Rozproszeni

Biografie kolejnych pokoleń Ormian naznaczone są tułaczką. Najnowszy rozdział tej historii to los ormiańskiej diaspory z Syrii.
z Syrii i Armenii

03.08.2020

Czyta się kilka minut

Kobane, Syria, wrzesień 2015 r. / YASIN AKGUL / AFP / EAST NEWS
Kobane, Syria, wrzesień 2015 r. / YASIN AKGUL / AFP / EAST NEWS

Ta opowieść zaczyna się ponad sto lat temu, gdy Ormianie – uciekający z terenu dzisiejszej Turcji w czasie ludobójstwa – osiedlają się w Syrii. Choć kraj ten – po I wojnie światowej pozostający pod zarządem francuskim, a od 1944 r. niepodległy – szybko staje się dyktaturą, mniejszości chrześcijańskie mogą czuć się bezpiecznie. Oczywiście pod warunkiem, że popierają władzę lub zachowują wobec niej neutralność.

Gdy w 2011 r. zaczyna się syryjska wojna, część tutejszych Ormian ucieka do Armenii. Ci, którzy zostają, stają między młotem a kowadłem.

Domy dla uchodźców: Armenia, Erywań, rok 2016

Drzwi tymczasowego mieszkania Nazik strzeże ikona z Jezusem. Wyraźnie stara, jakby spłowiała, może od promieni bliskowschodniego słońca. W jej domu – tym, który kilka lat temu musiała opuścić wraz z bliskimi – też wiszą Jego podobizny, wciąż jeszcze, choć dziś żyją w nim muzułmanie. Dawni sąsiedzi: podnajmując, opiekują się jej rodzinnym domem.

Nazik uciekła z Aleppo ponad trzy lata temu. Gdy przybyli do Armenii, dano im to mieszkanie w bloku, w którym właśnie jesteśmy. Przestrzenne i puste. Nie zdążyli ze sobą wiele zabrać. Na półkach stoją pojedyncze pamiątki, fragmenty poprzedniego życia. Tych kilka pokoi to była pomoc dla nich, uchodźców i krajan zarazem, bo przecież Ormian.

Prócz rodziny Nazik w kilku niskich domach z szarego betonu na peryferiach Erywania, stolicy Armenii, zamieszkało może 20 rodzin, większość z Syrii.

– Najpierw staraliśmy się to wszystko przeczekać w Aleppo, ale w końcu nie było ani wody, ani światła. Studiowałam przy świeczkach – mówi Nazik. Ma 21 lat, w Erywaniu kontynuuje studia ekonomiczne. – Pierwszy wyjechał ojciec. Chciał przygotować wszystko na nasz przyjazd do Armenii. W końcu i my wsiadłyśmy do autobusu: matka, ciotki, babcia i ja. W Aleppo byli terroryści, opozycjoniści, rebelianci. Chcieli tam kalifatu.

Nazik przyznaje, że do Armenii przybyła ze łzami w oczach. Tak, uczono ją, że to jej prawdziwa ojczyzna. – Ale gdybym nie musiała, nigdy bym nie wyjechała – przyznaje.

W Aleppo, mieście nazywanym „matką diaspor ormiańskich”, mieli swoje kościoły, centrum kultury i dużą zżytą społeczność. Rząd się nimi opiekował: dawał przywileje, poczucie bezpieczeństwa, możliwości. Mieli tam dobrze, choć ich zadowolenie często było wykorzystywane politycznie: dzięki nim reżim mógł pokazywać światu swoją rzekomą otwartość, tolerancję i hojność. Bo nie wszystkim w Syrii wiodło się tak dobrze.

W każdym razie, gdy przyszła wojna, Ormianie nie stanęli przeciw Asadowi.

W szkole, do której uczęszczała Nazik, mieli co tydzień dodatkowo cztery lekcje języka ormiańskiego i dwie religii. Szkoła nosiła imię Karen Jeppe: duńskiej wolontariuszki, zwanej „Duńską Matką Ormian”, która przybyła do Syrii na początku XX w. Ormianie potrzebowali pomocy po fali pogromów, masakrze w mieście Adana w 1909 r. i pierwszowojennym ludobójstwie.

