Najlepsze jedzenie to pieniądze podatników

Choć ich postulaty są jak najbardziej poważne, młodzi Tajlandczycy nauczyli się protestować wykorzystując niepoważne formy buntu. Na przykład symbolikę z popularnych filmów i bajek.

31.08.2020

Czyta się kilka minut

Antyrządowy protest w Bangkoku. Chomik z karykatury przedstawia premiera Tajlandii, który przejada podatki obywateli. 30 lipca 2020 r. / LILLIAN SUWANRUMPHA / AFP / EAST NEWS
Antyrządowy protest w Bangkoku. Chomik z karykatury przedstawia premiera Tajlandii, który przejada podatki obywateli. 30 lipca 2020 r. / LILLIAN SUWANRUMPHA / AFP / EAST NEWS

Hamtaro to biało-rudy chomik z różowym ogonkiem. Codziennie, gdy jego właścicielka wychodzi do szkoły, wymyka się z domu, by dołączyć do grupy swoich znajomych chomików z Chom-Chom Klubu. Po czym razem wyruszają w świat najrozmaitszych przygód.

Hamtaro – tytułowy bohater popularnego w Azji japońskiego filmu animowanego – stał się w tych dniach również bohaterem trwających w Tajlandii protestów. Piosenka zwiastująca bajkę została przerobiona przez demonstrantów i użyta jako ich antyrządowy hymn. Zamiast „najlepszym jedzeniem są nasiona słonecznika”, które mają uwielbiać japońskie chomiki, Tajlandczycy śpiewają, że „najsmaczniejsze jedzenie to pieniądze podatników”.

Wrzenie na ulicach

Antyrządowe protesty mają w Tajlandii długą tradycję. Tradycja ta jednak, od czasu wojskowego przewrotu w 2014 r., została ostudzona twardymi rządami generałów, przebranych dziś w cywilne ubrania.

Przełom nastąpił w lutym tego roku, gdy tajlandzki sąd konstytucyjny nakazał rozwiązać popularną partię opozycyjną Future Forward (FFP). Przyczyną miało być „naruszenie prawa wyborczego dotyczącego darowizn na rzecz partii politycznych”. Decyzja wywołała wiele kontrowersji, w tym oskarżenia o eliminowanie politycznych rywali.

To wtedy młodzi Tajlandczycy zadecydowali o rozpoczęciu antyrządowych protestów. Szybko jednak przerwała je pandemia. Ona z kolei obnażyła inne problemy społeczne, jak ogromne nierówności ekonomiczne. I choć protestujący musieli zawiesić swoją aktywność, kolejne miesiące dały im tylko więcej powodów do niezadowolenia.

W czerwcu zaginął Wanchalearm Satsaksit – znany prodemokratyczny działacz tajski, mieszkający w Kambodży. Miał zostać uprowadzony, a władze z Bangkoku miały – w powszechnym przekonaniu ich oponentów – maczać w tym palce. To sprawiło, że po kilku miesiącach przerwy – i mimo obostrzeń związanych z pandemią – protesty wróciły na ulice. A wraz z nimi postulaty: rozwiązania parlamentu, zmian w konstytucji, zagwarantowania wolności słowa i zaprzestania prześladowań krytyków systemu.

I tak z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, protesty zaczęły przybierać nie tylko na znaczeniu, ale też na wielkości. W ślad za Bangkokiem poszły kolejne prowincje i kolejne uczelnie. Dziś tysiące ludzi zbierają się, by demonstrować poparcie dla zmian w Tajlandii.

– Na początku bałam się brać udział w manifestacjach. Widziałam, jak wyglądały one wcześniej i czym się kończyły: uwięzieniem, zaginięciami, rannymi, nierzadko ofiarami śmiertelnymi. Ale potem poszłam za tłumem – tłumaczy mi studentka Kwang (wszystkie imiona zmieniono na prośbę rozmówców). – Chyba poczułam, że jest w nas jakaś siła. I że jest szansa na zmianę.

– Nie robimy nic złego – mówi Anurak, także student. – Mamy XXI wiek, więc w końcu powinniśmy mieć też prawo głośno myśleć, nawet na tyle głośno, żeby władza nas w końcu usłyszała.

Internetowi buntownicy

Kluczową rolę w organizacji, popularyzacji, ale także utrzymaniu protestów odgrywają media społecznościowe. Dzięki nim najłatwiej jest dotrzeć do młodzieży. – Protesty w sieci są równie ważne, o ile nie ważniejsze, niż te na ulicach – stwierdza Som, studentka, która pomaga popularyzować hasła protestów w internecie. – Gdyby nie one, nie udałoby się nam zorganizować.

Do wirtualnego buntu łatwiej też przyłączyć się tym, którzy boją się otwarcie wziąć w nim udział. Bywa, że młodzi, którzy za dnia grzecznie siedzą w uniwersyteckich ławkach, nocami uaktywniają się w internecie. W tym: tworzą memy, które szybciej niż petycje trafiają do tajlandzkiej młodzieży.

Bo młodzi w Tajlandii protestują inaczej – choć ich postulaty są jak najbardziej poważne, to korzystają z niepoważnych form mobilizacji i buntu. Od lat uczeni (auto)cenzury, która w Tajlandii jest elementem niemalże przyspawanym do obyczajowości, nauczyli się ją omijać. Ukrywają treści w symbolice rodem z popularnych filmów czy książek. Albo z bajek, jak w przypadku piosenki o chomiku Hamtaro z różowym ogonkiem i jego chomiczym klubie. Dzięki swoistym szyfrom popkulturowym obchodzą wszechobecną w kraju cenzurę.

