Ruiny na pełnym morzu

Te wszystkie zawiłe sprawy i duszące pytania znów odzywają się we mnie, i to z podwójną mocą, w kilka miesięcy później (we wrześniu 1970) i w szczególnej scenerii: na górnym pokładzie promu płynącego przez Bałtyk z Gdańska do Nynashämn - portu w pobliżu Sztokholmu.

11.04.2006

Czyta się kilka minut

Antoni Libera /
Antoni Libera /

To moja pierwsza podróż za "żelazną kurtynę". Jadę na zaproszenie starych przyjaciół rodziców - jednych z tych, co po Marcu '68 wyjechali na stałe i osiedlili się w Szwecji.

Emocje, reisefieber. Już samo to, że jadę - że mnie "puścili na Zachód", jak mówi się o tym potocznie - przyprawia o zawrót głowy. A przecież to nie wszystko. Bo jeszcze są powody subtelniejszej natury. Chodzi o to, że w podróż wyruszam właśnie statkiem, czyli jak w dawnych czasach, i właśnie stamtąd, z Gdańska - miasta, a szerzej, wybrzeża, które znam od dzieciństwa ze spędzanych tam często, niemal rokrocznie, wakacji; a przez to które jest dla mnie czymś w rodzaju Arkadii. Dlatego też wyjazd stamtąd po raz pierwszy "za morze" ma przy okazji posmak pożegnania z dzieciństwem, a może i z młodością.

Ileż razy patrzyłem z nabrzeża albo molo na linię horyzontu, wyobrażając sobie dalekie, obce lądy znane wyłącznie z atlasów albo kartek pocztowych, w głębokim przekonaniu, że nigdy tam nie dotrę, bo taki skok za morze jest poza moim zasięgiem. Podróżowali inni - na ogół cudzoziemcy, a z rodaków jedynie marynarze, sportowcy i różni prominenci. Tak zwani zwykli ludzie jeździli wyjątkowo. Głównie się o nich słyszało, a ujrzeć można było - niezmiernie rzadko - w Gdyni, gdy zawijał do portu albo odpływał z niego transatlantyk "Batory". W większości byli to zresztą górale albo wieśniacy, którym ludowa władza pozwalała łaskawie odwiedzać od czasu do czasu rodzinę w Ameryce.

Teraz, po tylu latach owych tęsknot i marzeń i wbrew głębokiej niewierze w możliwość ich spełnienia, trafia mi się jednakże zamorska eskapada. Stąd też z pewną przesadą, jeśli nie z namaszczeniem, celebruję ten wyjazd. Przyjeżdżam do Gdańska dzień wcześniej, aby mieć zapas czasu, a przy okazji odwiedzić szczególnie bliskie mi miejsca: port w Gdyni i Skwer Kościuszki, molo w Orłowie, Sopot, opactwo Cystersów w Oliwie i plażę w Jelitkowie. Sentymentalna pielgrzymka po "stacjach wyobraźni", gdzie z jakichś powodów silniej tęskniło się za dalą. A potem jeszcze przechadzka po centrum starego Gdańska: ulica Świętego Ducha, gdzie w jednej z kamieniczek (nie istniejących już) blisko dwieście lat temu urodził się Schopenhauer, Długie Pobrzeże, Żuraw, zburzona Wyspa Spichrzów, po czym Zielona Brama i Neptun na Długim Targu.

Na wystawie Empiku, który mieści się obok, spostrzegam najnowszą "Twórczość" - podwójny (lipiec/sierpień) bladoniebieski zeszyt, pękający od tekstów samych znakomitości, dobranych pewnie z okazji jubileuszu pisma, które właśnie obchodzi dwudziestopięciolecie. Przeważają, rzecz jasna, krajowi luminarze, lecz jest wśród nich i Gombrowicz (wprawdzie tylko trzy listy, ale to i tak coś, gdy cały jego dorobek jest na indeksie w kraju); Kotarbiński o Russellu - w związku z niedawną śmiercią owego filozofa; no a ponadto Joyce: legendarny "poemat" o zdradzie "Giacomo Joyce"; Lévi-Strauss o szamanach i obrzędach magicznych; i wreszcie, czy przede wszystkim, najnowsza proza Becketta. Oczywiście kupuję, lecz na zawartość zeszytu - nie licząc spisu treści - nawet nie rzucam okiem, pragnąc całą przyjemność zostawić sobie na podróż.

Wreszcie odprawa w porcie, syrena i wyjście w morze.

