Przyjaciele z boiska

Euro 2020 zakończyło się zwycięstwem drużyny najlepszej. Takie rzeczy, wbrew pozorom, nie zdarzają się często, ale futbol właśnie okazał się sprawiedliwy.

12.07.2021

Czyta się kilka minut

Radość włoskiej drużyny po obronie ostatniego rzutu karnego w meczu finałowym Euro 2020 Włochy–Anglia,  Londyn, 11 lipca 2021 r. / NICK POTTS / PA / EAST NEWS
Radość włoskiej drużyny po obronie ostatniego rzutu karnego w meczu finałowym Euro 2020 Włochy–Anglia, Londyn, 11 lipca 2021 r. / NICK POTTS / PA / EAST NEWS

Są takie mecze, których końca sobie nie życzysz nie tylko dlatego, że są niezwykle piękne czy szczególnie dramatyczne. Nie chcesz, żeby się kończyły nie tylko dlatego, że kiedy sędzia gwizdnie po raz ostatni, będzie to oznaczało domknięcie trwającego ponad miesiąc święta – satysfakcjonującego jakością piłkarskiej rozrywki, ale też porywającego rzadkim w tym świecie ludzkim wymiarem. Marzysz, żeby trwały w nieskończoność, bo jeśli o tym, kto lepszy, będą musiały rozstrzygać rzuty karne, wiesz, jaką cenę zapłacą ci, którzy je spudłują.

I zwyczajnie nie chcesz sobie tego wyobrażać.


Pierwotna - i nieco bardziej rozbudowana - wersja tego tekstu ukazała się bezpośrednio po finale w serwisie internetowym "Tygodnika Powszechnego


Początek o angielskim cierpieniu

Ten widok był rozdzierający: trzech młodych Anglików z twarzami ukrytymi w dłoniach. Ze łzami w oczach. Samotnych nawet w objęciach daremnie próbujących ich pocieszyć kolegów. To ich rzuty karne obronił przed chwilą Gianluigi Donnarumma. Dwóch z nich weszło na boisko w ostatnich sekundach dogrywki – właśnie po to, by przydać się drużynie w decydującym momencie – i w starciu z wybranym później najlepszym piłkarzem turnieju bramkarzem Włoch nie dało rady. Byli naprawdę bardzo młodzi – trudno nie myśleć i o tym, że część ich starszych kolegów obawiała się wziąć odpowiedzialność.

Każdy z nich, tak się złożyło, był czarnoskóry – i każdy po włączeniu smartfona w szatni musiał się liczyć z falą rasistowskiego hejtu. Każdy, podobnie jak wielu kolegów z drużyny, przeszedł długą i bynajmniej nieusłaną różami drogę, by reprezentować swój kraj w finale wielkiej imprezy. Najbardziej znany z całej trójki, Marcus Rashford, w dzieciństwie korzystał z darmowych programów dożywiania, a po latach doprowadził do tego, że rząd wycofał się z pomysłu ich zawieszenia – naprawdę powinien zostać zapamiętany jako ktoś, kto dał tysiącom młodszych od siebie rodaków nadzieję na lepsze jutro, a nie człowiek, który nie strzelił karnego w jakimś meczu.

O tym aspekcie sprawy trzeba pisać na początku tekstu zamykającego najpiękniejsze Euro w historii – hejt był, niestety, jednym z tematów minionego miesiąca. Owszem, reprezentacja Anglii, z jej selekcjonerem Garethem Southgate’em na czele, opowiadała rodakom historię ich kraju na nowo, pokazując, że szacunek do tradycji (by zacytować samego trenera) musi iść w parze z rozwojem i koniecznością dokonywania nieustannego wglądu w siebie. Owszem, obrońca Kyle Walker pisał przed finałem, że niezależnie od tego, jak ów mecz się skończy, futbol już wrócił do domu, bo Anglicy różnych pokoleń, ras czy religii zjednoczyli się we wspólnym kibicowaniu. Owszem, im lepiej szło tej drużynie, tym słabsze było buczenie, którym fani z Wysp przyjmowali zawodników klękających w geście sprzeciwu wobec przejawów dyskryminacji (i tym głupiej wyglądały deklaracje premiera Borisa Johnsona, że rozumie owo buczenie).

