Rok trudnych rocznic

Kryzys w relacjach Warszawa–Kijów nie pojawił się w ostatnich latach, on narastał od dawna. Dziś jest coraz gorzej. Tymczasem wkrótce czekają nas historyczne daty, które mogą go dodatkowo zaostrzyć.

06.02.2018

Czyta się kilka minut

W 2013 r. Jarosław Kaczyński wystąpił na Majdanie i poparł ukraińską rewolucję. Dziś PiS przyjmuje w Sejmie ustawę, która może zakończyć dialog polsko-ukraiński. Kijów, 1 grudnia 2013 r. / MARCIN PEGAZ / GAZETA POLSKA / FORUM
W 2013 r. Jarosław Kaczyński wystąpił na Majdanie i poparł ukraińską rewolucję. Dziś PiS przyjmuje w Sejmie ustawę, która może zakończyć dialog polsko-ukraiński. Kijów, 1 grudnia 2013 r. / MARCIN PEGAZ / GAZETA POLSKA / FORUM

W dyskusji o pogarszaniu się stosunków między Polską a Ukrainą zwykle przyjmuje się, że jego początek miał miejsce w latach 2014-16. Jedni kładą nacisk na wzrost popularności radykalnego ukraińskiego nacjonalizmu po Rewolucji Godności i rosyjskiej agresji. Inni – na uchwałę polskiego Sejmu z lipca 2016 r., określającą Zbrodnię Wołyńską mianem ludobójstwa.

Jednak proces ten zaczął się znacznie wcześniej. Warto go prześledzić, jeśli mamy wyciągnąć z niego jakąś lekcję dla tego, co – być może – czeka nas w najbliższych miesiącach.

1993–2003: falstarty

Najpierw cofnijmy się – i to o ćwierćwiecze. W 1993 r. Rzeczpospolita zrezygnowała z – narzucających się przecież – uroczystości 50. rocznicy Zbrodni Wołyńskiej. Jeśli prawdą jest, jak twierdził Hennadij Udowenko (ówczesny ambasador Ukrainy w Warszawie), że stało się to pod wpływem jego argumentów, oznacza to, że oficjalny (postkomunistyczny wtedy) Kijów nie chciał pojednania, już wówczas traktując pozytywną pamięć o UPA jako użyteczny element legitymizacji powstałego dwa lata wcześniej państwa. Potwierdza to wprowadzanie tej pamięci do podręczników szkolnych już około 1993-94 r.

To nie było dzieło nacjonalistów, w jakimkolwiek rozumieniu tego pojęcia. Ukrainą wciąż rządziła wtedy postkomunistyczna nomenklatura, która nie wyobrażała sobie funkcjonowania państwa bez ideologii. Dowolnej. Nie wierzyli w żadną, ale nie umieli się nią nie posługiwać. Sięgnęli więc po nacjonalizm, podsuwany przez szowinistyczną diasporę.

W dodatku na początku lat 90. (i jeszcze długo potem) Ukraina uważała się za „cud świata”, który inni powinni cenić i wspomagać za samo to, że jest. Nieważne, czy kijowska elita wierzyła w kluczową rolę geopolityczną swego kraju – ważne, że głosiła taki pogląd i grała nim w polityce wewnętrznej oraz międzynarodowej. I bardzo nie chciała potrzebować Polski, choć rozumiała, że nie ma alternatywy, że polskie wsparcie na arenie międzynarodowej jest młodemu państwu niezbędne.

Z czasem, gdy państwo okrzepło, jego elity przestały dostrzegać tę konieczność (choć gdy było trzeba, jak w sprawie zniesienia wiz do Unii – chętnie korzystały ze wsparcia Warszawy). A my niezmiennie chcieliśmy potrzebować Ukrainy. Kijów świetnie o tym wiedział – i grał tą kartą. Także w sprawach historycznych.

Zaniechania z roku 1993 nie dało się odrobić. Tymczasem w ówczesnej atmosferze możliwe były gesty pojednania, nie do powtórzenia już parę lat później. Gesty, których nie dałoby się potem przekreślić. Zmarnowaliśmy tę szansę wspólnymi siłami.

Dekadę później, w 2003 r., wielkie już uroczystości rocznicowe chybiły głównego celu – nie zapoczątkowały wspólnej refleksji obu narodów nad wydarzeniami z lat 40. XX w. Również ze względu na niepopularność obu prezydentów – Kwaśniewskiego i Kuczmy – wśród elit intelektualnych i moralnych ich krajów.

