Rap z RPA

Akcja filmu równie dobrze mogłaby rozegrać się i w brazylijskich fawelach, i na ubogich przedmieściach francuskiej metropolii. "Tsotsi to społeczny wyrzutek, czarnoskóry gangster. Takich "tsotsich, choć o innym kolorze skóry, można spotkać również i u nas.

14.06.2006

Czyta się kilka minut

 /
/

"Tsotsi" wszedł do naszych kin w glorii oscarowego laureata i jako pierwszy film z RPA w tak szerokiej dystrybucji. Tymczasem południowoafrykańskie kino znaczy na świecie coraz więcej, by przypomnieć tylko ubiegłoroczne triumfy "Carmen z Khayelitsha" Marka Dornforda-Maya, zwyciężczynię Berlinale, czy "Yesterday" Darrela Roodta, nominowane (podobnie jak "Tsotsi") do nagrody Akademii w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego.

Kiedy pojawia się okazja spotkania z kinematografią tak egzotyczną, instynktownie nastawiamy się na dwojakiego rodzaju odkrycie. Z jednej strony poszukujemy w filmie jego lokalnej specyfiki, i to nie tylko etnograficznej, związanej z kolorytem samego miejsca, ale także czysto filmowej. Idąc do kina na film irański czy japoński, liczymy na coś odświeżającego, na nowy filmowy język. Z drugiej strony poszukujemy poczucia wspólnoty. Pragniemy utożsamiać się z czyimś losem bez względu na egzotyczną scenerię i odmienność kulturowych kodów. Wielkość kina Abbasa Kiarostamiego czy Jasujiro Ozu polega na tym, że udało im się to wszystko harmonijnie scalić. Przemawiając językami bardzo "osobnymi", potrafią uczynić nas bohaterami swoich filmów. Spod warstwy kulturowej odmienności wyłaniają się historie na wskroś uniwersalne.

Film Gavina Hooda (twórcy m.in. "W pustyni i w puszczy" z 2001 r.) nie będzie cytowany jako klasyk, ale osiągnął zasłużony sukces i zwrócił uwagę na dotychczas mało znany kinomanom zakątek świata. Przenosząc na ekran poczytną powieść Athola Fugarda (dopiero co wydaną w Polsce przez oficynę "Sonia Draga"), twórcy wybrali formułę przypowieści, czytelnej pod każdą szerokością geograficzną. Akcja tego filmu równie dobrze mogłaby rozegrać się i w brazylijskich fawelach, i na ubogich przedmieściach francuskiej metropolii. "Tsotsi" to bowiem w miejscowym dialekcie społeczny wyrzutek, czarnoskóry gangster, tworzący wokół siebie specyficzną subkulturę. Nawet kwaito, charakterystyczna muzyka południowoafrykańskich dzielnic nędzy, przywodzi skojarzenia z amerykańskim rapem. Takich "tsotsich", choć o innym kolorze skóry, można spotkać również i u nas. Wykluczenie z powodu biedy i braku dostępu do edukacji, niewydolność aparatu bezpieczeństwa, a przy tym drażniąca świadomość istnienia innego, niedostępnego, uprzywilejowanego świata sprzyjają rozkwitowi "tsotsich".

Tytułowy bohater nie ma nawet imienia. Jego tożsamość definiuje przynależność do gangu. Pozostaje jednak samotnikiem. Jako jedna z licznych w tej części świata sierot walczy o przetrwanie i społeczną pozycję, przodując w bezwzględnym okrucieństwie. Zabicie kilku osób w ciągu jednej nocy nie zostawia na nim najmniejszego śladu. Upokorzenie kalekiego żebraka, który zaszedł mu za skórę, staje się sprawą honoru. I wreszcie przychodzi ten dzień, w którym zostanie wystawiony na najcięższą próbę. Podczas jednego z napadów znajduje na tylnym siedzeniu ukradzionego samochodu czarnoskóre niemowlę. Mając w pamięci to wszystko, czego zdążył dokonać na naszych oczach, zamieramy ze zgrozy. Ale Tsotsi, gdy mu się przyjrzeć bliżej, ma w sobie coś delikatnego, nawet kobiecego. Nie trudno się domyślić, że jeśli od razu nie pozbył się kłopotliwego bagażu, być może tlą się w nim jakieś ludzkie odruchy i nie tylko pozwoli dziecku żyć, ale też spróbuje przewartościować własne życie.

