Pustynia, sąsiad potężny

Philippe czyta wiadomości sprzed roku. Dobrze wie, że zawsze przychodzi moment, gdy stare gazety stają się na powrót aktualne. Zatrzymamy się w jego domu.

10.04.2018

Czyta się kilka minut

Baobaby w drodze z Boromo do Bobo Diaulosso. / GRAŻYNA MAKARA
Baobaby w drodze z Boromo do Bobo Diaulosso. / GRAŻYNA MAKARA

PIERWSZY BAOBAB NA ŚWIECIE rósł na brzegu jeziora – tak głosi legenda. Im wyżej się piął, tym baczniej obserwował drzewa w pobliżu. Niektóre zadziwiały go piękną sylwetką, inne – kolorowymi owocami i bujną koroną liści. Któregoś dnia baobab zobaczył w wodzie własne odbicie. Przeraziło go: ujrzał gruby, pomarszczony kikut pnia (skojarzył mu się z niezgrabnymi nogami słoni, które widywał, gdy piły wodę z jeziora), krótkie gałęzie, liche listki, wyblakłe kwiaty...

Drzewo poskarżyło się więc Bogu. „Dlaczego takim mnie stworzyłeś? Czemu nie jestem smukły jak palmy i nie wydaję pięknych owoców, którymi obrastają figowce?” – baobab jęczał tak godzinami. Aż Bóg stracił cierpliwość. Zszedł na ziemię, wyrwał z niej drzewo i posadził jeszcze raz, ale odwrotnie – tak, aby już nigdy nie musiało patrzeć na swoje odbicie.

W ten sposób miało powstać najpiękniejsze drzewo Afryki, które korzeniami sięga nieba.

TAM, GDZIE MIESZKA PHILIPPE, może i lepiej, że baobaby nic nie widzą.

Boromo, sześciotysięczną wieś pośrodku suchej sawanny, zaśmiecają czarne torby foliowe, w które sprzedawcy pakują nawet pojedyncze owoce. Wiatr roznosi je po okolicy, zawiesza na gałęziach, miota nimi po ulicach, na których walają się również wyrzucane z autobusów butelki po wodzie.

Lecz Philippe, jeden z ostatnich francuskich osadników w Burkina Faso – dwudziestomilionowym państwie w Afryce Zachodniej, które do uzyskania niepodległości w 1960 r. było kolonią Francji (i początkowo nazywało się Górna Wolta) – stworzył enklawę: kilometr za wsią wraz z żoną prowadzą mały hotel. Dwa pokoje wychodzą na ogrodzone podwórze; w 40-stopniowym upale glina, z której zbudowano dom, jest tak mocna, że utrzyma i trzeci pokój, na dachu. Wspinać się tam można po nierównych stopniach wyżłobionych w ścianie. Najprzyjemniej – boso.

Podwórze. Tu korony mangowców kładą się nisko nad długim stołem, przy którym Francuz przegląda „Le Monde ­Diplomatique”, swój ulubiony magazyn. W prasówce na dziś: zbrodnie reżimu na Filipinach, spotkanie prezydenta Trumpa z królem Arabii Saudyjskiej i gospodarcze pomysły Marine Le Pen.

Philippe zamartwia się problemami świata z maja 2017 r. – wtedy dotarł tu ostatni numer magazynu. Ale przecież – jak każdy stoik – wie dobrze, że zawsze przychodzi moment, gdy stare gazety stają się na powrót aktualne.

Zatrzymamy się w tym domu.

Kadi i Philippe pod mangowcami, Boromo. Marzec 2018 r./ FOT. GRAŻYNA MAKARA

„FRANCE IS IN THE AIR” (Francję czuć w powietrzu) – takie hasło widnieje na billboardach z reklamą linii lotniczych Air France, które stoją na ulicach burkińskich miast. Jednak samoloty z Paryża, co wieczór lądujące w stołecznym Wagadugu, przywożą już niewielu turystów.

Kiedy zaczęła się francuska interwencja wojskowa w sąsiednim Mali (2013 r.), zachodnia prasa uderzyła na alarm: nad regionem Sahelu – krajów położonych wzdłuż południowego skraju największej pustyni świata, Sahary – pojawiło się widmo dżihadyzmu. I choć islam w wersji lokalnej bywa w kwestii obyczajów stosunkowo liberalny, to trzy duże zamachy, dokonane w Burkina Faso w ciągu ostatnich dwóch lat przez fundamentalistów, sprawiły, że widok cudzoziemca w Boromo to teraz rzadkość.