Tematem każdej ważniejszej publicznej wypowiedzi Southgate’a było społeczeństwo chętnie przyjmujące przybyszów i dające szansę każdemu. Jego drużyna pokazywała światu twarz Anglii młodej i skromnej, świadomej, skąd przychodzi, i niepozwalającej na to, by owo pochodzenie determinowało ją negatywnie: ojciec Raheema Sterlinga został zastrzelony, kiedy chłopak miał dwa lata, niedługo później przyszły reprezentant Anglii pomagał matce czyścić toalety w hotelu, w którym pracowała jako sprzątaczka; ojciec Kal­vina Philipsa dzwonił podczas turnieju do syna z więzienia, w którym odsiadywał kolejny wyrok za bójki i handel narkotykami. O tym, skąd przyszli ci, którzy zagrali w finale Euro, wiele mówiła szeroko rozchodząca się w trakcie turnieju grafika pokazująca nazwy pierwszych drużyn, w których trenowali – niemal wyłącznie małych i prowincjonalnych, nie żadnych tam luksusowych akademii.

Rzecz w tym, że ów hejt w mediach społecznościowych towarzyszył reprezentantom Anglii już podczas meczów fazy grupowej – badania fundacji Hope not Hate pokazały, że każdy z zawodników kadry Southgate’a odbierał w trakcie jej trwania po kilkaset nienawistnych wiadomości; najwięcej spadało na samego selekcjonera. I nie było to, niestety, wyłącznie angielskie zjawisko; listy z pogróżkami dotyczącymi jego i jego rodziny otrzymywał także napastnik reprezentacji Hiszpanii Álvaro Morata – zawodnik, którego gol w nieukładającym się pomyślnie dla Hiszpanów meczu z Chorwatami pozwolił później tej drużynie zajść aż do półfinału.

Teza o włoskiej jakości

Chciałoby się oczywiście pisać o czymś innym niż toksyczność naszego kibicowania (a może po prostu toksyczność naszego funkcjonowania w mediach społecznościowych?). Anglicy przegrali przecież nie tylko dlatego, że na ostatniej prostej zawiodły ich nerwy (nie pierwszy raz w historii – pudło samego Southgate’a z karnego podczas Euro 1996 jest jednym z tematów najważniejszej od lat angielskiej pieśni kibicowskiej, właśnie tej o futbolu wracającym do domu, a opisującej niespełnienie i rozczarowanie, nie żaden tam triumf). Przegrali dlatego, że po raz pierwszy w tym tak pragmatycznie rozgrywanym przez nich turnieju stracili kontrolę nie tylko nad piłką, ale także nad przestrzenią, w której ta piłka operowała. I że trafili na drużynę zwyczajnie w tych mistrzostwach najlepszą.

Włosi zachwycali przecież od pierwszego do ostatniego dnia Euro – i mówiąc o zachwycie, nie mam na myśli jedynie pasji, z jaką śpiewali swój hymn. Myślę głównie o tym, że przedstawiciele nacji, która nie zdołała zakwalifikować się na mundial w 2018 r., co nad Tybrem uznano za koniec świata, zaledwie trzy lata później grali piłkę o stopniu różnorodności i wyrafinowania nieosiągalnym w futbolu reprezentacyjnym, właściwą raczej klubom, w których zawodnicy spotykają się dzień w dzień, a nie raz na kilka miesięcy podczas coraz krótszych zgrupowań.

Dla mnie, od lat opisującego piłkę angielską, turniej okazał się czasem nawrócenia na futbol z Italii. Nie tracąc przyrodzonej solidności w defensywie, symbolizowanej przez turyńskich weteranów, Giorgio Chielliniego i Leonardo Bonucciego, Włosi imponowali przecież płynnością rozegrania w środku pola przez tercet Jorginho-Verratti-Barella czy atakami ze skrzydeł błyskotliwych Lorenzo Insigne i Federico Chiesy; kiedy nie szło, zawsze można było się jeszcze posiłkować dalekimi podaniami od obrony Bonucciego – i jego wejściami w pole karne podczas stałych fragmentów gry. Po jednym z takich wejść w finale Włosi zdobyli wyrównującą bramkę.

