Randka z rzeczywistością

Czy warto rezygnować z kolejnej cząstki narodowej suwerenności? Oczywiście, że tak. Ale nie w imię jakiegoś naiwnego euroentuzjazmu lub pesymistycznego przekonania, że innego wyjścia nie ma. Rezygnować z części suwerenności warto, gdyż leży to w narodowym interesie Polski.

13.12.2011

Czyta się kilka minut

Z serii grafik Alberta Rocarolsa, zapowiadających werjście euro, zamówionych przez Unię Europejską, 1998 r. / (C) European Union, 2011 /
Z serii grafik Alberta Rocarolsa, zapowiadających werjście euro, zamówionych przez Unię Europejską, 1998 r. / (C) European Union, 2011 /

Suwerenność - tak brzmi teraz słowo klucz w naszej debacie politycznej. To ono ma szansę stać się "słowem roku 2012", dominującym w polskiej polityce przez najbliższe tygodnie i miesiące. A nawet dłużej, bo spór o suwerenność nie zakończy się w chwili, gdy polski parlament przyjmie - przypuszczalnie wiosną 2012 r., podobnie jak parlamenty większości innych krajów Europy - umowę konstytuującą nową "Unię strefy euro": organizm skupiający 17 krajów eurolandu i nieznaną dziś na sto procent liczbę krajów spoza strefy, które postanowią do niego dołączyć; na razie na sto procent pewne jest tylko, że nie będzie w tym gronie Wielkiej Brytanii (o wynikach unijnego szczytu, na którym zapadły takie ustalenia, pisze Olaf Osica na stronie 24).

Ta od dawna zaległa, a tak potrzebna debata wyznaczy jedną z głównych osi podziału w naszej polityce. I będzie trwać aż do momentu, gdy Polska znajdzie się w strefie euro. Albo dłużej, jeśli strefa euro będzie się przekształcać w unię już nie tylko fiskalno-budżetową, ale też polityczną.

Dawno, dawno temu...

Będziemy się o to spierać, ale nie dlatego, że tego chcą Donald Tusk i Jarosław Kaczyński.

Choć, przyznajmy, ten pierwszy robił dotąd wiele, aby takiego sporu nie otwierać, a ten drugi rzucił się w jego wir z zapałem, na początek sięgając po chwyt poniżej pasa - instrumentalizując 30. rocznicę stanu wojennego i próbując w ten sposób zawłaszczyć pamięć historyczną oraz określić język, którym będziemy się posługiwać w tym sporze.

Taka instrumentalizacja historii jest moralnie nieuczciwa, a intelektualnie jałowa. Można ripostować, że jeśli Kaczyński będzie blokować ratyfikację umowy o "nowej Unii", to wówczas on - a nie Tusk i Sikorski - stanie się zagrożeniem dla wolności i niepodległości Polski. Można też, sięgając po historyczne analogie, twierdzić na przykład, że lider PiS przypomina wodzów Słowian połabskich - ich plemiona żyły tysiąc lat temu nad Łabą i Szprewą - którzy, inaczej niż Mieszko I, nie chcieli przyjmować chrześcijaństwa i budować wspólnego państwa ponadplemiennego i zaginęli w mrokach dziejów.

Można - tylko jaki sens ma taka żonglerka?

Debata o suwerenności - czyli o tym, ile z niej mamy oddać ponadnarodowej "Unii Europejskiej plus" - zdominuje polskie życie polityczne i publiczne z dwóch innych powodów, niezależnych od woli Kaczyńskiego, Tuska czy Sikorskiego.

Z własnej i nieprzymuszonej woli

Pierwszy powód jest natury zewnętrznej: taka dyskusja zaczyna się (lub już trwa) we wszystkich krajach Unii, nie tylko w tych należących do strefy euro - i nie ma powodu, by w Polsce było inaczej. Jeśli coś może dziwić, to fakt, że w Polsce zaczyna się ona tak późno, wywołana dopiero berlińskim przemówieniem Radosława Sikorskiego, a wzmocniona unijnym "szczytem ostatniej szansy", który w minionym tygodniu - w odróżnieniu od poprzednich "szczytów ostatniej szansy" - z uwagą obserwowała w Polsce spora część społecznych elit.

Powód drugi ma charakter czysto polski: wygląda na to, że gwałtowność obecnej dyskusji jest wprost proporcjonalna do skali nieuświadomienia faktu, że krajem o ograniczonej suwerenności jesteśmy już od dobrych paru lat.