Wtedy, w 1915 r., także przodkowie Nazik uciekali przed Turkami. Pochodzili z Miden, wsi w rejonie Tur Abdin (południowo-wschodnia Turcja). Bezpieczne miejsce znaleźli właśnie w syryjskim Aleppo. Tam, gdzie pomagała Karen Jeppe.

Minęło stulecie i potomkowie tamtych uciekinierów musieli opuścić dom, szukając kolejnego bezpiecznego schronienia. Aleppo, jedno z miast najtragiczniej dotkniętych wojną syryjską, ­zmieniło się nie do poznania: z bezpiecznej przystani w piekło.

Nazik spędza popołudnie z bliskimi. Wspólnie gotują, oglądają telewizję, rozmawiają z tą częścią rodziny, która została w Syrii. Jej siostry mieszkają z mężami i dziećmi w Kesab, przy granicy z Turcją.

Na palcu Nazik błyszczy pierścionek. Jest zaręczona. Surowa tradycja mówi, że jej mężem może zostać tylko Ormianin. I jej wybranek nim jest. Tyle że ona uciekła do Armenii, a on do USA. Nazik: – Rodzina nie pozwoli mi do niego wyjechać. Moim obowiązkiem jest zostać tu i się nimi opiekować.

W bloku dla uchodźców małżeństwa mieszane, ormiańsko-arabskie, to rzadkość. Nie do końca akceptowana przez konserwatywną w większości diasporę.

Kościół ormiański: Syria, Kesab, rok 2019

Droga do Kesab, miasteczka w północno-zachodniej Syrii, w prowincji Latakia, jest dziś pustawa. Jadąc nią, mija się porośnięte drzewami okolice, przeplatane a to zbombardowanymi budynkami, a to oznakami życia: otwarte sklepiki przy drodze oferują parzoną kawę, czasem minie nas pędzące auto albo wóz ze skoszoną trawą.

W Kesab jest cicho. Musi tak być, bo tak wygląda dziś Syria. A przynajmniej ta część, którą z pomocą Rosjan i Irańczyków znów zawłaszczył Asad. Wszędzie roi się od mundurowych i punktów kontrolnych. Ludzie nawet nie szepcą po kątach. Tu kąty mają uszy.

– Dziś w Kesab mieszka ok. 700 ormiańskich rodzin – mówi ksiądz z Ormiańskiego Kościoła Katolickiego. Jego świątynia nosi wezwanie Michała Archanioła. Dzieci z przykościelnej szkoły mają akurat przerwę – jedne od lekcji ormiańskiego, inne od religii. Wybiegają radośnie na dziedziniec. Śmieją się głośno, siadają na murku i obserwują miasto ze wzgórza, na którym stoją świątynia i szkoła. Z innego zbocza, przez zielone liście drzew, patrzy na nie posąg Matki Bożej. Maryja jest leciwa, spłowiała i jakby trochę zakłopotana tym wszystkim.


Czytaj także: Marcelina Szumer-Brysz: Ormianie przestają się bać


– W 2014 r. także Kesab zostało zaatakowane przez terrorystów – mówi ksiądz. – Musieliśmy uciekać, na trzy miesiące schroniliśmy się w Latakii. Tam przeczekaliśmy, aż się uspokoiło i mogliśmy wrócić.

Kesab od wieków było miastem Ormian, częścią legendarnej Armenii. W 1909 r. również tu wydarzył się pogrom. Gdy część mieszkańców uciekła, szukając schronienia w oddalonej o 60 km Latakii, bojownicy Armeńskiej Federacji Rewolucyjnej bronili miasta. Jednak, wedle danych amerykańskiej wolontariuszki Effie M. Chambers, w atakach spalono 516 domów, 63 sklepy, a 153 osoby zostały zabite, owdowiało 79 kobiet i osierocono 64 dzieci poniżej 15. roku życia (w całej masakrze z 1909 r. zginęło 20–30 tys. Ormian).