To był (i jest nadal) cios dla tej wsi, położonej w pobliżu parku narodowego Deux Balés, znanego z populacji ponad 400 słoni – jednego z największych skupisk tych zwierząt w Afryce Zachodniej. Jeszcze niedawno park był główną atrakcją turystyczną Burkina Faso.

KAŻDEGO DNIA RANO niespełna dziesięcioletnia Medina, wnuczka Philippe’a, idzie ze starszą siostrą, by pod drzewem sprzedawać świeżo zebrane owoce mango. Na motocyklach podjeżdżają sąsiedzi. Philippe, w wytartych dżinsach i koszuli w paski, wychodzi do nich porozmawiać. Z siwymi, lekko kręconymi włosami i w okularach wygląda tak, jakby nigdy nie opuszczał swego atelier w alpejskiej części Francji.

Bo Philippe jest rzeźbiarzem. Pokazuje albumy ze zdjęciami własnych prac. Wykonane z brązu i drewna figury przedstawiają ludzi i zwierzęta – niemal zawsze we wzajemnej relacji. Oto, przykładowo, kobieta-lew albo kobieta spotykająca niedźwiedzia... Dla dodania realizmu tę drugą rzeźbę autor sfotografował na śniegu.

Również tu, w Afryce, Philippe tworzy. Medina przybiegła właśnie z zawiniętymi w skraj sukienki owocami i papierosami, które kupiła dla dziadka. Francuz przysuwa na skraj stołu stylową zapalniczkę w kształcie buta-kowbojki, którą sam wykonał. Dziewczyna droczy się o resztę. Potem przebiegnie przez podwórze, zadziornie, tak żeby wszyscy widzieli, uderzając głową o owoce drzewa. Mohammed, jej najmłodszy brat – pewnie nie ma jeszcze roku – patrzy na to wszystko wielkimi oczami i wciąż się śmieje. Wkrótce czas jedzenia. Kadi, żona Phillipe’a, przyniesie słodką kawę i pieczone warzywa.

Świat, wszystkie zmartwienia i zagrożenia zostaną na tę chwilę schowane za metalową bramą gospodarstwa, na której kiedyś wymalowano, a jakże, dwa słonie.

NA LUDZI Z PUSTYNNEJ PÓŁNOCY od dawna patrzono tu z obawą. Już w XIV w. cztery średniowieczne królestwa Mossi – grupy, która do dziś stanowi połowę ludności Burkina Faso – z sukcesem walczyły z muzułmańskimi imperiami Mali. Potęgę Mossich złamali dopiero w drugiej połowie XIX w. Francuzi, ustanawiając na terenach Afryki Zachodniej władzę kolonialną i rujnując kraj na tyle skutecznie, że w 1960 r., kiedy go ostatecznie opuszczali, był właściwie tylko rezerwuarem taniej siły roboczej.

Maurice Yaméogo, pierwszy prezydent niepodległej Republiki Górnej Wolty, którego portrety wiszą wciąż w barach Boromo, przetrwał u władzy tylko sześć lat. Potem przez lat kilkanaście krajem wstrząsały kolejne zamachy stanu i zbiorowe strajki. Aż w sierpniu 1983 r. młody lewicujący kapitan burkińskiej armii Thomas Sankara przeprowadził ostatni – tak mu się w każdym razie wtedy wydawało – zamach stanu, po którym sam objął władzę. Rządził przez cztery lata: pamięta mu się, że zmniejszył analfabetyzm i wprowadził programy szczepień. A przede wszystkim – że nienawidził korupcji. To on zmienił nazwę kraju na Burkina Faso – w języku Mossi znaczy to Kraj Prawych Ludzi.

Ale w 1987 r. jego dawny przyjaciel i kolega z armii Blaise Compaoré stanął na czele junty, która zabiła Sankarę i przejęła rządy. Nowy władca szybko poczuł się na tyle pewnie, że zaczął mieszać się do konfliktów w niedalekich krajach – Sierra ­Leone, Liberii i Wybrzeżu Kości Słoniowej. Mówiono, że jest potentatem na czarnym rynku diamentów. Ponad ćwierć wieku trwało, zanim – zaledwie trzy i pół roku temu – gniew ulicy i zniecierpliwienie wojskowych dowódców zmusiły Compaorégo do ustąpienia.

Obecny prezydent Roch Marc Christian Kaboré mówi o dwóch zadaniach: walce z dżihadystami i rozwoju energii słonecznej.

