką do Krakowa, do państwa Horzyców, którzy mieszkali na Karmelickiej, u Xawerego Dunikowskiego, więzionego jeszcze w Oświęcimiu. Było ciasno, Horzycowie spali na jednym łóżku, ja z mężem na drugim, dziecko na dwóch zsuniętych krzesłach. Po jakimś czasie złapaliśmy ciężarówkę i pojechaliśmy do Warszawy. Podróż trwała trzy dni. Pierwsze kroki syn postawił rok później na Stawisku, w Wilię 1945 r., chcąc dojść do choinki stojącej w salonie, ale wyprzedzam wydarzenia.

- Kiedy na Stawisku zaczynały się święta?

- Z początkiem grudnia. Wraz z Teresą zaczynałyśmy wówczas pleść łańcuchy, bombki z ostrymi kolcami i robiłyśmy koszyczki, wydmuszki po jajkach oklejałyśmy pięknymi papierami, kupowanymi w szwedzkim sklepie na Szpitalnej w Warszawie. Na choince wieszałyśmy czerwone jabłuszka, cukierki w błyszczących papierkach, całości dopełniały świeczki, od których czasami zajmowała się choinka, ale nawet zapach spalonej choinki jest i będzie niepowtarzalny, bo świąteczny.

W przedwojennej Warszawie była słynna firma cukiernicza Lardelli w Alejach Jerozolimskich. Lardelli produkował marcepanowe owoce, za którymi Ojciec wprost przepadał. Wieszał je na choince, potem sam je zjadał, bo wieszał marcepany tak wysoko, że nikt poza nim nie mógł ich dosięgnąć, a mierzył sobie metr osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Nie lubię marcepanów, bo nie gustuję w przysmakach, które udają inne przysmaki; marcepan to koncept wymyślony w dobie baroku, owe barokowe sztuczki imitowania czegoś przez coś pobrzmiewają jeszcze w opisie arcyserwisu w ,,Panu Tadeuszu".

Moje dzieciństwo przypadło na czasy, kiedy w domu była jeszcze tak zwana służba. W kuchni rządziła kucharka Pawłowa. Pojawiła się u nas, zanim przyszłam na świat, zdaje się, że przed pierwszą wojną światową, i pozostała na Stawisku do początku lat sześćdziesiątych! Pawłowa wcześnie owdowiała, była analfabetką, nie znała nawet roku swego urodzenia. Wspominam ją za każdym razem, gdy przejeżdżam przez jej rodzinny Suchedniów.

Pracował u nas także Władysław Kuźwik. Władek pojawił się u nas, zanim Rodzice w 1928 r. wprowadzili się na Stawisko, bo przez kilka lat po ślubie mieszkali w willi ,,Aida". Władek był najpierw pastuszkiem od krów, później skończył kursy szoferskie, został więc kierowcą i służącym, towarzyszył nam w Kopenhadze i Brukseli, gdy Ojciec podjął pracę w dyplomacji. Po wojnie zamieszkał we Wrocławiu, ale szybko powrócił do Stawiska i pracował w Bristolu, jako kelner, lecz podczas większych uroczystości chętnie podawał nam do stołu. Był szalenie miłym i dobrym człowiekiem, takim, co to lubi zjeść i wypić. Ojciec trzymał do chrztu jego starszego syna, ja trzymałam młodszego. Władek mieszkał u nas do późnej starości, dopiero w podeszłym wieku przeprowadził się do domu spokojnej starości, gdzie często go odwiedzałam. Umarł dobrze po osiemdziesiątce.

- Na Stawisku mieszkało zawsze wiele kobiet: babki i ciotki, a "gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść". Czy Panie nie próbowały wydrzeć Pawłowej steru dowodzenia w kuchni?

- A i owszem, ciotki, czyli trzy siostry Ojca, nie były od tego, aby czasami, szczególnie przed świętami, poszarogęsić się w kuchni. Na Wilię przygotowywały kutię, na Wielkanoc mazurki, ale na więcej się nie odważyły. Nie lubiłam kutii, szczególnie z kaszą jęczmienną zamiast pszenicy, czym gorszyłam niebywale rodzinę; choć lubiłam związane z nią wróżby: nabrać kutii na łyżkę i podrzucić w górę - jeśli przyklei się do sufitu, urodzaj w przyszłym rok gwarantowany! Dorośli zabraniali nam rzucać kutią, ale jeśli nikt nie widział...