Dokładnie od momentu, gdy najpierw w 1999 r. wstąpiliśmy do NATO, ponadnarodowego sojuszu militarno-politycznego, i gdy potem, w 2004 r., staliśmy się członkiem Unii Europejskiej, ponadnarodowej organizacji nie tylko gospodarczej, ale również politycznej. Już wtedy, przystępując do Unii, postanowiliśmy, zgodnie z traktatem akcesyjnym, przyjąć kiedyś wspólną walutę (nie sprecyzowaliśmy tylko kiedy). Już wtedy, w 1999 i 2004 r., oddaliśmy obu tym organizmom - NATO i Unii - sporą część narodowej suwerenności, dopiero co wywalczonej.

Zrobiliśmy to z własnej i nieprzymuszonej woli.

Problem tylko w tym, że ogromna większość z nas - także naszych polityków - tego nie zauważyła. Albo nie chciała zauważyć.

Zachód daje, Zachód zabiera

W historii są chwile, które Amerykanie nazywają ,,window of opportunities": trwającymi tylko przez pewien czas dziejowymi szansami, które trzeba wykorzystać.

Właśnie w ten sposób pojmowaliśmy naszą walkę o członkostwo w NATO i Unii: chcieliśmy za wszelką cenę wejść do zachodnich struktur, gdyż widzieliśmy w nich gwarancję, że nie powtórzy się to, co nas spotkało w latach 1939-89. W nich widzieliśmy szansę na trwałe zagwarantowanie Polsce z jednej strony wolności, demokracji i swobód obywatelskich, a z drugiej bezpieczeństwa: zewnętrznego (od obcej agresji) i wewnętrznego, rozumianego szeroko, przede wszystkim jako pewność rozwoju gospodarczego, stabilnych warunków dla budowania pomyślności - wspólnotowej i osobistej.

Był to wybór trafny i nikt rozsądny generalnie go nie kwestionował. Nawet sceptycy z czasów referendum, które poprzedziło nasze wejście do Unii, gotowi byli przyznawać w późniejszych latach - przy wszystkich ich zastrzeżeniach wobec "Brukseli" - że złapaliśmy Pana Boga za nogi. W końcu tylko na lata 2007-13 dostaliśmy 68 mld euro środków unijnych, co było gigantycznym parasolem ochronnym, przepraszam: gigantycznym programem nakręcania koniunktury.

Jednak pragnąc jak najszybciej dołączyć do Zachodu, a potem konsumując zachłannie owoce akcesji, materialne i niematerialne (jak np. Schengen), przeoczyliśmy jedno: że ten instytucjonalny Zachód, NATO i Unia, nie tylko coś nam daje, ale też coś w zamian zabiera. Właśnie to, o co dziś się spieramy: sporą część suwerenności.

Tu dygresja: w styczniu 1992 r. - gdy w Polsce zaczynała się dyskusja o tym, jak wyjść z cienia rozpadającego się ZSRR i "wrócić do Europy" (tak wtedy mówiono) - pisaliśmy w "Tygodniku" (nr 1/1992), że jeśli Polska wejdzie kiedyś do Wspólnoty, "będzie to oznaczało, iż rezygnuje dobrowolnie z części suwerenności. Trzeba zadać pytanie, jak polskie społeczeństwo i siły polityczne przyjmą taki warunek wejścia do Europy. Czy przywiązani do dopiero co przecież odzyskanej suwerenności zaakceptujemy fakt, że nie chodzi tym razem o jakąś nową formę dyktatu czy zniewolenia, ale o udział we wspólnocie razem kształtującej europejskie bezpieczeństwo i pokój?".

Dobrze byłoby sprecyzować dziś pojęcia, jakimi się posługujemy: otóż nie spieramy się o to, czy wkroczymy na drogę rezygnowania z suwerenności, jeśli przystąpimy do nowej "unii stabilności budżetowej". Możemy spierać się tylko (aż) o to, czy warto oddawać "nowej Unii" kolejną cząstkę suwerenności. Cząstkę, to prawda, kluczową. Ale będzie to już kolejny, a nie pierwszy krok na tej drodze.

Rzeczywistość nieuświadomiona

Dla sprawiedliwości dodajmy, że nie tylko my, Polacy, coś przeoczyliśmy. Nie tylko my nie chcieliśmy zauważyć rzeczywistości. Ten problem miały (i mają do dziś) właściwie wszystkie kraje "starej" Europy, w tym również te, które w 1991 r. podpisały traktat z Maastricht, kładący podwaliny pod wspólny pieniądz.

