Faronauci

Dziś wyglądają jak wytwory zapomnianego kultu. Pobudowane na odludziach, gdzie nie czuć pulsu żadnej cywilizacji – latarnie morskie trwają w swej pięknej, niepotrzebnej misji.

20.01.2020

Czyta się kilka minut

Latarnia  Muckle Flugga  na Szetlandach,  2007 r. / ARDEA / FORUM
Latarnia Muckle Flugga na Szetlandach, 2007 r. / ARDEA / FORUM

To był świat owiec i ptaków. Pierwsze po prostu przeżuwały to, na czym stały. Drugie śmigały nad moją głową jak myśliwce spitfire, chwilami umyślnie obniżając lot. Podróż była jednocześnie ekscytująca i cholernie monotonna – od kilku dni nieprzerwanie poruszałem się na północ. Najpierw ze środkowej Anglii, przez całą Szkocję, aż do portu Thurso na ostatnim skrawku lądu. Potem promem na Orkady i autobusem między dwoma portami tego archipelagu. Znów przez morze, tym razem siedem czy osiem godzin, na Szetlandy, kolejny archipelag, który na mapie wygląda jak mocno nadwyrężony latawiec. Jeszcze jeden prom na wyspę Yell, a potem już ostatni, na Unst, gdzie razem ze mną na ląd zjechało tylko osiem samochodów. Dalej 21 kilometrów wąskim asfaltem na niepozorny parking rezerwatu Hermaness, gdzie w drewnianej skrzynce – samoobsługowej informacji turystycznej – znalazłem tę precyzyjną wskazówkę: wydrzyka wielkiego zwanego skuą, który pikuje wprost na twój łeb, przepłosz machając rękami niczym rozbitek na widok helikoptera.

A potem już tylko pieszo między te owce, ich wysuszone bobki oraz wydrzyki, z ramionami w pełnej gotowości. Z deszczem byłem za pan brat, z wiatrem też, więc wiedziałem, że na tych szerokościach geograficznych człowiek wygląda trochę jak skoczek narciarski kłaniający się własnym nartom. Jeśli pojawiało się słońce, to na minutę, jak na obrazku, który widziałem w pubie: ciemność, rzesza ludzi pod chmurami, wyciągają dłonie w stronę wąskiego promienia słońca, który jakimś cudem je przebił. Podpis: „Lato w Szkocji”.

Transmutacja skały

Czyli trawa, owce i wydrzyki, a potem upstrzony plamami klif i nieziemski gwar ptasiej kolonii. Głuptaki, nurzyki i te przedziwne maskonury wyglądające jak miniaturki pingwina. Tak urocze, że chciałoby się je zwinąć pod kurtką i przemycić do domu. A potem pokazać bliskim, bo żadna fotografia nie odda tego, co widać tam, gdzie Wielka Brytania ostatecznie znika w morzu. Kropka na końcu Zjednoczonego Królestwa, mówili o tym miejscu lokalni. Tak naprawdę była nią grupa wystających z wody skał kilkadziesiąt metrów od brzegu. Legenda głosiła, że to pozostałość po bratobójczej walce dwóch gigantów. Jak to w legendach bywa, pokłóciły się o względy i serce kobiety, syreny. Aby się ich pozbyć, powiedziała, że poślubi tego, który pójdzie za nią aż na biegun północny. Ruszyli obaj, ale zaraz pochłonęło ich morze.

Kiedy David Stevenson, wuj Roberta Louisa Stevensona, autora „Wyspy skarbów”, pierwszy raz zobaczył te skały, powiedział, że wyglądają jak miniaturowe Alpy. I wcale go to nie cieszyło. Była połowa XIX wieku, a Brytyjczycy dopiero co zaangażowali się w wojnę krymską. Aby przeciwstawić się ekspansji Rosji, chcieli blokować porty w Archangielsku i Murmańsku. Najpierw musieli jednak dopłynąć do Norwegii. Tymczasem północne wybrzeże Szkocji wciąż pozostawało dla marynarzy śmiertelną pułapką.

