Przeniesiona wieś

Mieszkańcy śląskich Nieboczowów dostali nowe miejsce do życia. Jeszcze tylko w kilku starych domach mieszkają ludzie.

11.12.2016

Czyta się kilka minut

Mieszkańcy ustalili, że w nowej wsi domy będą wyglądały podobnie: białe ściany i czarny dach / Fot. Grzegorz Celejewski / AGENCJA GAZETA
Mieszkańcy ustalili, że w nowej wsi domy będą wyglądały podobnie: białe ściany i czarny dach / Fot. Grzegorz Celejewski / AGENCJA GAZETA

Po głównej szosie hula wiatr. Staję, opuszczam szybę samochodu i nasłuchuję. Najpierw cisza. Potem pomrukiwanie wielkich maszyn. Kilkaset metrów stąd drążą w ziemi wielką dziurę.

Na poboczu starszy pan zmaga się z rowerem i wiatrem.

– Na Nieboczowy to tędy? – pytam.

– Ale na stare czy na nowe? – odpowiada pytaniem i rusza.

Przed maską widzę długą, pustą szosę, na samym środku plastikowe wiadro leżące w kałuży po ogórkach kiszonych. Jakby ktoś to wiadro tu zostawił w biegu, w ucieczce.

Jedynka, dwójka, powoli, żeby się przyjrzeć. Rzadko widzi się polską wieś, która znika.

Znikanie Nieboczowów przejawia się m.in. brakiem firanek w oknach. Postępuje stopniowo. Można to wywnioskować po świeżości obornika, który zalega na szosie przecinającej wieś. Gdzieniegdzie jeszcze niedawno, tej jesieni, nawożono pola. Gdzieś dalej po opustoszałej zagrodzie biegają kury. Ktoś je zostawił. Zatrzymuję się, zaglądam przez siatkę, widzę, że ten ktoś tu jeszcze wpada, żeby dosypać zwierzakom karmy. Po chwili przez środek podwórka przechodzi wolno i cierpliwie wychudzony szczur.

Woda

Nieboczowy znikają regularnie od lat 1825-28. Tak mniej więcej historycy datują pierwsze powodzie zalewające wieś na długie dni i tygodnie. Tylko w okresie 1871– –1903 w najbliższej okolicy było ich 11. Wylewa Odra. W tym miejscu mała, niepozorna rzeczka, przez którą codziennie przejeżdżają Polacy w drodze na tanie zakupy w Czechach.

Najwięcej wody było w roku 1997. „Powódź stulecia” – jak się o niej mówi – była tragedią na skalę ogólnopolską. Telewizje wysyłały dziennikarzy na południe kraju, żeby pływali ze strażakami po szalejących wodach i pytali ludzi, co dalej.

Ludzie z Nieboczowów dzisiaj pamiętają: jeden miał wodę na pół metra, drugi na dwa. Jeden stracił nową terakotę, drugi cały dobytek. Pomagali sobie, ile mogli. Wiadomo: w Nieboczowach życie takie już po prostu jest. Pamiętają opowieści babek i dziadków o wielkiej wodzie, która nadchodziła, zalewała, a potem odchodziła. Trzeba było się z tym pogodzić.

Nieboczowy leżą niżej niż okoliczne miejscowości. Wieś otaczają grube wały, ale te jak zwykle nic nie dają. Kiedy Odra porządnie wylewa, trzeba zakasać rękawy i brać się za ratowanie. Sprzęty wynosi się na strych (jeśli ktoś ma) albo przyczepy, dachy, gdzie bądź, byle się zachowały. Nowe komputery, radia, telewizory, pralki, dziecinne zabawki i samochody toną w wodzie; z podziemi wypływają nieczystości, pękają szamba, wszędzie brud i smród.

W ten sposób Nieboczowy znikały co jakiś czas i nikt z tym nie dyskutował.

Jeden z mieszkańców mówi: – O wybudowaniu zbiornika wodnego opowiadał mi jeszcze mój dziadek. To zawsze był temat dyskusji. Z tym łączy się wyprowadzka. Całkowita. Cała wieś musi się wynieść, żeby na teren wjechały buldożery.

Sprawa budowy zbiornika stanęła definitywnie po powodzi w 1997 r. Mało kto wie, że to właśnie w tutejszej gminie Lubomia premier Włodzimierz Cimoszewicz powiedział: „Trzeba się ubezpieczać”. No więc żeby się ubezpieczyć na przyszłość, Lubomia postanawia wykopać ogromny dół, do którego w razie potrzeby spłynie nadmiar wód z okolicznych rzek. Z wyliczeń wyszło, że jedynym dobrym miejscem jest teren wsi Nieboczowy.