Pawłowa była niebywale pracowita i nie wydawała się zachwycona, gdy ktoś kręcił się po kuchni. Przed świętami przyjeżdżała do Pawłowej wnuczka, która jej we wszystkim pomagała. Zosiunia stała się moją pierwszą i ukochaną przyjaciółką, zmarła niedawno. Pawłowa piekła wspaniałe strucle z makiem. Ojciec przepadał za makiem z rodzynkami, dziś czasami przyrządzam taki mak. Robić tak: mak trzykrotnie przekręcić przez maszynkę, dodać rodzynki lub bakalie oraz miód. To potrawa - powiedziałabym - zabójcza, bo mak zapełnia najdrobniejsze zakamarki układu pokarmowego, nie daj więc Boże napić się później nawet herbaty, chyba że ktoś nie boi się spęcznieć.

Na Wilię zawsze podawano - jak wspomniałam - sandacza, zawsze kapustę kwaszoną, robioną na oleju, bo potrawa ma być postna, z dodatkiem grzybów i śliwek suszonych, ale krajowych, nie kalifornijskich, które są zbyt słodkie. Najlepsze wędzone węgierki dostać można w Kazimierzu nad Wisłą, gdzie jest prawdziwe zagłębie śliwkowe. Kapustę gotuje się mniej więcej trzy dni. Nie powiem, lubi się przypalić, długie lata miałam piec na węgiel z duchówką i tam kapusta ,,dochodziła", teraz przyrządzam ją na kuchence gazowej. Garnek z kapustą dobrze jest wystawić na mróz, później odgrzać - potrawa nie traci na smaku, wręcz przeciwnie: robi się brązowa, ale smakuje znakomicie - taką właśnie kapustę przyrządzam na każdą Wilię, bo moje wnuki nie uznają innej. W tym roku Wilię zrobię u siebie, zaprosiłam córkę i jej dzieci, przyjedzie młodszy syn, bo starszy spędzi święta w domu mojej siostry w górach.

  • Duch familii

- Jak Jarosław Iwaszkiewicz znosił przedświąteczny rejwach?

- Ojciec nadzwyczaj lubił święta, które go umacniały. Do świąt podchodził z patriarchalnym namaszczeniem - zajmował miejsce u szczytu stołu, naokoło niego gromadziła się cała rodzina. Zygmunt Mycielski, przyjaciel rodziny, pisał kiedyś, że do wojny w polskim domu inteligenckim - szczególnie wiejskim - przetrwał duch familii rzymskiej. Wspominając Stawisko, myślę, że Zygmunt miał rację.

W dzień wigilijny pościliśmy, jedliśmy tylko śledzika z kartoflami w mundurkach, do tego wódeczkę, czasami - co tu skrywać - niejedną. Przed wieczerzą szliśmy do kuchni, by złożyć życzenia Pawłowej, która od tej chwili była wolna, więc do stołu podawaliśmy sami, a następnego dnia jedliśmy zimne potrawy i odgrzewaliśmy bigos. Wieczerza zaczynała się koło siódmej, najpierw podawano zimną rybę w galarecie, później barszcz lub zupę rybną, ryby gotowane, na końcu zaś ciasta. Ryb nie jedliśmy jedynie na pierwszą Wilię okupacyjną, gdyż nie udało się ich kupić, a ludzie nie nauczyli się jeszcze kombinować i szmuglować. Pawłowa była mistrzynią w przyrządzaniu szczupaka faszerowanego - trzeba umiejętnie naciąć dużą sztukę i zdjąć skórę, mięso zmielić, przyprawić, nafaszerować skórę, zagotować szczupaka w wywarze rybnym. Niestety, sztuki faszerowania szczupaka nie posiadłam. Na stole wigilijnym pojawiały się też proste potrawy: łazanki albo kluski z makiem, piliśmy kompot z suszu jabłkowego lub ze śliwek suszonych.