Sześć lat temu mieszkańcy Kesab znów szukali schronienia w Latakii. To przyjemne nadmorskie miasteczko, tętniące życiem, dziś znane jest przede wszystkim jako „bastion Asada”. Niedaleko, w Humajmim, znajduje się główna rosyjska baza w Syrii i lotnisko, z którego rosyjskie samoloty startują do nalotów.

Prócz Ormian mieszka tam wielu Alawitów – mniejszości, do której należy sam Asad. Dlatego dziś Latakia ma się dobrze, mimo wojny: restauracje i hotele są otwarte, ludzie swobodnie przechadzają się po ulicach, siedzą w kawiarniach, palą sziszę i popijają owocowe koktajle. Gdyby nie wszechobecni mundurowi, trudno byłoby odgadnąć, że trwa jakaś wojna.

W atakach z 2014 r. spalono budynek domu kultury w centrum Kesab. Podobnie jak posterunki, przypomina on dziś tamte chwile grozy. A także ożywia wspomnienia o pokoleniowej traumie.

Ksiądz rozgląda się uważnie i rzuca na odchodne: – Zachowujemy swoje tradycje. A przy Asadzie jest dobrze.

Ucieczka po raz pierwszy: Baku, rok 1989

Sara pierwszy raz musiała uciekać z domu, gdy miała 17 lat.

– Był rok 1989 – wspomina. – Chwilę wcześniej rodzice wysłali mnie z Baku do Erywania. Właśnie skończył się rok szkolny i miałam tam zacząć szkołę medyczną. Już wtedy w Azerbejdżanie były pogromy Ormian. Na naszych oczach zginęli sąsiedzi. Ale rodzice zostali, bo długo nie mogli sprzedać domu. Pewnej nocy przyszedł do nich nasz sąsiad, Azer. Pracował w powiecie jako prokurator. Wziął ich do siebie do domu. Tej nocy banda innych Azerów zapukała do naszych drzwi. Przyszli po rodziców i dziadków. Ale wyszedł do nich ten prokurator. Powiedział, że kupił od nas dom, a my już uciekliśmy. Poszli, a on opiekował się moją rodziną przez kilka dni, aż w końcu wywiózł wszystkich na lotnisko i odprowadził do samolotu. Powiedział, że jak znajdzie kupca, sprzeda ich dom i odda im pieniądze. Po kilku miesiącach się odezwał. Ojciec pojechał spotkać się z nim w Tbilisi. Odebrał pieniądze i tak mogliśmy w końcu poszukać własnego kąta w Armenii.

Ucieczka po raz drugi: Kobane, rok 2014

W szkole medycznej Sara poznała przyszłego męża. Był Ormianinem z Syrii, w której wtedy panował pokój. Pobrali się i jakiś czas później przeprowadzili tam z Erywania. On miał dom po rodzicach na wsi niedaleko Kobane. Chcieli wieść spokojne życie. Otworzyli sklep. Ich spokojne życie trwało 20 lat, potem przyszła wojna.

Pierwsze trzy wojenne lata żyli w potrzasku: nie mogli nigdzie wyjechać, czasem nawet wyjście z domu było ryzykowne. Brakowało wody i światła. W 2014 r. Kobane zostało otoczone przez bojowników Państwa Islamskiego. W dramatycznej bitwie, która miała trwać kilka miesięcy, Kurdowie – wspierani przez zachodnie lotnictwo – obronili miasto. Ale początkowo zdawało się, że Państwo Islamskie zwycięży. Gdy więc Turcja otworzyła granicę dla uchodźców, postanowili uciekać.

– Uciekać do Turcji to był jednak strach – mówi Sara. – Baliśmy się, że jak ktoś dowie się, że jesteśmy Ormianami, zrobi nam krzywdę. Po tym, co spotkało tam naszych przodków, nikt z nas tam nigdy nie jeździł. Ale trzeba było podjąć decyzję. W Kobane śmierć była pewna, tam nie.

Sara przebrała w strój muzułmanki córkę i siebie. Granicę przekroczyli pieszo wspólnie: ich rodzina i trzy inne, także ormiańskie. Nieśli niewielkie tobołki, nic więcej. Gdy dotarli nad granicę, nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Usiedli i tak siedzieli aż do nocy. Nie znali nikogo, kto mógłby pomóc, podpowiedzieć, dokąd iść.