Liczba mieszkańców (na rok 2008): 500. W większości utrzymują się z górniczych emerytur. Kilka gospodarstw po kilka hektarów. Piętrowe, ale stare domy, raczej do remontu. Od 2004 r. coraz mniej młodych, bo ci wyjeżdżają za zarobkiem. Coraz więcej głosów, że innego wyjścia nie ma – trzeba przesiedlać.

Przesiedlanie trwa regularnie od kilkunastu lat (w 2007 r. miało już nie być jednej piątej mieszkańców). Zaczyna się od wyceny domu, siedliska i ewentualnie posiadanej ziemi. Państwo gwarantuje, że wartość majątku zostanie przeznaczona na budowę nowej posiadłości. Mieszkańcom zostają przedstawione trzy lokalizacje. Wybrali jedną: cztery kilometry stąd, na terenie miejscowości Syrynia.

Są tacy, którzy decydują się z miejsca. Wyprowadzają się jeszcze tego samego roku. Inni, choć nieliczni, czekają do dzisiaj.

Dym

Jednym z ostatnich etapów znikania ma być rozbiórka kościoła. Robotnicy mają przerwę. Nie pochodzą stąd, ale wiedzą, że tutaj mało kto został. Wystarczy, mówią, zadrzeć głowę, spojrzeć, z którego komina leci dym. Leci – znaczy ktoś mieszka. Nie leci – pusto.

W drzwiach i oknach kościoła stoją teraz czerwone cegły. Budynek wygląda, jakby stopniowo zapadał się w ziemię. Robotnicy zrywają właśnie kostkę brukową, po której ludzie chodzili całe dekady.

Nowy kościół stoi w nowych Nieboczowach. Tam kostka brukowa też jest nowa.

Chodzę po wsi i zaglądam w okna domów. Puste ściany, czasem stoły, krzesła, łóżka, szafy. Okazuje się, że są rzeczy, których nie można ze sobą zabrać, które zawsze zostaną na miejscu: tapety, farby na ścianach, grzyb w rogach, kafelki, panele.

Wszystko nasiąknięte domowym zapachem. Smrodem papierosów? Wonią psiej sierści?

Nie można przesnieść trawy czy drzew. Można tylko posadzić nowe. Chodzę i zaglądam do ogródków. Zima dobija kwiaty, nikt już ich nie podlewa, nie opłaca się. Na dachach gnije eternit i rdzewieje blacha. Kto by zabierał ze sobą starą blachę?
Przed jednym z domów stoi terenowy samochód. Po podwórku chodzi leniwie wielki bernardyn. Przygląda się, nie szczeka. Trąca nosem pustą miskę. Wołam, żeby ktoś do mnie wyszedł. W oknach poruszają się firanki. Nikt się nie zjawia.
Znikanie odbywa się w ciszy. Nikt nie podnosi głosu, nie nawołuje sąsiada, nie karci psa, nie kłóci się z żoną. Ci, którzy zostali (dymów wydobywających się z kominów jest zaledwie kilka), nie wychodzą z domów.

Pani Zofia wybiega na chwilę, żeby sprawdzić, dlaczego jej pies tak strasznie ujada. Stoi w samych skarpetkach na chodniku przed piętrowym domem, który opuści w przyszłym roku, i opowiada o przeprowadzce.

– Gdybym mogła, to nigdy bym się stąd nie wyniosła – mówi. – Na Śląsku jestem od trzydziestu lat, pochodzę z lubuskiego. I dobrze mi tutaj. Mieszkamy z mężem, on ma górniczą emeryturę. Mieliśmy trzy hektary ziemi, też zostały wycenione. Tyle dobrego, że nie tylko dom.

Państwo wyceniło majątek pani Zofii i jej męża według przelicznika 4,60 zł za metr kwadratowy pola. Kobieta uważa, że nie jest to wystarczająca cena. Niektórzy sąsiedzi sprzedawali posiadłości prywatnym żwirowniom nawet za 15 zł za metr. – Dom może nie wygląda nie wiadomo jak, ale pomieszczeń mamy tu dużo – mówi Zofia. – A w nowych Nieboczowach za wycenę zbudowaliśmy dużo mniejszy metraż. Mamy troje dzieci, będziemy musieli się jakoś pomieścić.