Początek września, pogoda, słoneczne popołudnie. Stoję na tylnym pokładzie i, oparty o reling, patrzę w smugę na wodzie zostawianą przez prom i zostające w tyle wybrzeże Zatoki Gdańskiej. Niebawem mijamy Hel ze znaną mi latarnią i statek szerokim łukiem skręcając nieco na Zachód, wypływa na pełne morze. Znika Półwysep Helski, znika w ogóle ląd. Poza błękitnym niebem i granatową taflą zostaje tylko słońce, mocno już pochylone. Z letnim numerem "Twórczości" idę na górny pokład i na bocznej ławeczce, zwrócony w stronę zachodu, zanurzam się w lekturze.

Przekartkowawszy całość, pozycja po pozycji, aby się zorientować, co mnie dokładnie czeka, wracam do prozy Becketta (strona 54).

Rzecz nosi tytuł "Bez", złożona jest kursywą, składa się z akapitów oddzielonych od siebie tak zwanym podwójnym odstępem i liczy sobie pięć stron. Z wyglądu - poemat prozą, lecz już po pierwszych zdaniach (jeżeli są to zdania) widać, że jest to utwór jedyny w swoim rodzaju.

Oto serie wyrazów łączących się ze sobą w niewielkie ciągi składniowe wywołują w umyśle dziwny, widmowy obraz. Widmowy, bo jego przedmiot osobliwie się mieni, istniejąc na dwa sposoby: po części "pozytywnie" - jakby ze znakiem plus, po części "negatywnie" - jakby ze znakiem minus. Chodzi o to, że zdania wysławiające wizję są dwojakiego rodzaju. Część z nich oznajmia o czymś w sposób bezwarunkowy, część zaś swe oznajmienia tak lub inaczej podważa - przez czas przeszły lub przyszły, albo przez zaprzeczenie, mówiące, że dane zjawisko wraz z jego atrybutami jest "wymazane z pamięci".

Otóż jako "pozytyw" wyobraźni odbiorcy jawi się "płaski bezkres", w którym ziemia i niebo są jednakowe ("jak jedno"), panuje zupełna cisza i absolutny bezruch, i nie istnieje czas. Jedynym elementem zakłócającym ów ład - ten jednorodnie szary, dwuwymiarowy świat - jest bryłka ludzkiego ciała, które wyrasta "na sztorc" i poza nieostrym kształtem wyróżnia się z otoczenia dwiema niebieskawymi "niewielkimi dziurkami" (na twarzy, w miejscu oczu). Po czterech jego stronach leżą stopione z ziemią "tak samo szare jak piach wygasłe cztery ściany rozrzucone na wspak". Tak przedstawiony stan rzeczy, zwany też "ruinami", to "prawdziwe schronienie" - schronienie "nareszcie bez wyjścia".

Natomiast jako "negatyw" - jako coś, czego nie ma, ale co może być - jawi się "mała próżnia": świetlisty, biały "sześcian", wewnątrz którego tkwi "głowa naprzeciw białych ścian" i z "jasnością umysłu spokojnym okiem" chłonie promieniującą biel. To światło jest jednak "złudzeniem", podobnie jak i czas, który płynie czy mija "tylko w cudownym śnie". Złudzeniem jest wreszcie "świt który rozprasza złudzenia i to co zwie się zmrokiem". Błękit zaś, kolor oczu, a jednocześnie nieba, "zwany w poezji niebiańskim", istnieje tylko w myśli, "w szalonej wyobraźni"; podobnie jak "tylko we śnie" tego rodzaju wyrok - pobyt w świetlistym sześcianie - "odbywa się tylko raz". A do tej całej ułudy dochodzi, kiedy w niebie "znowu się coś poruszy" i znowu "spadnie deszcz", i znowu jakiś "on" zrobi "w bezkresie krok"; bo wtedy jednocześnie znów mu "serce zabije" i "znowu będzie żył" w orbicie dnia i nocy, i będzie to "nowa miłość", choć taka sama jak "stara", i znów "zapanuje nieszczęście". I z bezkresem nad sobą "pójdzie sam bez oparcia" i znowu "powalony będzie złorzeczyć Bogu" jak za "błogosławionych dni" niebieskiego potopu.

Ten surowy, dwoisty (mieniący się dwoma sensami), fantazmatyczny obraz ma hipnotyczną moc. Może nie tyle on sam, co sposób jego kreacji albo tryb budowania. Śpiewne sekwencje wyrazów mówiące o coraz to innych szczegółach i jakościach następują po sobie w niepojętym porządku i powracają w kółko w nieco zmienionych formach lub wzbogacone o coś, czego wcześniej nie było. Ów falujący tok słów ma w sobie coś z litanii lub odmawianej modlitwy, lecz nie przez jeden głos, tylko przez kilka na zmianę. Sunąc wzrokiem po kartce zaczernionego papieru, w szumie wiatru i wody, który zewsząd dochodzi, jakbym słyszał szeptanie - sztafetę kilku głosów:

Ruiny prawdziwe schronienie nareszcie ku któremu tyle razy błędnie od niepamiętnych czasów.

