Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Generalnie od dawna mamy poczucie, że w dzisiejszym syntetycznym świecie zarabianie na życie śpiewaniem jest niesłychanie archaicznym sposobem na utrzymanie siebie, domu, żony, męża i potomstwa. Dlatego świat pieśni i tańca obserwujemy z takim zainteresowaniem. Niesłabnącym.
Nie będziemy jednak dziś mniemać na temat ewolucji człowieka i jego aparatów mowy, słuchu i ruchu, nie będziemy się rozczulać nad naszymi nietrafionymi zdziwieniami czy trząść ze strachu przed kroczącą nowoczesnością. Przyjrzymy się ewolucji czy też raczej przeobrażaniu się państwa polskiego. Oto piosenki, te, o których ostatnio jest głośno, niebędące marszami, hymnami wiodącymi lud na barykady ani rewolucyjnymi songami, niewyrywające przecież swą mocą z nawet płytkiej drzemki, nieporywające do tańca, piosenki, jakich milion – to w jednym przypadku najważniejszy w miesiącu element aktywności intelektualnej i fizycznej głowy państwa polskiego, a w drugim najważniejsze wydarzenie tygodnia w Senacie polskim.
Oba zdarzenia w swej istocie, jakości i wadze należy uznać za sensacyjne w przenudnym dotychczas świecie nauk politycznych. Oba – tak się wydaje – mogłyby być tematem semestralnych zajęć na jakimś poważnym uniwersytecie, ale oczywiście nie są, bo nawet najbardziej niepoważne uniwersytety są zamknięte. Pierwsza z tych piosenek – popatrzmy i posłuchajmy – stworzona i zaśpiewana przez prezydenta kraju, wywołała chyba najpoważniejszy kryzys estetyczny od czasu, gdy do polszczyzny na stałe wniknęło słowo „pieniążki”. Piosenka druga, w naszej ocenie niczym nieodbiegająca od jej podobnych, reaktywnych wobec codzienności, spowodowała z nagła szalenie poważny kryzys polityczny i instytucjonalny. W jakimś sensie – popatrzmy – świat się zawalił od lewa do prawa. Co więcej – wali się dalej.
Trwająca demolka wygląda na poważną, a jej potencjał oddziaływania społecznego, prawdopodobieństwo wpłynięcia na wynik wyborów, jest większy niż deszcz informacji o fenomenalnym swymi rozmiarami – nawet jak na Polskę – złodziejstwie naszej rozmodlonej prawicy. Z okazji epidemii, ale nie tylko. Pieniążki, tzn. sumy, o których mowa, są tak abstrakcyjne, że nikt normalnie nauczony liczyć nie jest w stanie sobie wyobrazić, ile za to wszystko można by kupić ośmiorniczek. Zapewne za tę forsę mogłyby być już zaraz nasze, polskie, wszystkie ośmiornice pływające we wszystkich oceanach świata, te dziś dorosłe i te ich wszystkie hurtem wnuczki i prawnuczki, i tak dalej, aż do wyewoluowania i wyjścia owych głowonogów z morza na ląd stały, gdzieś w okolicach świętego przekopu Mierzei Wiślanej. Taki to jest szmal dziki, że głowa mała, by użyć cytatu z jednej z byłych wielbicielek Jarosława Kaczyńskiego.
Nawiasem, zauważyliśmy rzecz przeciekawą, jeśli idzie o ceny maseczek. Ceny dla obywatela szarego, umiarkowanie odkażonego. Otóż żadna z maseczek jednorazowych, kupiona przez nas na oczywiście wolnym rynku, nie była tak droga, jak owe kupione w hurcie przez urzędników państwa polskiego za górami, za lasami, za dolinami, z pomocą jakichś zakolegowanych pośredników. Gdy się w to wmyślić i próbować policzyć tu cokolwiek tak, by się zgadzało, to zawsze wychodzi, że tutejszym ludziom u władzy i ich kolesiom spadł przy okazji epidemii na głowę deszcz najbrzydszych pieniążków świata, choć obywatelom okres ten przyniósł raczej zgryzoty, bziki i same straty. Jeśli ktoś powie, że jest to opinia zbyt populistyczna, powinien sobie jednak spokojnie usiąść i przypomnieć, co owa władza mówiła w swych licznych kampaniach, zarówno wyborczych, jak propagandowych. I posłuchać, co wciąż mówi i wyśpiewuje. ©℗