Odrażający drab, który mięknie pod wpływem spotkania z kruchą i bezbronną istotą - toż to pomysł wręcz nieprzyzwoity w swej sentymentalnej banalności. Ta historia jednak nie raz nas zaskoczy. Dla mnie najbardziej przejmujący moment to scena, w której bohater, mocując się ze swoimi uczuciami, odwiedza znajome miejsce na przedmieściach Johannesburga. Widzi dzieciaki wegetujące w betonowych walcach. Sam był kiedyś jednym z nich. Jeśli zatrzyma dziecko, a zdążył się już doń bardzo przywiązać, czeka je z pewnością podobny los. A potem samo pewnie stanie się "tsotsim" - jeśli w ogóle uda mu się przeżyć.

W odniesieniu do Południowej Afryki mówi się zazwyczaj o problemach rasowych. Głośna powieść "Hańba" J. M. Coetzee wskazała na całą złożoność i niejednoznaczność etnicznych podziałów w RPA. Film Hooda skupia się raczej na "apartheidzie biedy". Akcja filmu rozgrywa się wyłącznie w środowisku czarnych, ale to nie kolor czy odcień skóry określa społeczną przynależność. Czarni żyją zarówno w slumsach i na wysypiskach śmieci, jak i w zamkniętych osiedlach willowych. Film próbuje dostrzec również w tych pierwszych istoty ludzkie. Figurą w tym świecie wręcz anielską jest młoda wdowa, którą Tsotsi zmusza, by została mamką dla porwanego dziecka. Dziewczyna o zjawiskowej urodzie mogłaby ze swoich wdzięków zrobić doskonały użytek. Wybrała jednak inaczej. By zabezpieczyć byt sobie i swojemu dziecku, Miriam wykonuje nikomu niepotrzebne szklane ozdoby. Jak długo jeszcze uda jej się zachować godność i dumę?

Film nie oszczędza nam brutalności, ale pozostawia nas z nadzieją. Przemiana bohatera nie jest wcale spektakularna. To raczej ucieczka od samego siebie, od dotychczasowego piekła, ale do końca nie wiemy, ku czemu. Jedyne, co wiadomo, to jakim Tsotsi być już nie chce. I film pozwala nam uwierzyć, że nie ma już do tego możliwości powrotu.

***

"Tsotsi", wyprodukowany przez związanego z Podhalem Brytyjczyka Piotra Fudakowskiego, ma wyraźny amerykański szlif i nie ma ambicji mówienia autorskim językiem. To zajmująco opowiedziana historia, której celem jest wywołanie w widzu wzruszenia i wyczulenia na ważki społecznie problem. Pewnie trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, zanim zobaczymy obraz z RPA, który nie tylko przybliży nam ten kraj, ale zaskoczy oryginalnością spojrzenia na kino. Dobrze jednak, że jaskółką tej kinematografii jest film zrealizowany sprawnie i bezpretensjonalnie. Dzięki temu polski widz przekonać się może, że dobre kino "dla ludzi" powstaje nie tylko w USA.

"TSOTSI", scen. i reż. na podst. powieści Athola Fugarda: Gavin Hood, zdj.: Lance Gewer, muz. Paul Hepker, Mark Kilian, Vusi Mahlasela. Prod. Wielka Brytania / RPA 2005, dystrybucja w Polsce: Best Film.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2006