Admiralicja domagała się budowy latarni morskiej, im dalej na północ, tym lepiej. Stevenson uważał, że to porywanie się z motyką na słońce. Jego przodkowie – ojciec Robert i dziadek Thomas Smith oraz bracia Alan i Tom, wszyscy znani dziś na Wyspach jako Lighthouse Stevensons – mieli już na koncie inżynieryjną ekwilibrystykę. Ich wyczyny w ojczyźnie rozsławiły nazwisko na cały świat, a zlecenia na kolejne latarnie spływały z najbardziej egzotycznych adresów.

A jednak budowa na Muckle Flugga, jednej ze skał widocznych z klifu Hermaness, wydawała się pomysłem z kosmosu. Dość powiedzieć, że zimą fale przewalały się ponad wysoką na 60 metrów skałą. Ale wojskowi byli uparci. Pamiętali katastrofę z 1811 r., kiedy o wybrzeże Unst roztrzaskał się konwój trzech okrętów wojennych. Na dno poszło wówczas dwa tysiące marynarzy i ponad 200 armat. Admiralicja potrzebowała latarni, a Stevenson miał rozkazowi podołać.

Najwidoczniej uznał, że ślepa wiara w rozum to za mało, bo w pierwszym odruchu odwołał się do sił wyższych. Postanowił transmutować skałę. Stała się teraz kamieniołomem, z którego czerpano surowiec budowlany. Latarnia miała się z niej zrodzić, a potem piąć się pod chmury. Pozostałe materiały, a więc cement, szkło, węgiel czy żelazne elementy konstrukcji trzeba było ściągać ze Szkocji, a potem za pomocą ­zaimprowizowanej kolejki linowej przenosić na Muckle Flugga. Razem z wodą pitną było tego 120 ton. Murarze pracowali na kolanach nie dlatego, że byli aż tak bogobojni, ale ze strachu przed falami i podmuchami. W trzy miesiące udało się postawić barak mieszkalny i tymczasowe światło, jednak zaraz potem, w grudniu 1854 r., przyszła seria zimowych sztormów z huraganowymi wiatrami. „Jak okiem sięgnąć, morze przypominało chmurę dymu, a wiatr dudnił o dach naszego domu i o wieżę, jakby ktoś ciskał w nie piorunami” – wspominał inżynier nadzorujący budowę.

Kilka dni później wichura powybijała szyby latarni, prawie ją gasząc. W ostatnią noc roku zniszczyła całe zapasy wody pitnej. Stevenson wiedział, że trzeba zrewidować plany – granit zastąpić sprowadzaną z lądu cegłą. Ściany latarni miały być teraz grube na 90 centymetrów. Trwało to jeszcze ponad dwa lata. Dopiero w 1857 r. Muckle Flugga przestała być czarną plamą na północnym Atlantyku.

Trzech facetów z żarówką

Przetwarzałem ten ciąg informacji półtora wieku później, patrząc na efekt końcowy z perspektywy klifu. Latarnia była jednocześnie na wyciągnięcie ręki i cholernie daleko. Biała plamka pośród fal u progu Arktyki. Opuszczona i skomputeryzowana, jak wszystkie inne. W XXI wieku nie potrzeba już paru facetów do pilnowania jednej żarówki, jak słusznie zauważyła Bella Bathurst, autorka rodzinnej biografii czterech pokoleń Stevensonów.

„Zamiast symbolizować dominację człowieka nad naturą, widok latarni morskiej przywołuje raczej ludzką kruchość i odosobnienie w zetknięciu z pierwotnymi siłami oceanu i wiatru” – pisze historyk R.G. Grant w imponującej pracy „Sentinels of the Sea”. Ilustracją tych słów może być akwarela J.M.W. Turnera z 1819 r.: wieża latarni Bell Rock w objęciach fali, kłęby piany niczym macki ośmiornicy oplatają budowlę, ledwie widoczny żagiel gdzieś tam w dole i jeszcze niesamowite spektrum zimnych jak szkocka noc barw, od szarości po granat, które razem składają się na oblicze kataklizmu. Człowiek się gapi i zastanawia: jakim cudem to jeszcze stoi? Ale można też inaczej, bardziej współcześnie, wklepać w mapach Google parę toponimów: Les Eclaireurs, Eddystone, Skerryvore albo właśnie Bell Rock. Ekran wypełni indygo ze znacznikiem umieszczonym pośród niczego. Latarnie doprawdy morskie, bo na środku morza.