DYKTATORZY W LAMPARCICH PŁASZCZACH, zlecający zabójstwa opozycjonistów. Zamachy stanu, będące dziełem zbuntowanych generałów i białych najemników. Czystki etniczne, prowadzące do ludobójstwa. Tak przez dekady wyglądały wojny w Afryce. Lecz Sahel to przykład konfliktu nowego typu – takiego, który wkrótce, w lokalnych odmianach, może rozprzestrzenić się na inne regiony świata.

Wśród sterty „Le Monde Diplomatique” Philippe’a jest numer z analizą sytuacji w Mali. A ściślej: analizą niewiedzy Zachodu na temat wojny w tym kraju. W 2012 r. dżihadyści zajęli m.in. słynne miasto Timbuktu. Tamten podbój zbiegł się w czasie z powstaniem na Bliskim Wschodzie tzw. Państwa Islamskiego – i ludziom na Zachodzie wydawało się, że ekstremiści na Sahelu to kolejna odsłona tej samej historii. Było jednak inaczej: radykalny islam wykorzystał tu lokalne spory o ziemie, np. między pasterzami Fulani a osiadłymi rolnikami.

„Przez lata – czytamy w tekście „Le Monde Diplomatique” – takie starcia miały lokalny charakter i trwały zwykle kilka dni, po których szybko liczono zabitych. Ale począwszy od roku 2010, za sprawą ugrupowań terrorystycznych, przemytu broni na Saharze i skutków zmian klimatycznych, zmieniła się ich skala: przybyło ofiar. Fulani są coraz bardziej zdeterminowani, by bronić swoich interesów. W to wszystko wkraczają lokalne milicje”. Konkluzja autora jest pesymistyczna: takie spory, kiedyś lokalne, dziś już regionalne, zagrażają stabilności całej Afryki Zachodniej.

Do granicy z Mali jest z Boromo jakieś 200 kilometrów. To cztery godziny drogi. Miesiąc temu kilka terenówek z bronią dojechało aż do stolicy kraju Wagadugu, zaatakowano sztab wojskowy i ambasadę Francji.

KADI SPISUJE OPOWIEŚCI STARSZYCH z zamiarem przekazania ich dzieciom.

Żona Philippe’a urodziła się w rodzinie pieśniarzy i muzyków. Sama też nagrała płytę. Można powiedzieć – zaangażowaną. Kadi śpiewa o trzech największych utrapieniach wiejskich okolic Boromo: o zmuszaniu młodych do małżeństw, kłusownictwie oraz rabunkowej wycince drzew.

Ta ostatnia jest już w Burkina Faso problemem państwowym. W latach 1990––2010 kraj stracił grubo ponad milion hektarów lasów – niemal jedną piątą ich całej powierzchni. W tym jednym z najuboższych państw świata, tak podają niektóre źródła, jeszcze dekadę temu spalanie drewna odpowiadało za 90 proc. konsumpcji energii. Wylesianie, erozja ziemi i coraz częstsze susze osłabiają burkińską gospodarkę o 9 proc. rocznie.

Dziesięć milionów drzew, które w latach 80. XX w. rozkazał posadzić w kraju Thomas Sankara, nie zatrzymało Sahary – pustynia wciąż przesuwa się na południe. Nie powiódł się też ambitny plan „Wielkiego Zielonego Muru”: kilku­kilometrowej szerokości pasa lasu, który miał połączyć Senegal z Sudanem i zatrzymać piaski. Pustynia jest najpotężniejszym sąsiadem Burkina Faso. Radio BBC informuje właśnie o „pomarańczowym śniegu” w Rosji. To efekt opadu piaskowego pyłu, który prądy powietrza niosły 3 tys. kilometrów znad Sahary.

SŁONIE PRZYSZŁY O PIERWSZEJ PO POŁUDNIU. Wiadomość przyniosły dzieci. Najpierw: że słonie są nad stawem za wsią. Potem: że łamią gałęzie w jarze nad korytem wyschniętej rzeki, ocierając się o pnie szorstką skórą.