Sporne słowo „ludobójstwo”

To już wtedy – a nie w 2016 r., gdy Sejm przyjął swoją uchwałę – państwo polskie po raz pierwszy uznało mordy na Wołyniu i w Galicji Wschodniej za zbrodnię ludobójstwa (termin „zbrodnia wołyńska” jest późniejszy).

Najpierw uczynił to ówczesny prezes IPN Leon Kieres, podsumowując 1 lipca 2003 r. ówczesny stan wiedzy o tej zbrodni, a później Aleksander Kwaśniewski w swym oficjalnym wystąpieniu podczas odsłonięcia pomnika Polaków pomordowanych w Pawliwce/Porycku na Wołyniu. Prezydent Leonid Kuczma nie użył tego określenia, ale przystał na jego użycie przez swego polskiego partnera. W ten sposób ukształtował się „kompromis historyczny”, który przestał działać – tak na Ukrainie, jak w Polsce – około roku 2010.

Wtedy także parlamenty Polski i Ukrainy uchwaliły (10 lipca 2003 r.) jedno- brzmiącą deklarację pojednania. Ale strona ukraińska w ostatniej chwili usiłowała zmienić tekst porozumienia. Skandalu udało się uniknąć dzięki telefonicznym konsultacjom szefów parlamentów – dosłownie w ostatniej chwili, już w trakcie posiedzeń Sejmu i Rady Najwyższej. Dziś ten kompromisowy, deklaratywny dokument bywa na Ukrainie traktowany jako wiążące porozumienie międzynarodowe, zamykające sprawę (tak ujął to były prezydent Juszczenko w wywiadzie dla dziennika „Rzeczpospolita” w październiku 2017 r.).

Obchodom rocznicowym z 2003 r. towarzyszyła pierwsza na wolnej Ukrainie dyskusja na temat zbrodni UPA. Przyniosła ona ogromny wzrost wiedzy na ten temat, ale też wydobyła na światło dzienne nader różnorodne, nieraz nieprzychylne nam poglądy. A wśród autorów formułujących stanowisko bliskie polskiej wrażliwości często trafiali się publicyści i politycy o nastawieniu rusofilskim, niechętni zarówno ukraińskiej tradycji niepodległościowej w ogóle, jak też opcji prozachodniej w polityce Kijowa.

Potem dyskusja wygasła, aby z nową siłą powrócić w 2013 r., przy okazji 70. rocznicy Wołynia. Wtedy okazało się, że nie tylko mówimy różnymi językami, ale że po obu stronach znikło wcześniejsze przekonanie (czy też założenie) o dobrej woli obu stron w tym dialogu. Sam ten brak niszczył, uniemożliwiał dialog.

Na cmentarzu Łyczakowskim groby Polaków poległych w walkach o Lwów (zdjęcie z lewej) sąsiadują z miejscem pamięci poległych wtedy żołnierzy Ukraińskiej Armii Galicyjskiej (kolumna w tle) oraz z kwaterą, gdzie spoczywają polegli w Donbasie. Lipiec 2017 r.

Zmiana wrażliwości

W 2003 r. nie kładliśmy jeszcze (na ogół) nacisku na okrucieństwo, z jakim dokonywano Zbrodni Wołyńskiej. Podobnie konieczność godnego pochowania pomordowanych pozostawała poza świadomością większości uczestników dyskursu. Owszem, powstawały pomniki w bardziej znanych miejscach mordów na terenie Ukrainy, a środowiska ocalałych po cichu (i często nieformalnie) umieszczały krzyże na zapamiętanych mogiłach. Ale dopiero w 2009 r. sprawa mogił – ich odnalezienia i godnego upamiętnienia – zaczęła być wskazywana publicznie jako jeśli nie najważniejsza, to jedna z najważniejszych. Pojawiło się też (wcześniej szerzej nieobecne) eksponowanie wyrafinowanego okrucieństwa tych zbrodni.

