Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Sejm przyjął ustawę o leczeniu niepłodności, która reguluje m.in. zasady stosowania zapłodnienia metodą in vitro. Za przyjęciem ustawy głosowało 261 posłów, przeciwko 176, a sześciu wstrzymało się od głosu. Przyjmowanie ustawy o leczeniu niepłodności w tym momencie to zły pomysł. W sytuacji gdy na prezydenta niebawem zostanie zaprzysiężony Andrzej Duda i gdy zmiana władzy już tej jesieni jest wysoce prawdopodobna, można się spodziewać szybkiej akcji odwetowej.
Nie łudźmy się. In vitro od samego początku debaty na ten temat było wtłoczone w polityczną maszynę Rzeczpospolitej Polskiej: zarówno tej trzeciej, jak i czwartej. Prawo i Sprawiedliwość miało swoją szansę w latach 2005-2007. Nie wykorzystało jej. Gdy w 2008 roku kompromisowy projekt ustawy zgłosił Jarosław Gowin (wtedy jeszcze w PO), ani prawica, ani Kościół nie poparli go. Bardziej dlatego, że wyszedł ze środowiska Platformy Obywatelskiej, niż dlatego, że był zły. Dziś zresztą i PiS, i Episkopat przyznają, że inicjatywa Gowina była najbardziej sensowna.
Bez kompromisu
Ale jak widać sensowność w tej grze ma niskie notowania. Donald Tusk przez wiele lat był tym, który rozdawał karty, a jednak cynicznie wolał nie robić nic lub inspirować ruchy pozorne. Od lat tak naprawdę zamiast faktycznej troski o rzetelne uregulowanie tego trudnego problemu na długie lata, obserwujemy wykorzystywanie in vitro jako elementu walki politycznej. Rząd PO-PSL doprowadził w końcu do głosowania nad ustawą, bo zwyczajnie boi się jesiennych wyborów i utraty władzy. Miał wszak prawie 8 lat bezpiecznej sejmowej większości, by dawno temu zrobić to samo. Konsekwencje są łatwe do przewidzenia. Wy nam tak? Bez żadnej próby kompromisu? To my niedługo wam się odwiniemy. I zobaczymy kto tu rządzi!
A przecież zapłodnienie pozaustrojowe to jeden z tych problemów współczesnego świata, którego nie da się uregulować prawnie w sposób zadowalający wszystkich. Jedyną rozsądną i demokratyczną drogą jest poszukiwanie możliwie szeroko zakrojonego kompromisu, który winien być poprzedzony szeroką debatą społeczną. Wydawało się, że Jarosław Kaczyński to rozumie. Przypomnijmy, że w lipcu 2012 roku niespodziewanie zaproponował rozmowy okrągłego stołu poświęcone in vitro. Czy wróci do tego pomysłu, gdy PiS wygra wybory?
Winy Kościoła
W tym kontekście trzeba niestety napisać, że na przestrzeni tych dziesięciu lat, gdy dyskutujemy o zapłodnieniu „w szkle”, jednym z głównych hamulcowych w osiągnięciu społecznego kompromisu był i jest Kościół katolicki. Walka o całkowity zakaz in vitro jest tak bardzo utopijna, że aż przeciwskuteczna. Popierając kilka lat temu projekt Gowina oraz przekonując do tego Jarosława Kaczyńskiego, biskupi mieli szansę zawalczyć o uchwalenie rozwiązania co prawda nie w stu procentach zgodnego z nauką Kościoła, ale bardzo mocno ograniczającego szkodliwość procedury. Woleli jednak stać na pozycjach skostniałych. Dlatego wina za to, że dziś Sejm RP przegłosował taką, a nie inną ustawę spada również po części na Kościół. Komunikat prezydium KEP z marca tego roku – w którym po raz pierwszy dopuszczono jakąś możliwość prawnego kompromisu – ukazał się zdecydowanie za późno.
Kościołowi potrzebna jest dziś refleksja samokrytyczna. Również dlatego, że kwestię dzisiejszego głosowania można odwrócić i zapytać dlaczego ani posłowie, ani większość obywateli nie słucha katolickiego głosu. Wszak stanowisko Episkopatu znają wszyscy od dawna. A jednak społeczeństwo wierzących Polaków, a wraz z nimi wielu wierzących posłów opowiada się za prawną legalizacją in vitro. Czy nie ma tu żadnej winy po stronie samego Kościoła?
Niedawno rozmawiałem z młodą, wierzącą i praktykującą katoliczką z tradycyjnego Podhala. „Ale dlaczego Kościół nie chce, żeby niepłodne małżeństwa miały dzieci z in vitro? Nie rozumiem tego” – powiedziała. No właśnie, polscy katolicy nie rozumieją co jest złego w in vitro. To nie jest ten sam casus, co z aborcją. Tu wszyscy dobrze znają istotę problemu. W przypadku zapłodnienia pozaustrojowego przekaz nauczającego zwyczajnie nie trafia do wierzących. Czy na pewno wina leży tu tylko po stronie samych wiernych?