Żeby zagrać z Anglikami, Włosi musieli wcześniej poradzić sobie z Hiszpanami, a jeszcze wcześniej ograć wymienianych wśród faworytów turnieju Belgów – to w trakcie tamtego meczu przypomnieliśmy sobie, że potrafią nie tylko bajecznie wymieniać między sobą piłkę (nazwano to tiki-talią, czyniąc aluzję do tiki-taki, stylu gry Barcelony za najlepszych czasów Guardioli), ale także stosować sztuczki ze starej szkoły swojego futbolu: po kontuzji jednego z najlepszych w tej drużynie, Leonardo Spinazzoli, niezmordowanie szarżującego lewą stroną boiska, z 22 minut, które upłynęły do ostatniego gwizdka, grali zaledwie przez 9 minut, resztę zaoszczędzili w trakcie zmian, przerw na wznowienie gry po aucie czy wolnym i podczas opatrywania mniej lub bardziej urojonych kontuzji.

Kontuzja Spinazzoli urojona oczywiście nie była – piłkarz Romy zerwał ścięgno Achillesa, przeszedł operację i towarzyszył drużynie podczas finału, chodząc o kulach, ale nawet jego nieobecność na boisku w ostatnich meczach nie odebrała reprezentacji Włoch pewnej naprawdę unikalnej jakości. Zaraz powiemy, na czym ona polegała.

Przypowieść o duńskiej emocji

Pierwszy wspomniał o tym założyciel magazynu „Kopalnia”, Piotr Żelazny. Siedzieliśmy w telewizyjnym studiu, długo po zejściu z anteny kontynuując rozmowę zaczętą na wizji: o tym, że będący później jednym z objawień turnieju Duńczycy sprawiają przede wszystkim wrażenie grupy przyjaciół. I że nie chodzi jedynie o ową dramatyczną akcję ratunkową po zawale Christiana Eriksena podczas ich pierwszego meczu, kiedy jedni rzucili się mu pomagać, inni podbiegli do rozpaczającej na trybunach żony, a potem utworzyli wokół niego krąg zapewniający intymność w chwili walki o życie, zasłaniający przed podglądactwem kamer i teleobiektywów.

W każdym kolejnym meczu z udziałem Danii, na każdej przedmeczowej konferencji z udziałem pełnego empatii trenera Kaspra Hjulmanda (kolejny, obok Southgate’a, wzór nowoczesnego przywództwa, w którym rolę decydującą odgrywa właśnie empatia) oglądaliśmy ludzi sobie bliskich, okazujących emocje, walczących do końca – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. I zapewniających, że nawet bez tamtego traumatycznego i jednoczącego ich doświadczenia, pozostawali ekipą. Taką, w której każdy miał prawo być sobą: płakać rzewnymi łzami, jak Pierre-Emile Højbjerg po zwycięskim ćwierćfinale z Czechami, albo powiedzieć, że po prostu nie jest w stanie już dalej grać, jak postawiony wobec konieczności dokończenia przerwanego meczu z Finlandią Simon Kjaer po emocjonalnym rollercoasterze związanym z zawałem przyjaciela.

Pamiętam, że do mojej rozmowy z Piotrem włączył się wówczas inny gość TVP Sport, były piłkarz reprezentacji USA, a obecnie komentator tamtejszych stacji telewizyjnych Janusz Michallik. Mówił, że wspólnota, którą udało się stworzyć Amerykanom podczas Pucharu Konfederacji w 1992 r., przetrwała długie lata – że do dziś, choć widują się rzadko, przyjaciele z boiska dzwonią do niego i reagują na każdy publiczny występ, nawet kiedy mignie im w mediach społecznościowych informacja, że oto właśnie skomentował w telewizji z dalekiego kraju występ Ukraińców w meczu z Holendrami. Mówił, że to są jego „friends for life”. I że nie zdajemy sobie sprawy, jaki procent sukcesu każdej drużyny stanowi nie tyle udana taktyka trenera albo błysk geniuszu którejś z gwiazd: wszystko jedno, szybkiego skrzydłowego, jak Chiesa, cierpliwego rozgrywającego, jak Jorginho, czy stanowiących zaporę nie do przejścia obrońców i bramkarza, jak Chiellini, Bonucci i Donnarumma, ile właśnie przyjaźń między piłkarzami.