Dom

Pan Stanisław całymi dniami siedzi w kuchni i próbuje sobie przypomnieć. Wszystko po kolei, jak było. Najpierw przypomina sobie siebie młodego i trochę się przed sobą wstydzi, bo robiło się rzeczy głupie, piło się, paliło jednego po drugim. Ale człowiek był młody, głupota była rzeczą naturalną. Potem przyszło małżeństwo (żona krząta się teraz po pustych pokojach) i praca, praca, praca – wylicza. Kilka hektarów kosiło się kosą (były lata 60.), gołymi rękami, aż odciski pękały. Spało się na sianie, bo chłodniej, piło się mleko od krowy. Potem przyszły maszyny, snopowiązałki, urodziły się dzieci (górnicy; teraz już w nowych Nieboczowach), było lżej.

Pan Stanisław przypomina sobie wszystko z dawnych czasów, ale z tych nowszych nie chce wiele pamiętać. Macha ręką: ech, jaka przeprowadzka, raczej wysiedlenia. Przyszli ludzie w garniturach, powiedzieli, że trzeba się przenosić, że wjadą buldożery, że nie ma innego wyjścia: trzeba zostawić gołe ściany. Pan Stanisław nie mógł sobie wyobrazić, co to znaczy „gołe ściany”. Długo się zastanawiał, kiedy wziąć się za wywożenie tego wszystkiego, co się zebrało przez kilka pokoleń. Potem, jak już się wziął, zastanawiał się, czy kiedyś nadejdzie tego wywożenia koniec. I czy na koniec – jak robili starzy murarze – należy na szczycie pustego domu wywiesić „wiechę”. Bo przecież jak ojciec ten dom postawił, to wiecha była.

Wywożenie rozpoczął od piwnicy. Najpierw „drobnica”: słoiki, kołdry, koce, skrzynki ze starymi butelkami, stare papiery, gazety do spalenia. Potem „grubsze”: szafki, regały, stoły, krzesła, węgiel. Węgla było najwięcej i najgorzej, bo strasznie brudził.

Potem parter, czyli meble z kuchni i pokojów. Łóżka trzeba było wynieść przez okno, bo po remoncie nie mieściły się w nową futrynę. Dalej święte obrazy, telewizory (były dwa), książki (Trylogia, encyklopedie, podręczniki), znowu kołdry i koce, ubrania, jeszcze więcej ubrań. To samo z piętra plus jeszcze jeden telewizor. Wiele rzeczy trzeba było wyrzucić. Według pana Stanisława człowiek w życiu za dużo zbiera. Jakby to wszystko jedno na drugim poustawiać, toby się kupa zrobiła większa niż ten dom.

Dar

Nowe Nieboczowy pojawiają się nagle przy drodze w stronę czeskiej granicy. Widać je od razu po nowych latarniach. Dalej, w równych szeregach, nowe domy (w sumie 42). Mieszkańcy ustalili, że wszystkie powstaną mniej więcej w podobnym stylu: z białymi ścianami i ciemnym dachem. Wyglądają okazale. Podjazdy z eleganckiej kostki, przed wejściami szerokie schody, wokół budynków granitowe okładziny. Obok ogródki ze starannie przystrzyżoną trawą. Żadnych stodół, obór, letnich kuchni. Żadnych kolorowych betonowych ogrodzeń. Na chodniku leży lekka warstwa kurzu, nie ma śladu obornika.

Jedyne podobieństwo do starych Nieboczowów to ludzie. Też pochowani w domach, żyją po cichu, rzadko wychodzą.

W samym centrum kościół, trochę w skandynawskim stylu. Dobrze komponuje się z domami. Na dzwonnicy wisi minimalistyczny zegar. W kościele odprawiają się już msze (proboszcz dojeżdża z sąsiedniej miejscowości), ale nie jest jeszcze poświęcony. Na uroczystości pojawi się pewnie biskup, a na pewno radni i politycy.

Pani Grażyna mówi, że w starej wsi nie była od czasu wyprowadzki. Mówi, że boi się tego uczucia, tego bólu. Na nowe życie nie ma co narzekać, mówi, ale tamto było bardziej „nasze”, „swoje”. Teraz jest tak, jakby ktoś to życie kupił i dał w prezencie.

Obok kościoła spotykam mieszkańca Raciborza, który pracuje przy wykończeniach jednego z budynków. – Ludzie nie będą z panem rozmawiać – oświadcza – bo nie mają na co się skarżyć. Szczęście mieli niesamowite. Niech pan sobie wyobrazi: komu w Polsce proponuje się, że może wybudować sobie nowy dom na koszt państwa? Proszę spojrzeć: tutaj wszystko jest nowe, świeże, prosto ze sklepu. Że nie wszystkim podłączyli jeszcze gaz? Przecież większość ogrzewa mieszkanie kominkiem. Która wieś w Polsce ma same domy z kominkami?