No więc jakim cudem to stoi? „Latarnia ma przypominać sędziwy dąb” – to chyba najważniejsza lekcja, jakiej udzielił kolegom po fachu John Smeaton, budowniczy jednej z paru odsłon wieży na wspomnianej rafie Eddystone niedaleko Plymouth. To miejsce prześladowało marynarzy, a kilka poprzednich konstrukcji zjadły fale. Smeaton puścił więc wodze wyobraźni. Drzewo skutecznie stawia czoła równie brutalnym żywiołom, z jakimi musi mierzyć się morska architektura, przekonywał, a dąb wyrwany z korzeniami to raczej sporadyczny widok. To wyśmienite ćwiczenie dla wyobraźni: potraktować dowolną latarnię jak gruby pień, a potem w myślach malować mu kolejne konary. I zielone morze, które szeleści. Szkoda, że Turner nie porwał się na taki obrazek.

Wdzięczność żeglarza

Ale żeby rozprawiać o latarniach morskich, trzeba najpierw poszukać palcem na mapie maleńkiej wysepki Faros u wrót portu Aleksandria na północnym wybrzeżu Afryki. Wieża, którą tam zbudowano za czasów króla Ptolemeusza II – jeszcze przed naszą erą – miała 140 metrów wysokości. To imponujący wynik, dziś próżno szukać podobnie wysokich. Tym bardziej że ta przetrwała prawie 15 wieków. Pokonały ją dopiero dwa trzęsienia ziemi z początków XIV wieku.

Jej szczątki odnaleziono w 1964 r. na dnie Morza Śródziemnego niedaleko miejsca, gdzie stała. Dlatego jesteśmy dziś w stanie w miarę dokładnie odtworzyć jej wygląd. Składała się z trzech części: cylinder stał na graniastosłupie ośmiokątnym, pod którym był jeszcze sześcian. Na kamiennych blokach roiło się od ornamentów, płetwonurkowie odnotowali m.in. 30 rzeźb sfinksa i 5 obelisków. Czyli żadne drzewo, raczej sztuka. I jeden z siedmiu cudów starożytności.

Z czasem rzeczownik „faros” stał się synonimem latarnictwa i zadomowił w wielu europejskich językach. Zagadką pozostaje źródło światła, które aleksandryjska latarnia emitowała, choć wiele wskazuje na najprostsze z możliwych. Jeszcze w XVIII wieku, a więc w czasie, gdy latarnie zaczęły się mnożyć na europejskich brzegach, na ich szczytach palono po prostu zasilane węglem lub drewnem ogniska. Na estońskiej wyspie Hiuma do dziś oglądać można jedną z najstarszych bałtyckich latarni. Kõpu zapłonęła w 1531 r., a jej ogień widać było z odległości 20 kilometrów. Żeby ją obsługiwać, z czasem wylesiono cały półwysep, na którym stoi.

O ile szkicowane w rogach średniowiecznych map – ta epoka to dla żeglugi autentyczny czas mroku – krakeny i syreny miały odstraszać marynarzy przed zapuszczaniem się na skraje znanego świata, o tyle latarnie mówiły coś zupełnie przeciwnego: że już wolno. Ale niosły ze sobą również owo nieznośne widmo postępu i zmian.

