Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Od lat porządkowanie finansów publicznych przypomina pudrowanie nosa, choć wiadomo, że w tym przypadku potrzebna jest ostra szczotka i szczypiące mydło. Każdy minister finansów doskonale o tym wie. A my wiemy, czemu minister Rostowski odwleka gruntowne porządki. Wyborczy kalendarz zawsze wygrywa z ekonomicznymi wyliczeniami. Już za chwilę wybory samorządowe, wkrótce wybory parlamentarne. Reformatorzy nie cieszą się względami wyborców.
Ekonomiści z przekąsem oceniają projekt budżetu na rok 2011. Ale przecież mogło być gorzej. Np. z pierwszych nieoficjalnych informacji wynikało, że deficyt budżetowy wyniesie ponad 45 mld zł. Teraz już prawie na pewno siegnie ok. 40,2 mld zł. Wszystko dzięki cięciom i wzrostowi dochodów. Rząd szukając oszczędności zamrozi płace urzędników i planuje zredukować ich zatrudnienie o kilka procent. Dla jednych to sensowne posunięcie, gdyż ukróci biurokrację, dla innych populistyczny ruch, bo bez reformy administracji takie działanie tylko utrudni życie obywatelom. Od samego cięcia etatów przecież nie przybędzie kompetencji urzędnikom. Z drugiej strony, aby zwiększyć dochody budżetowe, m.in. wzrośnie VAT o 1 pkt proc. i akcyza na papierosy.
Na papierze dochody państwa rosną, ale czy w rzeczywistości tak będzie, dopiero się dowiemy. Jeśli optymizm ministra okaże się nadmierny, reformy trzeba będzie zrobić, nie patrząc na społeczne koszty.