To chyba wtedy (a turniej dopiero się zaczynał) postanowiłem patrzeć na Euro 2020 pod tym właśnie kątem. I Bóg mi świadkiem, że się nie zawiodłem. Nawet kiedy zasięgałem języka wśród ludzi przyglądających się z bliska reprezentacji Polski, mówili, że relacje wewnątrz ekipy były tak dobre, jak nigdy w ostatnich dekadach: że przyjaźń trzech chłopaków z Poznania, Jóźwiaka, Puchacza i Modera, działała na innych zaraźliwie, że nigdy wcześniej Robert Lewandowski nie spędzał tyle czasu z młodymi, wchodzącymi dopiero do drużyny, i że nawet wracając po przegranym meczu ze Szwecją, na pokładzie samolotu podopieczni Paulo Sousy gadali o wspólnej przyszłości, zamiast jak to drzewiej bywało pozasłaniać się swoimi smartfonami.

Opowieść o włoskim pięknie

Nie było oczywiście na tym turnieju grupy większych przyjaciół niż Włosi. To, że Bonucci i Chiellini nawet pomeczowych wywiadów udzielali wspólnie (ten pierwszy nieustannie czujny, jak ochroniarz polityka, czekający na jakiś strzał zza węgła, ten drugi przeciwnie – jowialny i rozluźniony), nie mogło umknąć uwadze mediów. Podobnie jak to, że w środku meczowej gorączki gratulowali sobie, poklepywali się i całowali w policzek niemal po każdej udanej interwencji. Wiadomość, że po zakończeniu turnieju pojadą wspólnie na wakacje, nikogo już nie zaskoczyła – tak samo jak to, że pierwszym, który odbierał od działaczy UEFA medal za wygraną w mistrzostwach, był nie kapitan drużyny, a kontuzjowany Spinazzola, któremu po ostatnich meczach śpiewali pieśni w samolocie i którego koszulkę wnosili na boisko. Kiedy w ciągu minionego miesiąca patrzyliśmy na Włochów, widzieliśmy grupę ludzi nieustannie się komunikujących, żywo gestykulujących, traktujących się z czułością – słowem, ludzi naprawdę sobie bliskich.

To też, jak w przypadku Anglików, była opowieść o jednoczącym się na nowo kraju. Nic dziwnego, że im dłużej trwał turniej, tym więcej dostawaliśmy z Włoch relacji o świętowaniu na ulicach przed, w trakcie i na długo po zakończeniu meczów. O obliczu tej drużyny nie stanowili gracze superklubów z północy czy z Rzymu; wielu wzrastało na południu, wielu przeszło przez maleńkie Sassuolo czy Atalantę, również niepozorną z perspektywy takich futbolowych korporacji, jak Milan, Inter czy Juventus. A sztab trenerski, w którym oprócz selekcjonera Roberto Manciniego uwagę zwracał towarzysz jego boiskowych przygód z dawnych lat, Gianluca Vialli, miał korzenie genueńskie.

Wiele było na tym turnieju historii poruszających serce kibica, ale ta o Viallim i jego wielomiesięcznej walce z nowotworem, o przejściu przez wyniszczającą radio- i chemioterapię, o powrocie do ekipy – o uścisku, w którym zamknął Manciniego po drugiej bramce w meczu z Austrią, należała do najlepszych. To Chielliniego, z jego wielokrotnie łamanym nosem, z jego odyseją po tylu włoskich boiskach i z jego… dyplomem z ekonomii, portretowano jako faceta po przejściach, ale jak tu zrównywać drogę, którą przeszedł ulubiony dziś obrońca całego kontynentu (to, jak żartami i nieustannym właściwie fizycznym kontaktem – „zawsze dotykam rywali, bo wiem, że w 90 proc. przypadków ich to wkurza”, powiedział kiedyś – zdominował Hiszpana Jordiego Albę podczas losowania stron przed rzutami karnymi na zakończenie półfinału, również pozostanie jedną z najbardziej charakterystycznych scen tego turnieju) z doświadczeniem życiowym, jakie stało się udziałem Viallego?