Kwang przyznaje, że to właśnie aktywność działaczy w internecie miała wpływ na jej ostateczny akces do protestów. – Z jednej strony nie żyjemy już tacy zamknięci w tajskich zwyczajach i tradycjach – tłumaczy. – Dzięki internetowi widzimy, że świat żyje inaczej, i że nie musimy poddawać się terrorowi naszych obyczajów. Na przykład taka brytyjska królowa Elżbieta: ona bywa częścią popkultury, a nawet bohaterką memów i nikt za to nie idzie do więzienia. Dlaczego więc nasz król ma być traktowany jak Bóg?

Monarcha pod specjalnym nadzorem

Młodym udało się przekroczyć granice dotąd nieprzekraczalne: zaczęli otwarcie nawoływać do dyskusji o monarchii oraz o ograniczeniu jej roli w państwie. Coś, co jeszcze niedawno było „myślozbrodnią” – by sięgnąć do George’a Orwella i jego powieści „Rok 1984” – teraz staje się opinią wygłaszaną publicznie.

„To pokolenie wie już na pewno, że monarchia jest zaangażowana w politykę, a to wpływa na życie Tajów – mówił podczas protestów Anon Nampa, młody aktywista i prawnik. – Dlatego mówienie o każdym, kto jest zaangażowany w politykę, czy to o wojsku, czy o monarchii, jest uczciwe i demokratyczne”.

Podnoszenie takich haseł na wiecach jeszcze niedawno było nie do wyobrażenia, bo krytykowanie monarchii i monarchów jest w Tajlandii surowo zabronione. Zakaz ten jest pilnie strzeżony przez słynny artykuł 112: za lèse-majesté – zbrodnię obrazy majestatu – grożą wieloletnie kary. Wielu trafiło już z mocy tego artykułu do więzień. Wśród nich byli młodzi i starzy, którzy umierali w celach. Jedni odważyli się zwerbalizować krytyczną opinię na temat królewskiego majątku, inni śmieli udostępniać zdjęcia królewskiego psa w mediach społecznościowych. Tym także, jak się okazało, można obrazić króla.

Dziś krytyce tajskiej monarchii sprzyja fakt, że obecny władca cieszy się znacznie mniejszą popularnością i szacunkiem niż jego ojciec, zmarły w 2016 r. Choć król Vajiralongkorn przyjął zaszczytny tytuł Ramy X i zasiadł na ojcowskim tronie, wywołuje coraz to nowe kontrowersje. Nie przestają ciągnąć się za nim afery z kochankami w tle. Ponadto większość czasu przebywał (i przebywa) poza ojczystym krajem – w Niemczech, gdzie wynajmuje hotel i wiedzie rozpustne życie za pieniądze tajlandzkich podatników.

Premier Tajlandii, generał Chan-ocha, nawoływał protestujących, aby nie wciągali królewskiego tronu w sprawy polityki. Jednak te dwie kwestie są w tym kraju nierozerwalne.

Wydaje się, że Rama X stara się pokazać łaskawą dla młodych twarz i nie wykorzystuje paragrafu o lèse-majesté przeciw demonstrantom. Nie znaczy to jednak, że aresztowań nie ma – są, tylko z innych paragrafów. Do więzień trafiło dotąd kilkanaście osób, w tym Anon Nampa.

Pół wieku później

44 lata temu, we wrześniu 1976 r., w małym miasteczku pod Bangkokiem dwóch działaczy robotniczych zostało pobitych ze skutkiem śmiertelnym. Było to rok po zwycięstwie komunistów w sąsiedniej Kambodży i Laosie. Także w Tajlandii, coraz bardziej spolaryzowanej, komuniści starali się zdobyć popularność, ale spotykali się tu ze skutecznym oporem konserwatystów i rojalistów. Nie przebierano w środkach: działacze, którzy wieszali plakaty, zostali zabici przez policjantów, a ich ciała powieszono publicznie ku przestrodze.

Niecały tydzień później jeden z protestujących wówczas na Uniwersytecie Thammasat studentów zainscenizował podobną scenę na uczelnianym dziedzińcu: na sznurze wisiała kukła. Jedna z gazet opublikowała zdjęcie, interpretując je jednak tak, jakoby manekin powieszony na kampusie przypominał księcia i przyszłego króla Vajiralongkorna. Wywołało to ostrą reakcję rządu: następnego dnia, 6 października 1976 r., wojsko weszło na teren uczelni i otworzyło ogień. Oficjalna liczba zabitych wynosiła 46; nieoficjalnie mówiło się o ponad stu śmiertelnych ofiarach.

Jest w tym coś symbolicznego, że dziś, 44 lata później, właśnie na tym samym Uniwersytecie Thammasat rozmawia się otwarcie o odpowiedzialności rodziny królewskiej wobec społeczeństwa, o ograniczeniu jej wpływów na politykę oraz o kontroli w wykorzystywaniu przez nią środków publicznych.

Samo w sobie jest to już przełomem, na który Tajlandia czekała długie lata. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2020