Mój rozmówca nie rozumie, jak niektórzy, zwłaszcza starsi mieszkańcy, mogą narzekać na przenosiny. Przecież to dar od losu. Trochę mieszkańcom Nieboczowów zazdrości. Dostali nowe życie. Bo nowy dom to nowe życie. Każdy, kto przyjeżdża, widzi: biała willa z granitem na ścianach. Dobrobyt.

Kredyt

– Trochę mnie pokrzywdzili – mówi pan Józef, mieszkaniec domu naprzeciwko kościoła. Właśnie wyszedł z garażu. Ciągle coś musi dłubać, bo dom nieskończony. – Pokrzywdzili, bo to było tak: tym, którzy mieli duży metraż, państwo trochę zaniżało wycenę, a tym, co mieli mały – trochę zawyżało. Chyba chcieli to wszystko wyrównać, żeby nie było jakichś konfliktów. Dlatego, żeby wybudować ten dom, musiałem dołożyć z własnej kieszeni. Żyję z żoną i matką, więc metraż musiał być odpowiedni. Prawie 100 tys. dołożyłem z kredytu.

Pan Józef żyje z górniczej emerytury. Pod ziemią przepracował 25 lat. Stare życie przenosił razem z synem. Podstawił przyczepkę i wynosił. Wszystko po kolei, aż do gołych ścian. Do starego domu nie zagląda, bo ściska go w gardle. Na razie nie myśli o momencie, kiedy przyjedzie buldożer i zacznie wyburzać, ściana po ścianie.

Najbardziej szkoda mu stu drzewek ozdobnych i dwóch oczek wodnych. Oczka udało się uratować – sąsiad przygarnął. Ale drzewka się zmarnują. Zostaną zaorane, jak cała reszta roślin, które rosły przy domu przez całe lata.

Oprócz domów w nowej wsi mają powstać ścieżki rowerowe i park z siłownią na świeżym powietrzu. Nowe Nieboczowy stoją na wzgórzach, z których widać Syrynię. Niżej, w dół głównej drogi, stoją domy różniące się kolorem i rozmiarem. Skromne parterówki to budynki socjalne. Bo nie wszyscy mogli liczyć na taką wycenę, z której starczyłoby na nowy dom. – Musimy się zadowolić tym, co jest – mówi Beata, mieszkanka jednej tych z kwater. Żyje z mężem rencistą i dziećmi. Nigdy nie powodziło im się dobrze. Po rodzicach odziedziczyli mały dom, nie mieli ziemi. Twierdzi, że mieszkańcy nowych domów do socjalnych się nie zapuszczają. – W tej kwestii nic się nie zmieniło. Bieda jaka była, taka jest.

Trawa

Zaraz przy wjeździe do nowej wsi znajduje się nowy cmentarz, o którym mieszkańcy nowych Nieboczowów mówią „przepiękny”. Ze starego trzeba było przenieść wszystko. Tak jak z domów – po kolei. Sprzątano kwiaty, rozbierano nagrobki, i znicze. Wyjmowano trumny.

Dzisiaj w Nieboczowach ludzie opowiadają, że niektórych – nawet po 20 latach od pogrzebu – wyjmowano z grobu w całości. Bo w świecie żywych powódź niszczyła wszystko, co po drodze, a zmarłych wielka woda konserwowała.

Spodziewano się 480 szczątków, znaleziono 552, w tym 80 należących do dzieci. Głównie pod jedną z cmentarnych alejek. Specjaliści, którzy pracowali przy ekshumacjach, mieli teorię, że pod alejką były szczątki tych, których rodziny nie wykupiły mogił na kolejne lata.

Pan Józef mówi, że przy ekshumacji bliskich ze starego cmentarza nie był. Poszła jego siostra i opowiadała, że to ciężkie przeżycie, że nie warto.

Wracam do starych Nieboczowów, żeby znaleźć poprzedni cmentarz. Długo szukam miejsca, które wskazywali mi robotnicy zwijający kostkę spod kościoła. Obok przejeżdża na rowerze mężczyzna. Przez ramę roweru przerzuconą ma siatkę z zakupami. Nie jest stąd, ale wie. – Cmentarz? Tutaj, obok – wskazuje palcem na małe, puste pole.

Miejscami na zoranej ziemi zaczyna rosnąć świeża, zielona trawa. ©

Niektóre imiona mieszkańców zmieniłem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2016