Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jak wytłumaczyć gniew i skalę tego – trwającego już trzeci tydzień – i zarazem największego po 1989 r. zrywu w Rumunii, jego determinację i powszechność? Jeśli w 50 miastach demonstruje w sumie 600 tys. ludzi, to znaczy, że w społeczeństwie, kojarzonym dotąd z apatią i pasywnością, zaszła fundamentalna zmiana. Albo raczej: że to kolejny wielki krok w społecznej zmianie, w odejściu od pasywności, jaka zaczęła się już jakiś czas temu.
Wprowadzenie przez rządzącą partię socjaldemokratyczną (PSD) dekretu, który miał przyznać amnestię dla 2,5 tys. więźniów odsiadujących wyroki poniżej pięciu lat i złagodził kary za oszustwa korupcyjne, zamieniło się w iskrę, która podpaliła cały kraj. To jedno posunięcie odzwierciedla największe bolączki współczesnej Rumunii: powszechną korupcję, absolutny brak zaufania dla polityków i poczucie niesprawiedliwości. Bo oto, zgodnie z prawem, nietykalność znowu mieli uzyskać najbardziej uprzywilejowani i najbardziej zdeprawowani.
Rumuni wyszli na ulicę nie dlatego, że było tak źle, tylko dlatego, że już-już miało być – jak się zdawało... – tak dobrze. Albo: trochę lepiej. Oto wcześniej działająca pod nowym przewodnictwem Krajowa Dyrekcja Antykorupcyjna [odpowiednik polskiego CBA – red.] zaczęła metodyczne prześwietlenia elit, a za kratki wreszcie trafili skorumpowani byli ministrowie, europarlamentarzyści, sędziowie czy wielcy magnaci telewizyjni. Rumuni uwierzyli w powrót społecznej sprawiedliwości. W to, że ich kraj może być europejski, normalny, przyzwoity. Teraz nowy rząd im to przekonanie postanowił odebrać. Ale rumuńska ulica zapowiada, że będzie walczyć o sprawiedliwość do skutku – i że nie wystarczy tylko wycofanie się rządu z owego dekretu amnestyjnego (co władze już zapowiedziały, mając nadzieję, że uspokoi to nastroje), ale że celem jest teraz obalenie rządu.
W Rumunii społeczeństwo obywatelskie rośnie od czasu protestów w 2012 r., które doprowadziły do dymisji ówczesnego premiera. Ale wiatru w żagle nabrało trzy lata temu, gdy wielomiesięczne demonstracje zatrzymały eksploatację malowniczego regionu Roşia Montană, zagrożonego przez kanadyjski koncern wydobywający złoto. Rok później ulica zwyciężyła znowu, kiedy po tragicznym pożarze w klubie Colectiv i kolejnej fali społecznego gniewu podał się do dymisji socjaldemokratyczny rząd premiera Victora Ponty.
„Protestuję, więc jestem”, „Nie uczcie dzieci kraść”, „Udało się wam nas zjednoczyć” – piszą Rumuni do swoich polityków na transparentach. Ale to, co ulica uznaje za swoją największą siłę – nieuwikłanie w politykę, brak liderów, „polityczną czystość” – jest jednocześnie jej największą słabością. Poza niszowym Związkiem Ocalenia Rumunii ulica nie stworzyła żadnej silnej politycznej reprezentacji. Jedynym politykiem, który stał się symbolem owej „Nowej Rumunii” i wyrasta na bohatera ulicy, jest prezydent Klaus Iohannis, konsekwentnie wspierający walkę z korupcją. Rumuni zwołują pospolite ruszenie przez media społecznościowe – i to tutaj, nie w głównych mediach, trwa jakby równoległy protest. W powszechnym odczuciu wszystkie stacje telewizyjne, należące do oligarchów, albo manipulują informacjami, albo milczą o tym, co dla polityków niewygodne. Prawdy o Rumunii nie znajdziecie więc w telewizji, lecz w internecie.
Do tej pory manifestacje doprowadziły do wycofania się ze spornego dekretu i do dymisji znienawidzonego ministra sprawiedliwości Florina Iordache. Ale na celowniku pozostaje przede wszystkim Liviu Dragnea – przewodniczący PSD, któremu dekret umożliwiłby objęcie teki premiera. Dragnea to, jak mówią protestujący, „najbardziej chytry lis w kurniku”. Jego determinacja wskazuje, że Rumunię czeka jeszcze wiele niespokojnych dni.
MAŁGORZATA REJMER jest pisarką, wydała m.in. książkę „Bukareszt. Kurz i krew”.