Potrawy podawano na moim ulubionym granatowym serwisie, który pochodził z domu rodzinnego Mamy. Część serwisu lilpopowskiego to autentyczny fajans angielski, część to stary fajans polski, który udaje angielski, Ojciec zresztą kolekcjonował porcelanę. Serwis z czasem się wytłukł, mam z niego tylko kilka talerzyków i sosjerkę, córka zaś parę półmisków. Na Stawisku mieliśmy starą porcelanę rosyjską, od Kuzniecowa, która jest niesłychanie ostra w kolorach. Można ją czasami kupić w warszawskich antykwariatach lub w sklepie rosyjskim, gdzie sprzedaje się współczesną porcelanę wzorowaną na ,,farforze" Kuzniecowa.

- A srebra ocalały?

- Ależ co pan powiada, jakie srebra mogły ocaleć w domu, przez który przemaszerowała armia niemiecka, ruska i polska! Srebra mieliśmy lilpopowskie, tzw. malczewskie - od nazwiska dziewiętnastowiecznego srebrnika warszawskiego Maltscha. To, co ocalało, ofiarowałam moim dzieciom, sobie zostawiając widelec i łyżkę półmiskową. Porcelana jest krucha, srebra giną - czasami dziwię się, że cokolwiek ocalało z wyprawy ślubnej Mamy. Na przykład te dwa srebrne kółka do serwet, należące ongiś do Marii i Zygmunta Miaskowskich, a ponieważ na jednej z nich są inicjały ZM, pod koniec życia Ojciec poprosił, bym je ofiarowała Mycielskiemu, na pamiątkę ich przyjaźni. Po śmierci Ojca zapomniałam o Jego woli, a gdy sobie przypomniałam, Zygmunt poprosił, bym zachowała kółka dla siebie. Biedny Zygmunt, przed wojną już niemal żenił się z jakąś starą Francuzicą, hrabinią, u której pomieszkiwał, aż pewnego razu skąpa baba zrobiła mu piekielną awanturę, gdy nieopatrznie zdjął imbryk z gazu, albowiem najpierw gasi się gaz, potem zaś zdejmuje imbryk! O nie! - opowiadał odtąd Zygmunt. - Nie dla mnie ożenek!

Przy stole wigilijnym zasiadała cała rodzina, zawsze pamiętaliśmy też o nakryciu dla niespodziewanego gościa, wędrowca lub nieszczęsnego biedaka. Podczas pierwszych świąt na Stawisku, w 1928 r., przy stole siadło dwanaście osób - Ojciec oraz jedenaście kobiet: jego matka, babki, trzy siostry, przyszywane ciotki, żona i córki. W drugi dzień świąt przyjeżdżały tłumy gości, z myślą o nich zabijało się wcześniej świnię i nastawiało gar bigosu. Z latami przy stole było coraz tłoczniej, bo narodziły się dzieci, Mama zaś miała fioła na punkcie wnuków - jak powiadał złośliwy Bohdan Wojdowski, mój trzeci mąż: ,,bo się zawiodła na córkach".

Podczas okupacji zamieszkał z nami wuj Bolesław, starszy od Ojca o dziewiętnaście lat, i jego córka Wanda. Ojciec opuścił rodzinne strony w 1918 r., wuj natomiast pozostał na radzieckiej Ukrainie. Był przeciwieństwem Ojca - poczynając od wzrostu, był niewysoki, na zainteresowaniach skończywszy, był bowiem inżynierem cukrownikiem. W młodości wyrzucono go ze studiów za socjalizm, studia skończył więc w Karlsruhe. Był zniszczony i schorowany, pewno po rewolucji przeżył straszne rzeczy, jego druga córka - którą poznaliśmy po wojnie - nie skrywała, że w młodości umierała z głodu. Wuj wyrwał się do Polski w 1943 r., gdy Niemcy wkroczyli na Ukrainę. Ojciec wyrobił mu fałszywe papiery i wuj Bolesław mieszkał z nami do śmierci, a zmarł tuż po wojnie, i zawsze stękał: ,,Gdyby ja miał jakis kapitał, ja by sobie wybudował cjepłą chałupinkę, nie takie zimne gówno jak tu!".

