Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W opublikowanej wówczas deklaracji Węcławski wspomniał - jakby mimochodem - o "istotnych decyzjach", które "podejmie w przyszłości". Akt apostazji był, jak rozumiem, jedną z takich decyzji, których należało się spodziewać.
Na większość pytań stawianych mi w związku z tą sprawą nie potrafię jednak odpowiedzieć. Nie wiem, dlaczego do tego doszło, nie wiem, jakie motywy kierowały Tomaszem Węcławskim, nie wiem także, czy można go nadal uważać za chrześcijanina. Artur Sporniak w swoim artykule pisze, że ostatnią decyzję Węcławskiego należy odczytać jako "porzucenie wiary chrześcijańskiej", i znajduje na to dowody w jego wykładach. Ale jeśli Węcławski nie jest chrześcijaninem, to co mają znaczyć jego słowa o przyjęciu "radykalnych impulsów Jezusa" i (tu już cytuję omówienie Sporniaka) "osobistym odniesieniu do tego wyjątkowego człowieka" wyrażającym się we "wzięciu pełnej odpowiedzialności za swoje życie"? Nie wiem. Ogólne goni tu ogólne. Nie czuję się dobrze z tym "nie wiem", oczekiwałbym, że sam Węcławski coś w tej sprawie powie jaśniej, ale przyjmuję z pokorą, że jest jak jest, i czekam.
Nie wiem też tak naprawdę, co ten akt oznacza dla Kościoła w Polsce. Cezary Michalski, komentując ostatnią decyzję Węcławskiego na łamach "Dziennika", podkreśla, że jest ona "najbardziej widocznym symbolem społecznego i intelektualnego obumierania tej najważniejszej przecież dla Polaków instytucji". W polskim Kościele (streszczam myśl Michalskiego) nie mogą się toczyć żadne ważne dyskusje, nie można mówić otwarcie tego, co się myśli, liczy się dyscyplina i spokój w szeregach. Myślący i rozdyskutowany laikat - wszystko jedno: "tradycjonalistyczny" (jak środowisko skupione wokół "Christianitas") czy "modernistyczny" (jak my, czyli krąg "Tygodnika", "Więzi" i "Znaku") - "został całkowicie spacyfikowany". Cóż dopiero mówić o duchownych? Obniżenie standardów dyskusji wewnątrz Kościoła, konkluduje Michalski, wpływa niszcząco na życie społeczne, zwłaszcza w jego wymiarze intelektualnym. "Kościół Tischnera i Węcławskiego był wzorcem partnerstwa i otwartości także dla świeckiego życia akademickiego i intelektualnego". Gdy zabrakło postaci podobnego formatu, środowisku temu grozi regres, podobny do tego, jaki obserwujemy wewnątrz instytucji kościelnej.
O wielu spostrzeżeniach Michalskiego miałbym ochotę podyskutować, ale zwrócę uwagę na jedną tylko sprawę: pozycja "dyskutującego" laikatu w naszym Kościele nigdy nie była zbyt mocna. Podobnie zresztą jak samodzielnie myślących księży. Próbował to rzeczywiście przełamać (wspomniany w artykule Michalskiego) kardynał Wojtyła, próbowali - w ślad za nim - inni. Ale zbyt wielu, niestety, robiło wszystko, żeby te wysiłki wyhamować. I tak to trwa.
Wiele, wiele lat temu w Bibliotece "Więzi" ukazała się praca zbiorowa zatytułowana "Spór o uczciwość wobec Boga", która zdawała sprawę z wielkiej dyskusji, jaką na Zachodzie Europy sprowokowała książka anglikańskiego biskupa Johna A. T. Robinsona "Honest to God". Biskup Robinson pisał szczerze o tym, że dostrzega przepaść między kościelną, rytualną i "nadświatową" prezentacją chrześcijaństwa a "żywym człowiekiem i jego świeckim światem przeżyć i myśli". Pisał o tym, że chrześcijanom coraz trudniej "doświadczyć" Chrystusa, bez czego ich wiara po prostu umiera. "Jeśli tradycyjne formy przekazu czynią komuś Chrystusa rzeczywistym, czymś najbardziej rzeczywistym w świecie, to doskonale. Nie chcę burzyć nikomu jego obrazowania Boga. Książkę moją napisałem dla ludzi, którzy czują coraz wyraźniej, że tradycyjne obrazowanie czyni im Chrystusa nierzeczywistym i dalekim".
Co ciekawe, jego zasadniczą tezę najżyczliwiej przyjęli katolicy. Jego wystąpienie dało asumpt do - powtórzę: wielkiej - debaty (ze znakomitymi uczestnikami, m.in. Mertonem i Schillebeeckksem) na temat tego, w co naprawdę wierzą dzisiejsi chrześcijanie, jakim językiem mówić o religii, jak powinien wyglądać dialog Kościoła ze "świeckim" światem itd. Środowisko "Więzi", a konkretnie Anna Morawska, postanowiło opublikować rezultaty tej dyskusji. I co? Był rok 1966. W Polsce trwało akurat przeciąganie liny między Kościołem a władzami komunistycznymi, które robiły wszystko, żeby zakłócić przebieg obchodów Milenium Chrztu Polski. Otwarta dyskusja, w której trzeba by się podzielić także własnymi wątpliwościami, nie była w tej sytuacji możliwa. I nie odbyła się. Kilka lat później od innej strony próbował dotknąć tego problemu ks. Józef Tischner, publikując w "Znaku" artykuł "Schyłek chrześcijaństwa tomistycznego". Jemu przynajmniej udało się sprowokować liczne polemiki, a odpowiadając na nie - doprecyzować własne stanowisko. Niemniej praktycznych owoców tej dyskusji nie było, a Tischner na całe lata pozostał z łatką księdza, który jest trochę "podejrzany", bo może jest na bakier z ortodoksją, a może nie, ale niepotrzebnie sieje niepokój.
Ta nigdy nierozpoczęta dyskusja - o tym, w co i jak wierzą chrześcijanie w Polsce - mściła się na naszych sporach o Kościół po 1989 r. i mści się również dzisiaj. Nie wiem, co sprawiło, że Tomasz Węcławski zdecydował tak, jak zdecydował. Jeżeli jednak w centrum jego decyzji jest nie co innego, jak tylko pytanie o to, w jakiego Jezusa wierzymy, to jego sprawa jest częścią większej sprawy, której do tej pory nie poświęcaliśmy w Polsce dostatecznej uwagi. Anna Morawska we wstępie do wspomnianej książki przywołała cytat, nad którym naprawdę trzeba się pochylić: "Próby bronienia chrześcijaństwa drogą wykluczania idei niepokojących to polityka wyrzucania za burtę wiary następnego pokolenia, by chronić spokój własny".