W tym czasie zarówno nad Wisłą, jak też nad Dnieprem zmieniała się wrażliwość społeczna. Rosło subiektywne znaczenie historii, pamięci, upamiętnień. W miarę jak pogłębiało się rozczarowanie pseudoliberalnym (w istocie konsumerystycznym) indywidualizmem, rosło też przywiązanie do rodziny, narodu i państwa. Oba nasze narody (a także liczne inne narody, nie tylko Europy) poszukiwały teraz znaków wspólnoty i dumy. Z drugiej strony, podobnie ogólnoeuropejskie, jeśli nie globalne przemiany narracji historycznej przenosiły akcent z bohaterów na ofiary. Wreszcie – brutalizacja kultury popularnej rodziła zapotrzebowanie na makabrę także w narracjach historycznych.

Dawną rywalizację bohaterów narodowych wypierała więc rywalizacja narodowych ofiar. A im bardziej nad Dnieprem akcentowano, że Hołodomor (katastrofalny głód na sowieckiej Ukrainie z lat 1932- -1933, który pochłonął kilka milionów ofiar) był zbrodnią ludobójstwa przeciw narodowi ukraińskiemu, tym mniej było miejsca na uznanie za ludobójstwo jakichkolwiek działań podejmowanych rękami Ukraińców.

Taki szczegół: w latach 90. XX w. zdarzyło się, że lwowscy intelektualiści mieli pretensje do polskiego autora (pomińmy nazwiska), że – pisząc o zbrodniach UPA – argumentował przeciwko uznaniu ich za ludobójstwo. Dziś ci sami ludzie uważają takie określenie za obrazę narodu ukraińskiego.

Równolegle w obu krajach następowało poszerzenie pola dialogu społecznego. Obok monopolizujących go w latach 90. liberalnych intelektualistów coraz silniej brzmiał głos innych środowisk społecznych, podzielających różne poglądy i częściej niż elity skłonnych do radykalizmu. Efekt ten wzmacniały nowe technologie informacyjne, które ze swej natury sprzyjają skrajnemu formułowaniu opinii, a zarazem rozbijają przestrzeń dialogu społecznego na nisze czy bańki.

Zaczyna się kryzys

Rok 2009 przyniósł pierwszy poważniejszy incydent: próbę przejazdu przez Polskę rajdu rowerowego im. Bandery. Protesty środowisk kresowych wymogły cofnięcie z granicy ukraińskich cyklistów. Ich obrońcy argumentowali wtedy, że organizatorzy nie są nacjonalistami, lecz raczej „ekologicznymi” krzewicielami zdrowego trybu życia, że ich działania nie mają tła politycznego. Po części trafnie. Ale uwadze obrońców rajdu uszło, że patronem fundacji organizującej imprezę był Anatolij Matwijenko: wytrawny polityk, wtedy flirtujący z nacjonalistami. On musiał wiedzieć, co robi.

Potem, na początku 2010 r., „pomarańczowy” prezydent Juszczenko przyznał pośmiertnie Stepanowi Banderze tytuł Bohatera Ukrainy (najwyższe odznaczenie państwowe). Uczynił to w sposób mało elegancki: już po przegranej w pierwszej turze wyborów prezydenckich. Decyzja wywołała oburzenie w Polsce (inaczej niż – niedostrzeżone – przyznanie w 2007 r. tego tytułu Romanowi Szuchewyczowi, dowódcy UPA) i zaowocowała m.in. uchwaloną z inicjatywy polskich europosłów krytyczną rezolucją Parlamentu Europejskiego.

Po objęciu władzy przez prorosyjskiego prezydenta Wiktora Janukowycza doszło do sądowego podważenia przyznania tego tytułu tak Banderze, jak i Szuchewyczowi. Niestety, nastąpiło to na wniosek Postępowej Socjalistycznej Partii Ukrainy – ugrupowania radykalnie prorosyjskiego (jeden z jego przywódców porównał przed sądem posługiwanie się językiem ukraińskim do... obozu koncentracyjnego). W procesach tych wzięli udział przedstawiciele polskich organizacji kresowych. Sprawa przeszła w Polsce właściwie bez echa, ale na Ukrainie pogłębiła niechęć do Kresowian, utrudniła dalszą rozmowę.

W tymże 2010 r. Stowarzyszenie Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów zorganizowało na Ukrainie objazdową wystawę, zatytułowaną „Rzeź Wołyńska. Polskie i żydowskie ofiary OUN-UPA”. Pomysł był sensowny, wykonanie dyletanckie, ale partner chyba najgorszy z możliwych: stowarzyszenie Rosyjskojęzyczna Ukraina, czyli ekspozytura russkiego mira na Ukrainie. A mówiąc bardziej bezpośrednio: ekspozytura rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa. To także zostało nad Dnieprem zapamiętane, przyczyniając się do kojarzenia polskich organizacji kresowych z polityką Kremla.