Wuj śmiertelnie bał się przyjścia Ruskich, aż w końcu Ruscy przyszli i zamieszkali na Stawisku. Jeden z kapitanów, niewątpliwie enkawudzista, przyczepił się do Ojca, że Bolesław nie jest Jego bratem, co mogło się skończyć wywiezieniem wuja. Nie przelewki! Ale Mama, osoba zasadnicza, zawsze prosiła kapitana do stołu, by się napił z nami herbaty. W końcu Ruscy i kapitan Hetmański ruszyli na Berlin, Hetmański pewno z żalem, bo podkochiwał się w kuzynce Wandzie. Po dwudziestu pięciu latach list do Ojca. Z Rosji! Od Hetmańskiego. Po wojnie - pisze - przez dwadzieścia lat byłem daleko. Czyli w łagrze. Serdecznie wspominał nasz dom, najbardziej zaś Annę Stanisławownę, nie zapomniał, że Mama zapraszała go do stołu. Parę lat później Ojciec pojechał do Moskwy i portier w hotelu mówił, że chciał się z nim widzieć jakiś pan, niemniej nie zaczekał na Ojca, czemu - nie wiadomo, bo nigdy więcej się w hotelu nie pojawił.

Podczas okupacji Ojciec starał się niezmiernie - o czym Czesio Miłosz wspomina w ,,Roku myśliwego" - stwarzać pozory, że naokoło nie panuje groza. Życzyliśmy sobie nieodmiennie, aby w przyszłym roku żyć w wolnym państwie. Na Stawisku mieszkały tabuny rozbitków z Warszawy - na przykład Pola Gojawiczyńska, która zamieszkała u nas po wyjściu z Pawiaka, czy Roman Kołoniecki, znakomity tłumacz poezji francuskiej, przemieszkał on u nas całą wojnę. Na Stawisku nie obowiązywała godzina policyjna, w Warszawie natomiast obowiązywała od ósmej lub dziewiątej wieczór, czasem od szóstej, często więc nocowali u nas państwo Horzycowie albo Czesio Miłosz. A ilu uciekinierów spędziło z nami Wilię po upadku Powstania Warszawskiego, sam Bóg raczy wiedzieć. W liście do Jerzego Andrzejewskiego Ojciec pisał: ,,Pytali mnie niedawno, jaka była najosobliwsza Gwiazdka w moim życiu; bez wahania odpowiedziałem, że wigilia w roku 1944. Kiedy przy stole w Stawisku siedzieli ludzie, którzy potracili wszystko, majątki, dzieci, rękopisy, pracę całego życia, a ja najwyższym wysiłkiem woli (bo szumiało mi w głowie porządnie po rybce!) musiałem być gospodarzem, nie ryczeć, nie śmiać się szyderczo, łamać się opłatkiem i bawić zebranych rozmową... żeby nie rozmyślali. Myślę, że to była najważniejsza sprawa, być jak gdyby nigdy nic". Przy stole zasiedli wówczas także wujostwo Męcińscy, którzy podczas Powstania stracili jedyną córkę - zastrzelił ją Ukrainiec, a ona trzymała na ręku ośmiomiesięcznego synka. Wujostwo pojawili się u nas z wnuczkiem, którego obmywałam w miednicy z krwi matki. Dwadzieścia lat później chłopak zginął w Tatrach...

  • Bez Hani

- Ostatnie Wilie na Stawisku nie były radosne...