Zanim Wielka Brytania uzbroiła się na dobre w latarnie, u jej wybrzeży rokrocznie rozbijało się ponad 500 okrętów. Wiele nadmorskich społeczności korzystało na plądrowaniu wraków. Niektóre wsie żyły od katastrofy do katastrofy, a wyławiane spomiędzy fal sprzęty, skarby i surowce warunkowały ich byt. Ale i marynarze byli raczej konserwatywną kastą. Wszelkie nowinki techniczne pachniały im wtrącaniem się szczurów lądowych w sprawy morza. Śmierć w falach była czymś naturalnym. Lepiej prosić bogów mórz o łaskę, zamiast ich kantować. Przed budowniczymi stało więc trudne zadanie – wspiąć się na wyżyny sztuki inżynieryjnej przy jednoczesnym braku aprobaty dla tego działania. Nagrodą była jedynie wdzięczność anonimowego żeglarza, gdy ten ujrzy w nocy mikre światełko od lądu lub we mgle usłyszy towarzyszącą mu syrenę mgłową.

Trzecia para oczu

Nie dziwilibyśmy się, gdyby rekrutację na latarników ogłaszano w podobny sposób, w jaki zrobił to Ernest Shackleton przed wyprawą na Antarktydę: „Mężczyźni poszukiwani w celu odbycia ryzykownej podróży; małe pieniądze, zimno i długie miesiące nieustającej ciemności”. Czyli z gwiazdką opisaną drobnym maczkiem jako „porzućcie wszelką nadzieję”. „Latarnik nie dorobi się fortuny, ale są duże szanse, że dojdzie do ładu z samym sobą i ze światem” – przekonywali włodarze Northern Lighthouse Board, zarządcy szkockich latarni. Oczekiwali dyscypliny, cierpliwości i gotowości na nieprzewidywalne. Mile widziane było też morskie doświadczenie, kondycja pozostawała sprawą drugorzędną. Tony Beddard, który na angielskich latarniach przepracował całe życie, wspomina tylko błyskawiczną rozmowę kwalifikacyjną. Nie miał nawet szansy wrócić po niej do domu po zapas ubrań, ledwie zdążył wyposażyć spiżarkę. Następnego dnia o ósmej wieczorem zaczął służbę na Isle of Wight.

To zresztą wcale nie była samotna posługa. Załoga każdej brytyjskiej latarni liczyła cztery osoby. Gdy trzy pracowały w systemie czterogodzinnych dyżurów, jedna miała miesiąc wolnego. Prawdę mówiąc, początkowo próbowano załatwić sprawę dwoma pracownikami. Ale gdy na jednej z placówek obu znaleziono martwych, uznano, że potrzebna jest trzecia para oczu. Choćby po to, by w przypadkach konfliktowych nie skończyło się na słowie przeciw słowu. Emigrant Skawiński z nowelki Sienkiewicza, który na koniec wojennej tułaczki zatrudnił się sam jak palec w latarni w Aspinwall (dziś Colón) w Panamie, dał się chyba jednak wpuścić w maliny.

Trzy osoby – to dokładnie tyle, ile mieściło się na pokładzie statków Apollo. A więc trzech faronautów pod sztuczną gwiazdą, w której orbitę tylko sporadycznie wchodzi jakieś ciało niebieskie. Ściśnięci wewnątrz kamiennego cylindra, gdzie nawet łóżka musiały być dopasowane do kształtu ścian, więc od samego tylko spania można się dorobić skoliozy. I ze zwyrodniałymi stawami kolanowymi od nieustannego wchodzenia po schodach.

Przez osiem godzin na dobę każdy z nich przyspawany był do paru metrów kwadratowych, a do ich nielicznych obowiązków należało czyszczenie soczewki, nadawanie sygnałów mgielnych i prowadzenie dziennika. Żaden kunszt, tylko suche fakty: barometr, termometr, opady, kierunek i siła wiatru i tożsamość paru okrętów, które na chwilę zasłonią horyzont. Do tego cała masa zakazów nad głową, jak czytania w czasie służby, bo monotonia nocnej lektury łatwo prowadzi do snu. I parę absurdalnych zajęć na czas wolny, takich jak łowienie ryb za pomocą latawca, który przenosił spławik za rafę, czy szorowanie skał podchlorynem wapnia, bo wszędo­bylskie glony zamieniały je w lodowisko.