Mała próżnia moc światła białe puste

płaszczyzny wymazane z pamięci.

Popielatoszare małe ciało jedno jedyne

na sztorc serce bijące twarzą ku bezkresowi.

Znów będzie złorzeczyć Bogu jak za błogosławionych dni twarzą ku otwartemu niebu przemijająca ulewa.

We wszystkie strony bezkres ziemia niebo jak

jedno bezgłośne bez ruchu.

Złudzeniem światło co mija zawsze było tylko

szare powietrze bez czasu zawsze tylko sen dni i noce snem o innych nocach lepszych dniach.

Kto wypowiada te słowa? Do czego się one odnoszą? Co tu jest celem wyrazu czy przedmiotem opisu?

Wydaje mi się, że wiem. Unoszę wzrok znad tekstu, patrzę na taflę wody i zachodzące słońce i odnajduję w pamięci ślad letnich epifanii. Że świat, jakim go znamy... jakim go postrzegamy, jest powidokiem, iluzją. Powstającą dlaczegoś wewnątrz niego samego. Nie ma rzeczy i ludzi, przedmiotu i podmiotu, krajobrazu i oka; jest tylko coś jednego - "ciemna" substancja, proch - co z jakiegoś powodu "otwiera się" na siebie, aby się w sobie "przejrzeć" w ów oniryczny sposób.

Dlaczego tak się dzieje - z mocy jakiego prawa i na jakich zasadach - tego już nie wiadomo i nawet nie warto dociekać. Ponieważ z tego "miejsca", z tego "punktu widzenia", czyli z niewiarygodnej, widmowej czasoprzestrzeni, nie ma dostępu do prawdy. W takim wejrzeniu w siebie jest ona nie do poznania.

Czy wobec tego w ogóle - jest ona poznawalna? Już samo to pytanie nasuwa wątpliwości. Ponieważ zakłada podział na kogoś poznającego i coś, co jest poznawane. A przecież jedno i drugie są różne tylko na pozór, mając wspólną podstawę w jednorodności prochu. Czy coś, co jest jednością, może mieć samowiedzę? Czy nie jest to sprzeczność wewnętrzna? Czy w ogóle pytanie "jak jest w niewątpliwy sposób?" jest pytaniem zasadnym, nie błędnie postawionym? Wynikającym stąd, że umysł nie potrafi - na skutek zaślepienia własną podmiotowością - nawet pomyśleć tego, że i jak może nie być jakiejś bezwzględnej prawdy.

Otóż to, nie potrafi. Odrzuca taką opcję. I dlatego też ciągle, niepoprawnie próbuje dociec "istoty rzeczy" i - wyobrazić ją sobie. A gdy po wielu trudach dochodzi wreszcie do wniosku, że jest to niemożliwe, to wówczas chce wyrazić przynajmniej tę niemożność - ułożyć wzór na sprzeczność i wyprowadzić z niego wykres nieskończoności.

Czyż ten magiczny tekst złożony z quasi-zdań o eliptycznych formach nie jest właśnie czymś takim - zdumiewającym spełnieniem tej niedorzecznej potrzeby?

Z zamkniętym zeszytem "Twórczości" (założywszy go palcem na stronie 54) siedzę na białej ławce na górnym pokładzie promu i patrząc w łunę światła nad linią horyzontu, myślę z kornym podziwem nie wolnym od egzaltacji:

A więc znowu, po latach, po wielu setkach lat, ktoś udał się w wyobraźni na "drugą stronę" świata i złożył stamtąd relację. Po hebrajskim szeolu i egipskich podziemiach, po greckich krainach cieni, Hadesie i Elizjum, i po chrześcijańskich zaświatach zobrazowanych najpełniej w "Boskiej Komedii" Dantego, jest oto nowa wizja wiekuistego porządku. Wizja uwzględniająca "odczarowanie" świata, jakie się dokonało w ciągu ostatnich stuleci - w wyniku emancypacji i ubóstwienia Rozumu, za sprawą kryzysu wiary w zbawienie i potępienie i wskutek zwątpienia nawet w sens boskiej opatrzności. Oto jak się obecnie przedstawia rzecz-sama-w-sobie, wieczna podstawa wszystkiego; oto esencja dzisiaj.