Gdy tak siedzieli wpatrzeni w horyzont, widzieli w oddali eksplozje.

W końcu ktoś powiedział im, że niedaleko jest szkoła przeznaczona dla uchodźców z Syrii. Wsiedli do autobusu i pojechali tam, gdzie im wskazano.

Obóz dla uchodźców: Suruç, Turcja, rok 2015

W szkole spotkali innych uchodźców. Dostali jedzenie. Dla Sary i jej rodziny znalazł się nawet odrębny pokój. Spędzili w nim kilka nocy śpiąc na podłodze. Potem zaczęto zwozić poduszki i inną pomoc rzeczową.

Zdążyli się przyzwyczaić do tego pokoju i nawet jakoś urządzić. Żyli w nim osiem miesięcy. Codziennie powtarzali rytuał: szli nad granicę, aby patrzeć, co się dzieje po drugiej stronie, w okolicy ich wioski. Z nadzieją, że może czas wracać. Ale sytuacja długo się nie poprawiała, a oni nie mieli już pieniędzy. Gdy ONZ zorganizowała obóz dla uchodźców w mieście Suruç, przenieśli się tam. W Suruç żyli kolejnych siedem miesięcy.

W tym czasie walki w Kobane ucichły, niektórzy uchodźcy zaczęli wracać. Sara nie była zdecydowana, ale sąsiedzi, którzy zostali, ponaglali: przez telefon mówili, że przecież sklep został i jak nie przyjadą, to już niczego nie będzie. Mąż postanowił wracać. Wziął ze sobą syna. Na miejscu okazało się, że prawie wszystko zostało zniszczone. Zaczęli więc powoli odbudowywać dom. Sara jeszcze nie chciała wracać – nie miała siły i bała się.

Po namowach w końcu pojechała, do męża i syna. Ale młodsze dzieci zostawiła w Turcji. – Nie mogłam tam spać ani jeść. Wszystko było zbombardowane. Wszędzie były trupy – wspomina. – Gdy sprzątałam, w jednym z pokojów w naszym domu znalazłam tyle obciętych ludzkich włosów, że można by z nich materac zrobić.

Po kilku dniach wróciła do Turcji. Mąż nalegał. A ona to odkładała i odkładała.

Tego dnia, w Suruç, została obudzona wczesnym rankiem. Ktoś krzyczał, że terroryści weszli do ich wioski, że była strzelanina.

Resztę poznała później, z relacji. Jej mąż wyszedł napić się po sąsiedzku porannej herbaty. Nastawił czajnik. Ich syn Aram zdążył powiedzieć, że idzie do znajomego. W tym momencie zjawili się żołnierze. Podobno mieli kurdyjskie mundury. Ale gdy się zbliżyli, mąż musiał się zorientować, że coś jest nie tak, że to nie Kurdowie. Chciał schować się w sklepie. Padły strzały. Syn, który nie odszedł daleko, zobaczył leżącego ojca i krew. – Dużo ludzi zginęło tego dnia – mówi Sara.

Sąsiedzi zabrali Arama i pojechali z nim na granicę. Ale tureccy żołnierze nie otworzyli przejścia od razu. Czekali trzy dni, bez jedzenia i wody. Tylko czasem, jak nikt nie widział, żołnierze tureccy podrzucali im kilka butelek.

– I tak zostałam sama z trojgiem dzieci, bez domu, w obozie dla uchodźców w Turcji – mówi Sara. – Później uciekliśmy do Armenii. Autobusami.

Krajobraz bliskowschodni: Erywań, rok 2019

Szacuje się, że od początku syryjskiej wojny do Armenii przybyło 22 tys. Ormian z syryjskiej diaspory. Jakieś 10 tys. z nich w kolejnych latach opuściło kraj: część wróciła do Syrii, część pojechała ­dalej, głównie do Kanady lub Europy. Za to obecność tych, którzy zostali, zmieniła nieco atmosferę Erywania. Choć z początku nie wszyscy miejscowi byli ufni, to dziś bliskowschodnia egzotyka zagościła na dobre w tym postsowieckim kraju.