Wojna (doniecka) i pamięć

Przed 2013 r. na Ukrainie dojrzewała mądra, krytyczna refleksja nad ciemnymi kartami ukraińskiego ruchu niepodległościowego. Patriotyczni intelektualiści młodego pokolenia dochodzili do uznania zbrodniczego wymiaru działalności UPA (choć nie do potępienia tej organizacji w ogóle). Powoli, z trudem. Ale ten proces dawał nadzieję na nowy wymiar pojednania.

Pół roku po obchodach 70. rocznicy Zbrodni Wołyńskiej przyszła Rewolucja Godności, a po niej rosyjska agresja na Ukrainę i wojna w Donbasie. Wojna, która trwa i pozostawia niewiele miejsca na postawy liberalne, która żąda narracji bohaterskich, sprzyja postawom nacjonalistycznym i szowinistycznym. Zwłaszcza że towarzyszy jej ofensywa propagandowa Rosji – głosząca, że obrona niepodległości Ukrainy to przejaw już nie tylko nacjonalizmu, ale wręcz banderyzmu, neonazizmu itd.

Wojna zwarzyła także wcześniejsze, obiecujące tendencje w kontaktach polsko-ukraińskich. Wielu ukraińskich liberałów zamilkło. Inni zmienili zdanie, przyłączyli się do nowej retoryki. Także tej anty- polskiej. Nad Dnieprem przeważyła narracja, że konflikt z lat 40. XX w. był „drugą wojną polsko-ukraińską” (pierwsza to ta z lat 1918-19). Taki tytuł nosiła – wydana kilka lat wcześniej – książka historyka Wołodymyra Wjatrowycza (dostępna też w polskim przekładzie), który po obaleniu Janukowycza został szefem Ukraińskiego IPN i odtąd jest jednym z głównych kreatorów polityki historycznej państwa.

Zgodnie z tą narracją już w 1942 r. (a nie 1943) zaczęła się „wojna w wojnie” między polskim i ukraińskim podziemiem, w której obie strony, AK i UPA, popełniały zbrodnie na cywilach. Narracja ta kwestionuje ludobójczy zamiar UPA, odrzuca jako bezpodstawne polskie szacunki liczby ofiar, przerzuca ciężar ukraińskich (ale nie polskich!) zbrodni z formacji partyzanckich na samorzutne grupy chłopskie etc. To uznawanie „wojennego” charakteru zbrodni na Polakach z Kresów uniemożliwia dialog z polską narracją o bezprzykładnym ludobójstwie UPA, będącym działaniem jednostronnym i niesprowokowanym.

Efekt tej dynamiki jest taki, że nieliczni dziś ukraińscy krytycy UPA oraz kultu Bandery są na ogół – jednocześnie – krytykami polskiej polityki historycznej.

Z kolei w Polsce pojawiły się głosy, że Ukraina nie jest nam potrzebna. A także, że całość naszych stosunków powinna zależeć od przyjęcia przez Kijów polskiego stanowiska w sprawach historycznych.

Od 2014 r. dochodziło do coraz liczniejszych incydentów, zawinionych przez obie strony. Nie będziemy ich tu omawiać, są znane. W końcu doszło do cofnięcia z granicy wysokiej rangi funkcjonariuszy państwa (prezydenta Przemyśla Roberta Chomy przez stronę ukraińską – i sekretarza ukraińskiej komisji ds. upamiętnień Światosława Szeremety przez stronę polską) oraz do zakazu prowadzenia przez polski IPN prac ekshumacyjnych przy mogiłach Polaków na Ukrainie. Decyzji, która nie mogła być w Warszawie odebrana inaczej niż jako świadomie wymierzony policzek.

Niepokojąca synergia

Daleki jestem od sugerowania, że polscy narodowcy i nacjonaliści powtarzają swe antyukraińskie tezy za Moskwą, czy że są przez nią manipulowani. Myśl Dmowskiego i jego kontynuatorów jest ważnym składnikiem polskiej tradycji politycznej – bez względu na to, czy podzielamy ją, czy nie. Ale także w naszym kraju działa rosyjska agentura i armia trolli/botów. A tezy współczesnych narodowców są często bliskie rosyjskim, współbrzmią z nimi (np. o Ukrainie jako państwie upadłym czy dominującym w polityce państwa ukraińskiego „banderyzmie”).