Nie ma już dwóch czy więcej autonomicznych światów: Ziemi, Nieba i Piekła; jest tylko jeden, który, z niewiadomego powodu, wyobraża sam siebie. Wyobrażenie jest faktem, lecz jego skutek - ułudą. Ułudą jest przestrzeń i czas - i światło, i mrok, i barwy; ułudą są też zaświaty i miłosierny Bóg. Niezłudne jest jedynie, chociaż w złudzeniu poczęte i z niego płynące nieszczęście, i to, że się wciąż powtarza, a nie jest jednorazowe.

A więc wszystko jest snem czy raczej w stanie snu. Snu albo "kamiennego", wyzutego ze snów, albo "fantastycznego", rojącego o jawie. "Kamienny" sen bez snów, jakby znużony sobą, staje się snem o jawie. Aż udręczony nią, wraca do snu bez snów. I tak się toczy to w koło - bez końca, nie wiedzieć czemu. Bo nie wiadomo, kto śni, i nie wiadomo dlaczego. Wiadomo tylko jedno: że śnienie nie jest beztroskie. Doskwiera albo nuda (bezmiar, bezruch, bezludzie), albo cierpienie i strach (niedosyt, niedomiar, niewiedza).

W tak rozpoznanym świecie - człowieka właściwie nie ma. Jest on zaledwie miejscem, gdzie uobecnia się sen; który je złudnie przedstawia jako odrębny byt, różny od całej reszty.

Miażdżąca degradacja. Właściwie bezprzykładna. Czy kiedykolwiek człowiek w tym stopniu zwątpił w siebie i obniżył swą rangę? Tak jeszcze nigdy nie było. Dlaczego tak się stało? Dlaczego z korony stworzenia - istoty ukształconej na podobieństwo Boga oraz na Jego chwałę, z rodzaju wybranego, osadzonego na ziemi jako jej pan i władca - przeobraził się oto już nawet nie w przybłędę albo niechciane dziecko, ale w ogóle w fantom, dwuznaczną autoprojekcję? Gdy mniej o sobie wiedział, był we własnym mniemaniu ważniejszy i potężniejszy. Gdy żył "poetycko" na ziemi, hołdując wyobraźni, jakkolwiek bezradny i kruchy, miał niezachwiane poczucie sensu własnego istnienia. Teraz utracił to wszystko.

Jak to należy rozumieć? Jako następstwo błędu, który gdzieś popełniono? Na czym by miał on polegać? Na podążeniu drogą wyznaczoną przez Rozum? Cóż jednak złego w Rozumie? Dlaczego miałby być "grzeszny", niegodny zaufania? Czyż nie jest, jak inne środki i metody poznawcze, narzędziem naturalnym? A jednak to właśnie w nim ludzkość widziała zawsze źródło niebezpieczeństwa. Największym tego świadectwem jest mit o drzewie wiedzy i o fatalnych skutkach złamania boskiego zakazu jedzenia jego owoców. Lecz przecież gdyby nie to - gdyby nie grzech pierworodny - człowiek nie byłby sobą. Pozostałby niewinnym, a przeto i beztroskim, lecz - nieziemskim stworzeniem. Czymś w rodzaju prawzoru - idei, prototypu. Nie byłoby żadnej historii. Nie byłoby nic prócz raju. A nawet i tego nie, bo któż by go opisał? Raj istnieje o tyle, o ile jest utracony.

Może więc ta przemiana, o którą teraz chodzi, owo skarlenie człowieka do rzędu "marnego cienia", nie jest czymś ostatecznym, finalną katastrofą, lecz tylko kolejnym przełomem, powtórką mitycznego aktu wygnania z raju - wygnania wpisanego w los rodzaju ludzkiego? Po którym trzeba się z wolna odnaleźć w nowych warunkach i przystosować do nich, i ustanowić sobie nowy modus vivendi. Co miałoby to być? Na czym by polegało? Być może jeszcze za wcześnie na próbę odpowiedzi. Być może ten exodus jeszcze się nie wypełnił? Może wciąż jeszcze trwa i właśnie stąd konfuzja? I lęk, i przygnębienie.

Ostatnie promienie słońca nikną za horyzontem. Przez jakiś czas nad powierzchnią utrzymuje się jeszcze bladoniebieska poświata. Wreszcie i ona gaśnie. Oglądam się na wschód - w kierunku Litwy? Łotwy? Tam już zupełny mrok: gęsta, bezkształtna czerń. Nad ciemne wody Bałtyku wraca pradawny chaos.

Płyniemy, "nikt nie woła". Tylko szum wody i wiatr.

Schodzę z górnego pokładu, zamykam się w kajucie i zapalam tam światło - małą lampkę nad łóżkiem.

Rozdział książki przygotowywanej dla Wydawnictwa Znak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2006