We wszystkich bowiem krajach zarówno politycy, jak i społeczeństwa jakby nie do końca uświadomiły sobie konsekwencje drogi, na jaką weszły. W tym to, że w ślad za wspólnym pieniądzem prędzej czy później pójdą dalsze kroki integracyjne - chyba że w Europie i świecie utrzyma się w nieskończoność "dobra pogoda" gospodarczo-finansowa. Dziś widać, jak naiwne było to myślenie, że wraz ze wprowadzeniem euro zawieszone zostaną prawidła ekonomii i w Europie nastanie nieustająca prosperity.

W 1996 r. tak mówił o tym problemie Horst Teltschik, długoletni doradca kanclerza Kohla (głównego, obok Mitteranda, "ojca" euro), tłumacząc, czemu polskie starania o wejście do Wspólnoty muszą potrwać: "Nie można zapominać - dowodził Teltschik, który wtedy odszedł już z polityki i pracował w zarządzie koncernu BMW - że aspiracje Polski zbiegają się w czasie z wielkimi problemami, które przeżywa UE. Traktat z Maastricht z 1991 r. o unii gospodarczej i walutowej doprowadził do kryzysu tożsamości Unii. Ale dzięki traktatowi integracja osiągnęła taki etap, na którym wszystkie państwa członkowskie są zmuszone do zrezygnowania z pewnych praw i interesów narodowych na rzecz struktur międzynarodowych. Będzie to dotyczyć także Polski, gdy zostanie jej członkiem. A wiele krajów Unii ciągle jeszcze nie chce przyjąć do wiadomości, że musi zrezygnować z części suwerenności".

Suwerenność = wypłacalność

Trzeba było kryzysu, który wstrząsnął fundamentami Unii, aby mogło w końcu dojść do rendezvous Europejczyków z rzeczywistością (jak to ujął we "Frankfurter Allgemeine

Zeitung" Martin Blessing, prezes Commerzbank). Co na pewno nie jest fortunne z punktu widzenia popularności idei Europy jeszcze bardziej zjednoczonej, której kraje członkowskie miałyby jeszcze bardziej niż dotąd rezygnować z suwerenności.

Kryzys sprawia bowiem, że nawet dokonana już rezygnacja - dopiero dziś w pełni uświadamiana - wydaje się narzucona (przez "Brukselę" albo po prostu przez Angelę Merkel). Mimo że była to rezygnacja dobrowolna: nawet Greków, dziś najgłośniej krzyczących o "niemieckim dyktacie", nikt nie zmuszał do fałszowania statystyk, byle spełnić (na papierze) kryteria eurolandu.

Ale fałszowali - i dlatego to właśnie Grecja jest dziś najlepszym dowodem, że "kryzys strefy euro to w znacznym stopniu skutek instytucjonalnie zadekretowanego braku odpowiedzialności" (Guy Kirsch, ekonomista i socjolog z Luksemburga).

Jest też Grecja przykładem, co znaczy pojęcie suwerenności w dobie kryzysu w kraju, który nie jest w stanie spłacać swych długów. Okazuje się - a rzecz dotyczy nie tylko Greków - że w chwili, gdy państwa Europy (także Polska) zaczęły się na potęgę zadłużać, suwerenność nabrała nowego wymiaru: warunkiem koniecznym do bycia suwerennym stała się wypłacalność.

Tylko czy to takie niezwykłe? Przecież również w życiu prywatnym jest tak, że kto nie może spłacić długów, ten traci część osobistej niezależności i musi swe działania ustalać z wierzycielami. "Krajom, które skorzystały z [unijnej] pomocy, zaordynowano ciężką terapię; zostały poddane kurateli, ich budżetowa suwerenność jest faktycznie zawieszona. (...) W chwili, gdy jakiemuś krajowi umarza się dług, nie może dłużej czuć się w pełni suwerennym" - pisał niedawno "Frankfurter Allge­meine" i nie był to przejaw werbalnej "niemieckiej hegemonii", ale opis rzeczywistości.

Rzeczywistości - dodajmy - której podwaliny położono już w 1991 r. To przecież wtedy ustalono, że kto chce mieć euro, ten "musi się poddać ostremu reżimowi (to znów "Frankfurter Allgemeine"). Dziś stało się "tylko" tyle, że rynki finansowe poddały tamte ustalenia weryfikacji - i pokazały państwom granice ich suwerenności.

Nie tylko Grecji, także Niemcom. Bo przecież również one uświadamiają sobie dziś, że nie są już tak suwerenne, jak były jeszcze niedawno, skoro muszą - muszą; hasło: bezalternatywność! - udzielać za pośrednictwem unijnych mechanizmów zagrożonym krajom gwarancji kredytowych na setki miliardów euro. W interesie tyleż wspólnym, co swoim - rozdzielić się już tego nie da.