„Strażnik kraju, wartownik pokoju, który oddaje wszystko to, co w życiu wspaniałe, w zamian za środki do życia” – to też Stevenson, ale ten najsłynniejszy, Robert Louis, poeta.

Ku Andromedzie

„Wrażenie, że znajduję się na terenie przeznaczonym do celów ponaddoczesnych, wzmacniały liczne budowle w kształcie świątyń albo pagód” – pisał W.G. Sebald w „Pierścieniach Saturna” o dawnym poligonie nuklearnym Orford Ness. To samo można by powiedzieć o tych setkach wież, którymi usialiśmy planetę, zupełnie jakby były wyrazem jakiegoś zapomnianego kultu. Pobudowane na odludziach, gdzie nie czuć pulsu żadnej cywilizacji, nie wybuchają wojny, a kataklizmy są równie rzadkie jak obserwacje komet. Opuszczone i zapomniane, jak te wszystkie zamki, barbakany, nieme dzwonnice i pomnikowe opactwa, których wnętrza rzadko oglądają światło słoneczne. Latarnie trwają w swej pięknej, nikomu niepotrzebnej misji. Zastąpione przez 31 blaszanych puszek systemu GPS, które cichaczem krążą nad naszymi głowami, a ich sygnał dociera do każdego miejsca na planecie, by wskazać je z dokładnością do dziesięciu metrów. Światło latarni jako czysta forma.

W pokazywanym niedawno w kinach filmie „The Light­house” Roberta Eggersa wybudowana gdzieś w stanie Maine wieża (zagrała ją atrapa w hrabstwie Yarmouth w Nowej Szkocji w Kanadzie) to coś więcej niż podpora dla lampy. Latarników jest dwóch i zdaje się, że są jedynymi ludźmi na planecie. Kiedy tender z kolejną zmianą nie przypływa, a sztorm ucina wszelkie nadzieje, światło faro zaczyna żyć własnym życiem. Jest niczym szkarłatna lampka komputera HAL 9000 z „2001: Odysei kosmicznej”, który buntuje się i wybija prawie całą załogę statku. Faronauci Eggersa też są bez szans. Ludzie jako nic niewarty ładunek na pokładzie prowadzonej przez omamy – a może sztuczną inteligencję? – rakiety, która nieruchomo mknie przez upływający czas.

Tak mi się to układa w głowie w Bari, nad całkiem innym morzem, którym targają zupełnie inne wiatry. Słońce zachodzi po czwartej, w połowie sjesty, więc dwa razy dziennie budzisz się po ciemku. Wieczory są czarne, a uliczne lampy tylko delikatnie żółcą chodniki. Po kolacji wychodzę przed dom. Plaża jest tu paskiem otoczaków przemieszanych z psimi kupami. Są równie suche jak na dalekiej północy, może dlatego nikt nie kłopocze się ich zbieraniem. Patrzę na południe, na światła przylądka San Cataldo. Wieża na bazie ośmioboku ma równo 150 lat i 62 metry wysokości. Z morza musi wyglądać jak przecinek między wodą a niebem, z nieba niczym pinezka, którą kontynent przytwierdzono do ziemskiej skorupy.

Faro di Bari – trzy rozbłyski podzielone czterema sekundami przerwy, a potem dłuższą, dwunastosekundową. Cały cykl życia zamknięty w 20 sekundach, odtwarzany w nieskończoność. Być może tak właśnie w czerni kosmosu mrugają światła Voyagerów, które opuściły już Układ Słoneczny i lecą w stronę gwiazdozbiorów Żyrafy i Andromedy. Dotarcie do najbliższych nam gwiazd zajmie im kilkadziesiąt tysięcy lat. A potem, jako zupełnie bezużyteczne cacka z trzeciej planety od Słońca, prawdopodobnie przez całą wieczność przemierzać będą Drogę Mleczną. I nikt już nie będzie pamiętał, komu i czemu służyły. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2020