– Ormianie z Syrii są uważani za najbardziej konserwatywnych i patriotycznych ze wszystkich diaspor. Nie zawierają mieszanych małżeństw. Nawet tu, w Armenii, tworzyli swoiste getta – mówi Anna Kamay, działaczka społeczna.

– Zmienili nasz krajobraz, przywożąc kolory, etykę pracy, tj. bezpośredniość i dotrzymywanie słowa – dodaje Kamay – ale też nowe smaki, urozmaicenie w zwyczajach, zaczynając choćby od szortów i klapek u chłopców, co wcześniej nie było u nas dobrze widziane. To burzyło stereotypy na temat wyglądu czy zachowania, które istniały w naszym społeczeństwie.

Dziś są już bardziej zintegrowani, bardziej otwarci na siebie nawzajem. Ormianie, a jednak inni. Starają się ułożyć życie na nowo. Zakładają firmy i restauracje, wielu się powodzi. Choć nie wszyscy wyrobili sobie tutejsze dokumenty: o armeńskie paszporty występowały z reguły kobiety i osoby starsze. Unikają tego młodzi mężczyźni, z obawy przed poborem do wojska – czyli tym, przed czym uciekali z Syrii.

Ale są też syryjsko-ormiańscy rolnicy, którzy ze względu na dobrą ziemię osiedli w Górskim Karabachu: regionie, o który 30 lat temu Armenia i Azerbejdżan stoczyły wojnę. Od tego czasu pozostaje on w rękach Ormian, ale pokoju jak nie było, tak nie ma (niedawno, w lipcu, na armeńsko-azerbejdżańskim froncie znów przez kilka dni trwała wymiana ognia, byli zabici).

Anna Kamay: – Ci, którzy zamieszkali w Karabachu, są najbardziej patriotyczni. Wierzą, że zwycięstwo w Karabachu nad Azerami było pierwszym sukcesem po serii klęsk w historii ormiańskiego narodu. Twierdzą, że nigdy nie oddadzą tej ziemi, że trzeba o nią walczyć do końca. W przeciwieństwie do wojny syryjskiej, która nie jest ich, tę uważają za swoją.

Placek z przyprawami: Erywań, rok 2019

– Do istniejącej tu kultury kulinarnej, której wcześniej nie znałem, dodaliśmy tę bliskowschodnią – tłumaczy swoją filozofię gotowania szef kuchni Gajdzak Dżabakczurjan, który z Aleppo do Erywania przybył w 2012 r. Kilka miesięcy później otworzył restaurację, która zyskała uznanie miejscowych.

Miał 12, może 13 lat, gdy zaczął gotować w restauracji swojego ojca w Aleppo. Z czasem dorobił się własnej. O ile Gajdzak nie chce rozmawiać o wojnie i polityce, o tyle z zapałem opowie o smakach, które w swojej restauracji łączy na cienkim placku lahmacun: tutejsze przyzwyczajenia z bliskowschodnimi przyprawami, w wersjach wegańskiej, wegetariańskiej i mięsnej. – To, co znaliśmy z naszych zachodnioarmeńskich domów, łączymy z tym, co lokalna społeczność zna ze swoich, armeńskich – tłumaczy.

Bo jedzenie w Armenii i Armenii Zachodniej bardzo się różni. – Może przed ludobójstwem było podobne, ale potem wszystko się zmieniło. Wschodnia Armenia stała się częścią Związku Sowieckiego, a my wychowaliśmy się na Bliskim Wschodzie. To wpłynęło na kulturę jedzenia – mówi Gajdzak.

Z sentymentem wraca wspomnieniami do Syrii. Ale nie ma złudzeń: – Wszystko tam się rozpadło. Straciliśmy przyjaciół: niektórzy umarli, inni zostali inwalidami. Część z nich wraca do życia, ale to życie nie jest już takie jak wcześniej. Za dużo się wydarzyło.

Jego restauracja w Aleppo jest zamknięta, lokalu pilnują wujkowie, którzy zostali. Gajdzak: – Teraz jestem tu. Życie moje i mojej rodziny toczy się dalej. To najważniejsze. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2020