Do skarpy nad wodą dojechaliśmy na motocyklach, a potem kilometr podążaliśmy przez las śladem zwierząt. Były tam. W popołudniowym słońcu, które na tyle przedzierało się przez warstwę harmatanu (piaskowego pyłu przynoszonego tutaj przez wiatr znad Sahary), że wyraźnie podkreślało kontury lasu, ale wciąż pozostawiało rzeczywistość w pastelowych, przygaszonych kolorach – słonie wolno sunęły przez las. Było ich ponad dwadzieścia, niewiele mniej niż nas, bo po drodze ze wsi do poszukiwań zwierząt dołączały kolejne dzieci. Każda okazja jest przecież dobra, aby złamać rutynę upalnego dnia. Dwa korowody – majestatycznych słoni oraz z trudem zachowujących spokój dzieci – zbliżyły się do siebie na odległość trzydziestu metrów. Blisko – przecież w stadzie wędrujących słoni zawsze jest przynajmniej jeden, który nasłuchuje zagrożenia, odwracając się na wszystkie strony.

I w tym również taki był. Szedł jako ostatni. W końcu się odwrócił i zadął w naszą stronę. Dzieci wrzasnęły – ze strachu, frajdy i podniecenia zarazem – i, wraz ze starszymi, uciekły w kierunku domów.

Po lewej: słoniątko sierota, wychowywane w Boromo. Po prawej: Kadi, żona Philippe’a, rozciera korę kokosową. Marzec 2018 r. / FOT. GRAŻYNA MAKARA

TRZEBA WRACAĆ. Czy to w ogóle możliwe: chodzić ulicami Boromo i nie wpaść pod motocykl? Że oznaczenia przejść dla pieszych znaczą dla kierowców niewiele, to jeszcze nic. Że po zmroku niektórzy motocykliści jeżdżą bez świateł – do tego również można przywyknąć. Nawet fakt, iż pobocze oznacza po prostu kolejny pas ruchu, po którym w dodatku jeździ się w obie strony, jest ostatecznie do zapamiętania. Gorzej złapać rytm ulicy. Jak wyliczyć, czy skręcający motocykl ominie nas z przodu, czy też z tyłu? Czy promień skrętu tego, który jedzie pod prąd, aby skrócić sobie drogę do skrzyżowania, nie skrzyżuje się z naszym? Jak pokonać strach, ale nie zachować się lekkomyślnie, gdy jadący z naprzeciwka motocyklista wydaje się nas nie zauważać i wciąż tylko przyspiesza?

Pierwszy odruch – skryć się wśród ludzi. Ale tłum też się rozstępuje, w tłumie też jeżdżą motocykle. Nic złego się nie dzieje: jakieś niepisane porozumienie o tym, kto gdzie w danej milisekundzie ma się znaleźć, skutkuje tym, że ostatecznie mijamy się z krawędzią naczepy o centymetr, czujemy na spoconej koszuli powiew przejeżdżającej obok ciężarówki, a motocyklowa riksza zatrzymuje się przed nami w ostatniej chwili. Aby to działało, warunek jest jeden – porozumienie musi obowiązywać wszystkich, wszyscy szybko uczą się tych ruchów, tańca między motocyklami, wśród kurzu, spalin i głębokich betonowych rynsztoków po obu stronach drogi – i już bez bojaźni idą, jadą dalej...

Tyle wrażenie. Statystyki sprowadzają jednak na ziemię. Są w Afryce państwa, w których wypadki drogowe są drugą – po malarii – najczęstszą przyczyną śmierci. W przeliczeniu na liczbę mieszkańców, Burkina Faso zajmuje ósme miejsce na świecie w statystyce śmiertelności w wypadkach drogowych. Szansa, że z wszystkich rodzajów śmierci zginie się pod kołami pojazdu, wynosi tu 1:30. Giną piesi i motocykliści.

Może mając to wszystko na względzie – a może po prostu pragnąc do końca być dobrym gospodarzem – Philippe oszczędził na koniec swoim gościom motocyklowego rajdu z plecakami i zaoferował, że odwiezie ich na dworzec. W ostatniej chwili, już zamykały się drzwi, do auta wskoczyła Medina. Psocić można również tutaj.

SŁOŃ-STRAŻNIK POSTAŁ JESZCZE CHWILĘ, obserwując uciekającą chmarę ludzi. Potem zawrócił i spokojnym chodem, falując uszami, odszedł.

„Słoń ma tylko jeden podstawowy krok: spaceruje. Nigdy nie biega ani nie skacze, jak inne zwierzęta” – notował Richard Despard Estes, biolog, zasłużony badacz afrykańskiej fauny.

I tak słonie odeszły w kierunku kolejnego wodopoju. Gdzie pod wieczór, już bez towarzystwa wścibskich ludzi, znów pewnie przyglądały się baobabom, drzewom z korzeniami w niebie. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2018