Puenta o europejskiej jedności

Na ten aspekt sprawy powszechnie – i słusznie – psioczono. Turniej miał zbyt wielu gospodarzy, część meczów rozgrywano niemal bez udziału publiczności w Baku, konieczność wyprawy do Azerbejdżanu niewątpliwie rodziła pytania nie tylko o ślad węglowy. Wielkie wątpliwości budziło też bezpieczeństwo epidemiczne podczas meczów w Anglii, gdzie na Wembley wpuszczano po 60 tys. widzów.

Równocześnie powrót kibiców na stadiony był jednym z najważniejszych składników tego święta futbolu. Równie istotnym jak fakt, że grały drużyny narodowe – wbrew opowieściom o wielkich pieniądzach w klubowej piłce, mających rzekomo koncentrować zainteresowanie zawodników na rozgrywkach ligowych i europejskich pucharach, to właśnie wielki turniej z udziałem reprezentacji wyzwolił i w jego uczestnikach, i w kibicach tak wielkie emocje.

Wśród wielu zapamiętanych przeze mnie obrazków z ostatniego miesiąca był i ten nakręcony smartfonem przez okno na kijowskim blokowisku Trojeszczyna – oto grupa chłopaków szykujących się do gry na asfaltowym placyku śpiewa ukraiński hymn. Popularność filmiku spowodowała, że jego bohaterowie zostali zaproszeni do tamtejszej federacji piłkarskiej, gdzie obdarowano ich reprezentacyjnymi koszulkami. Byli tak mali, że koszulki sięgały im za kolana. Takich dziewczynek i chłopców, zakochujących się po raz pierwszy w piłce nożnej, było na całym kontynencie mnóstwo. To nie był tylko efekt niewiarygodnych meczów, jak rozegrane jednego wieczora spotkania Francuzów ze Szwajcarami i Chorwatów z Hiszpanami (14 goli, dogrywki, karne, nieustające zwroty akcji, kozły ofiarne, które zostają bohaterami – kto widział, ten wie), po których niejeden kibic z kraju postronnego domagał się, by na pamiątkę tej piłkarskiej fiesty ogłosić 28 czerwca międzynarodowym świętem futbolu. To był efekt tego, że grali „nasi”: że tym „naszym” zależało, a nam z nimi również.


Przeżyjmy to jeszcze raz

Polecamy: felietony i analizy pomeczowe Michała Okońskiego w specjalnym serwisie poświęconym Euro 2020


Było więc w tym turnieju szczęśliwie coś znacznie większego niż hejt i horror rzutów karnych. Ktoś się zachwycił, że o sile Szwajcarii stanowiło 18 potomków migrantów. Ktoś się radował, że 36-letni Luka Modrić wciąż jeszcze nie ma dość. Ktoś się cieszył, że 17-letni Kacper Kozłowski chce jeszcze więcej. Ktoś, patrząc na szarże Federico Chiesy, przypominał sobie jego ojca, Enrico. W tym świecie po prostu każdy miał swoją opowieść, którą chciał się dzielić.

Z Piotrem Żelaznym i Januszem Michallikiem spotkaliśmy się w telewizyjnym studiu parę razy – także o poranku w dniu finału. To była ostatnia audycja. Po jej zakończeniu gadaliśmy jeszcze, a wokół nas ekipa techniczna zwijała sprzęt potrzebny już przy produkcji innego programu. Nie minęło pół godziny, a z czegoś, co było pełne kamer, reflektorów i dekoracji, zostały betonowe ściany. Wydawało się, że poza nimi nie było już niczego: turnieju, naszego przy nim zaangażowania, kamerzystów, którzy to filmowali, pana od makijażu, dźwiękowca, telewidzów – a myśmy dalej rozmawiali. Futbol nie musiał wracać do domu, to myśmy byli jego domem. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2021