- 23 grudnia 1979 zmarła Mama, ale Ojciec poprosił, żebyśmy siedli do stołu i zjedli kolację wigilijną, którą przygotowała Zosia Dzięcioł, gospodyni na Stawisku, ale nikt nie miał ochoty na jej potrawy. Była to zarazem ostatnia Wilia w życiu Ojca, który zamknął się w sobie, niemal się nie odezwał. O czym myślał? W Jego zapiskach znalazłam później zdanie: czym bym ja był bez Hani? Przy stole zabrakło też Bohdana Wojdowskiego, który leczył się w szpitalu psychiatrycznym, przez cały okres przedświąteczny krążyłam więc pomiędzy umierającą Mamą i mężem. W Wilię musiałam szybko wrócić do Bohdana, z Ojcem pozostała zaś Teresa i Wiesiu Kępiński, wychowanek Rodziców. Choroby psychiczne są tajemnicą, leczyć ich właściwie nie umiemy do dziś, lecz przekonałam się, że choroby te wybuchają wraz ze zmianą otoczenia, kiedy człowiekowi brakuje poczucia zasiedzenia i zewsząd otacza go obcość. Dopóki mieszkaliśmy w Podkowie, Bohdan czuł się dobrze, gdy przeprowadziliśmy się do Warszawy, zaczął być podejrzliwy wobec sąsiadów, bał się wychodzić na ulicę, będąc przekonany, że śledzą go Niemcy, w końcu podjął próbę samobójstwa - i zabił się za czwartym razem. Miłosz pytał mnie kiedyś o przyczynę jego samobójstwa. Czesio - odpowiedziałam - przed Holokaustem uciec nie można, nie wiesz?

W 1980, na pierwszą Wilię po śmierci Rodziców, pojechałam do siostry. Nie było już Stawiska, wydawało się, że nie ma nic, spędziłyśmy wieczór we dwie, ale dobrze wspominam te święta, choćby dlatego że górale przynieśli nam choinkę i rybę.

Odeszło tylu najbliższych i znajomych, ale najbardziej brak mi Pawła Hertza, jednego z moich najbliższych przyjaciół. Dzwonię kiedyś do niego, okazuje się, że przebywa w szpitalu. Gdy go ujrzałam na szpitalnym łóżku, wiedziałam, że to koniec. Paweł, zawsze powściągliwy w okazywaniu uczuć, przy każdej wizycie trzymał mnie mocno za rękę. Poszłam spytać lekarzy, jak oceniają jego stan. - Czy pani jest krewną? - pytają. - Pan Hertz nie ma żadnych krewnych - odpowiadam - bo gdy wrócił z rąbania lasów na Syberii, nie miał już tu nikogo. Ale broń mnie Panie Boże, bym w polskim szpitalu wspomniała, że Paweł nie ma nikogo, bo jest Żydem, zresztą przechrzczonym, co w jego przypadku było decyzją głęboko przemyślaną i rozważaną przez długie lata. Zadzwoniłam do ks. Wiesława Niewęgłowskiego, że Paweł umiera i potrzebuje duchowej pociechy. Byłam z nim do końca...

- a propos: to Hertz pisał, że mieszkańcy Stawiska wiedli proste i zwyczajne życie. Czy po śmierci Rodziców starała się Pani urządzać Wilie takie jak na Stawisku?

- Nigdy, byłaby to ,,kalikatura". Jeśli coś się w życiu kończy, nigdy do tego nie wracam. Kiedyś pisałam książki o jedzeniu, dziś mnie nie ciągnie do takiej pisaniny. Po śmierci Rodziców świętujemy zwykle w domu córki, która gotuje znakomicie, ale to inna kuchnia niż na Stawisku. Nawet jeśli sama coś przyrządzę, trudno odnaleźć mi proustowski smak dzieciństwa. Jedno, czego nie umiem się wyrzec, to obdarowywania rodziny i znajomych prezentami. Lubię haftować, robić na drutach, dziergam więc teraz skarpety dla znajomego pisarza, bo jestem zdania, że istnieje nie do końca wyjaśniona naukowo zależność między zimnymi nogami a myśleniem. Uprzedziłam go, że zostawię paczkę ze skarpetami w jego pracy, żeby nie pomyślał, że podrzuciłam bombę.

MARIA IWASZKIEWICZ jest córką Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów. Wydała m.in. ,,Gawędy o przyjęciach" i ,,Z moim ojcem o jedzeniu"; opiekuje się spuścizną literacką Jarosława Iwaszkiewicza (zebrała jego inedita i teksty rozproszone), wydała również ,,Dzienniki i wspomnienia" Anny Iwaszkiewiczowej. Obecnie ze współpracownikami przygotowuje do druku ,,Dzienniki" Iwaszkiewicza. Ostatnio opublikowała wspomnienia pt. ,,Z pamięci".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2005