Oczywiście – gdy dwóch mówi to samo, nie jest to to samo. W Polsce przy niewielkim wysiłku umysłowym (którego nie lubimy, to rzecz inna) da się odróżnić polemistę od trolla, autentycznego polskiego narodowca od agenta służb informacyjnych Federacji Rosyjskiej. Ale z Kijowa czy Lwowa takie rozróżnienie jest praktycznie niemożliwe. A niezamierzona, ale realna synergia takich wypowiedzi sprawia, że Ukraińcy postrzegają swych polskich polemistów jako agenturę ich śmiertelnego (rzeczywiście śmiertelnego!) wroga. Tym bardziej że zwykle nie rozumieją retorycznej przesady, z jaką polska opozycja mówi o „dryfie Polski w kierunku Moskwy” etc. Traktują ją jako neutralny opis rzeczywistości.

W Polsce jest znacznie więcej ludzi (o różnych poglądach), którzy rozumieją sytuację Ukrainy oraz jej wewnętrzne dynamiki społeczne, polityczne i ideologiczne, niż na Ukrainie tych, którzy rozumieją współczesną Polskę. To jest nasza przewaga – i zarazem problem Kijowa, który często nie liczy się z polskimi reakcjami na jakieś swoje działania dlatego, że nie rozumie, skąd one się biorą, jakie są ich konteksty i podteksty.

Z drugiej strony ta synergia ułatwia przyjmowanie przez polskich polemistów ujęć i tez rosyjskich – i może otwierać na wpływ rosyjskiej agentury, starającej się popychać dyskusje w odpowiadającym Rosji kierunku. A także radykalizować ich ton, hamować myślenie kategoriami pojednania, kompromisu, kopać coraz głębsze rowy (i to, dodajmy, nie tylko w dyskusjach o sprawach ukraińskich).

Dwie rocznice i nowy konflikt

Jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że w sferze relacji polsko-ukraińskich rok 2018 upłynie przede wszystkim pod znakiem setnej rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę oraz setnej rocznicy najważniejszych wydarzeń z dziejów ukraińskiej walki o niepodległość. W tym setnej rocznicy wybuchu rzeczywistej wojny polsko-ukraińskiej: wojny o Lwów i Galicję Wschodnią z lat 1918-19. Oraz pod znakiem pytania, czy będziemy potrafili postępować w taki sposób, aby – obchodząc te rocznice – nie uczynić z nich kolejnego kroku wstecz w dialogu naszych narodów.

Wydawało się też, że przywódcy polityczni z obu krajów rozumieli, że zaszliśmy za daleko. Choć ani jedni, ani drudzy nie wiedzieli, jak z tego wybrnąć bez utraty twarzy – oraz części elektoratu. W obu krajach rozpoczynają się już bowiem przygotowania do kolejnych wyborów, w których partie rządzące będą potrzebować głosów także nacjonalistycznej prawicy (każda swojej). I nawet jeśli będą chciały się cofnąć, to nie bardzo będą mogły. Radykalni nacjonaliści będą z tego korzystać.

Tymczasem dziś sytuacja wygląda tak, że w przededniu rocznic Zbrodni Wołyńskiej i wojny o Lwów dotarliśmy jeśli nie do muru, to w jego okolice. Sejm przyjął bowiem nowelizację ustawy o IPN, równającą zbrodnie UPA z nazistowskimi i grożącą karą także za ich negowanie [na temat głównego celu nowelizacji patrz materiały w tym numerze – red.]

Pierwsze reakcje z Kijowa sugerują, że oznacza to koniec dialogu polsko-ukraińskiego w sprawach historycznych. Niestety, może to okazać się prawdą. ©

Autor (ur. 1950) jest emerytowanym analitykiem Ośrodka Studiów Wschodnich im. M. Karpia. Autor książek „Historia Ukrainy w XX wieku”, „Trud niepodległości. Ukraina na przełomie tysiącleci”, „Ćwierćwiecze niepodległej Ukrainy. Wymiary transformacji”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2018