Guy Kirsch pisał: "Unia stoi na rozdrożu: jeśli chce się mieć korzyści ze wspólnej waluty, państwa członkowskie muszą także w kwestiach polityki gospodarczej i finansowej zrezygnować ze sporej części swej suwerenności". I znowu: to nie opinia, ale randka z rzeczywistością.

Od "prawa do wojny" do "prawa do dobrobytu"

Najważniejsze dziś w Polsce pytanie nie powinno brzmieć, czy podpisując nową umowę europejską, zrezygnujemy z kolejnej cząstki suwerenności - bo jest oczywiste, że tak będzie, że przystępując do "Unii strefy euro" na to właśnie się zgodzimy. Pytanie najważniejsze brzmi: czy taka rezygnacja z części narodowej suwerenności jest uzasadniona, czy leży w interesie Polski?

Suwerenność narodowa nie jest - nigdy nie była - ani figurą retoryczną (jak stwierdził na łamach "Rzeczpospolitej" nihilista Janusz Palikot), ani też celem samym w sobie (jak zdaje się sądzić Jarosław Kaczyński). Nigdy też na przestrzeni wieków nie była czymś niezmiennym.

Przeciwnie: jej definicja podlegała ciągłym zmianom. Inaczej postrzegano ją w XVI w., gdy ton nadawał francuski teoretyk Jean Bodin, zwolennik tezy, że prawdziwa suwerenność to niczym nieskrępowana swoboda władcy, zwłaszcza w kwestii wypowiadania innym wojny (Bodin wprowadził pojęcie "ius ad bellum", "prawa do prowadzenia wojny"). Jeszcze inaczej wyglądało to w wieku XIX, gdy trwały "koncerty mocarstw", a długi państw egzekwowano groźbą interwencji wojskowej (oczywiście jeśli dłużnik był słabszy od wierzyciela). A jeszcze inaczej spojrzano na to po 1945 r., gdy w Europie Zachodniej uznano, że takie wartości jak wolność, pokój, a także dobrobyt obywateli znajdą najlepszą ochronę w formule suwerenności (samo)ograniczonej europejską integracją, a "prawo do wojny" lepiej zastąpić prawem międzynarodowym i prawami człowieka.

Pozwólmy tu sobie na dygresję: trudno, by nie zmieniała się interpretacja suwerenności, skoro nawet z zapisami konstytucji jest tak, że ich praktyczna realizacja zależy nie tylko od ich litery, ale też interpretacji, a ona z kolei uzależniona jest od aktualnego otoczenia społecznego. Niemiecki publicysta konserwatywny Johannes Gross napisał kiedyś, że ojcowie konstytucji USA padliby z wrażenia, gdyby nagle wstali z grobu i zobaczyli, jak interpretuje się dziś ich dzieło...

Suwerenność: wartość i narzędzie

Parafrazując znane powiedzenie, że to Kościół jest dla człowieka, a nie człowiek dla Kościoła, można dziś powiedzieć, że suwerenność narodowa Polski jest dla ludzi, obywateli Rzeczypospolitej, a nie ludzie dla suwerenności. Ujmując to inaczej: suwerenność narodowa jest nie tylko wartością, ale też narzędziem - narzędziem do zapewnienia wspólnocie narodowej i obywatelskiej z jednej strony wolności i demokracji, a z drugiej bezpieczeństwa, pojmowanego nie tylko jako bezpieczeństwo zewnętrzne, od obcej agresji, ale też wewnętrzne, traktowane szeroko, jako stabilność ekonomiczna, warunki dla budowy stabilnego dobrobytu i pomyślności itd.

Nieprzypadkowo powyższy akapit jest powtórzeniem tego, co powiedziano wcześniej o celach, które przyświecały Polsce, gdy walczyła o wejście do NATO i Unii. Bo te zasadnicze cele się nie zmieniły - były i są podobne jak wtedy. I jak w roku 1989, i 1918...

Zmienia się natomiast odpowiedź na pytanie: jak te cele osiągnąć w aktualnej rzeczywistości politycznej? W tym: jak zdefiniować granice tego, co powinno pozostać niezmienne, a co zmienić, skoro to konieczne, nawet gdyby miało to oznaczać rezygnację z elementów suwerenności? Bynajmniej nie w imię jakiejś europejskiej ideologii, nowej inżynierii społecznej, kosmopolityzmu czy pesymistycznego przekonania o bezalternatywności - lecz w narodowym interesie kraju.

Jeśli więc uważamy, że kilka lat temu dokonaliśmy właściwego wyboru, wówczas powinniśmy być konsekwentni i wejść do tej nowej "Unii strefy euro", która właśnie się tworzy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2011