Proroctwo wróżbity

Budzę się w nocy i słyszę szum wody. Z minuty na minutę silniejszy. Wstaję z łóżka, podchodzę do okna ze strachem, że znowu... W ciemnościach widzę zniszczony przez ostatnią powódź ogród. Żadnej wody - cisza. Szum jest w mojej głowie.

21.08.2006

Czyta się kilka minut

Karolina Lodwig z córką /fot. Miłosz Poloch /
Karolina Lodwig z córką /fot. Miłosz Poloch /

Wielką wodę, która przeszła dziewięć lat temu przez Kotlinę Kłodzką i Dolny Śląsk, nazwano "powodzią tysiąclecia". Może nikt nie powiedział tego głośno, ale każdy, kto przeżył tamten żywioł, pocieszał się, że prawdopodobnie w ciągu następnych 999 lat nie powinno się zdarzyć nic równie niszczycielskiego.

Dwie poziomice

Początek lipca w Krosnowicach, małej miejscowości kilka kilometrów na południe od Kłodzka, był w 1997 r. ciepły. Słońce raz po raz zaciągały chmury, a w Białej Lądeckiej i Nysie Kłodzkiej przybyło wody - tyle że po deszczu w górach to normalne. Inaczej niż dziewięć lat później, w ludziach nie pojawiał się strach, który nie pozwala na czymkolwiek się skupić i zmusza do chodzenia nad rzekę. Teraz, jak tylko dłużej pada deszcz albo spływa śnieg z gór, spotykają się na żelaznym moście - patrzą na Nysę i sprzeczają się: "wody ubyło", "przybyło - przecież zanurzyły się następne kamienie", "wydaje wam się"...

W 1997 r. woda przyszła w nocy z poniedziałku na wtorek, ósmego lipca. Rwący nurt rozlał się na kilku kilometrach, niosąc drzewa i kamienie z gór, wygarnięte z domów sprzęty i padłe zwierzęta, szlam i śmieci. Na domach pozostał ślad, bo woda jest jak najlepsza poziomica - 1,5 metra od ziemi, czasem wyżej, widać cienką kreskę. Wiele niskich domów, wybudowanych jeszcze w niemieckich czasach, zanurzyło się w wodzie po kraj spadzistego dachu.

W 2006 r. woda "zaczekała" do rana - przyszła we wtorek, ósmego sierpnia. Na murach pojawiła się druga "poziomica", tyle że niżej - na wysokości pięćdziesięciu paru centymetrów. Zalało 70 domów, 93 z 900 rodzin. Woda szybko zeszła, a ludzie zabrali się za porządki: zrywanie podłóg, osuszanie murów, wyrzucanie napęczniałych od wody mebli, znoszenie z poddaszy schowanych tam zawczasu rzeczy. Tęsknią za upałami, a tu jak na złość - mży drobny deszcz. To dopiero sierpień, ale każdy wie, że dni są coraz krótsze, a poranki i wieczory - chłodniejsze. Stare, półmetrowej grubości mury mają coraz mniej czasu, by przed pierwszymi mrozami pozbyć się zgubnej wilgoci.

Chwilowe podtopienie

- Tu będzie pokój mamy i taty, tu kuchnia. Tymi schodami będziemy wchodzić na strych, gdzie będzie nasz pokój - sześcioletnia Aneta rysuje dokładny plan nowego domu. Jej mama, Marta Sandłak, na razie planów nie ma - szuka wyjścia. Musi jakieś znaleźć: od września Aneta i trójka jej rodzeństwa idzie do szkoły, a 1300 zł, jakie mąż zarabia na kolei, nie wystarczy, by rozpocząć "prawie wszystko" od nowa. Oczywiście nie byli ubezpieczeni, no ale przy takich dochodach... Nawet 6 tys. złotych, jakie powodzianie mają podobno otrzymać, nie podnosi jej na duchu. Na razie pieniędzy i tak nie ma, i nikt nie daje gwarancji, że będą, a poza tym - domu za to nie wybuduje, a właściwie na to miałaby największą ochotę. Bo w starym nie ma serca robić czegokolwiek - dopóki nikt się nie zajmie rzeką, to pieniądze stracone.

Wyprowadziłaby się choćby do kontenerów - blaszanych domów, jakie otrzymywali powodzianie przed dziewięciu laty. Wtedy woda stała w jej domu trzy dni. Gdy zeszła, zrobili z mężem podcinkę, wkładając między stare cegły materiały, które miały pomóc w osuszeniu murów. Skuli tynki, wymienili okna. Wstawili do kuchni meble otrzymane w ramach pomocy powodzianom. Jeszcze wierzyli, że warto... Na początku sierpnia nowe meble zostały zalane. Marta wyszorowała je do czysta, ale chyba tylko po to, by zobaczyć, jak płyty wiórowe puchną od wody; może uda się jakoś wykorzystać choć górne półki... W pokoju zerwali podłogę, by wybrać wodę i wyciągnąć zniszczoną watę szklaną. Skuli nawet tynki. Ale to wszystko niewiele daje: plama wilgoci podchodzi coraz wyżej, na stuletnim murze pojawiają się pęknięcia. Pozostał też smród skażonej wody, która wypełniała dom przez kilka godzin.

- Oho! Zbyszek, mamy gości - krzyczy do męża, gdy spostrzega za lodówką kilka mrówek. Znak, że w ścianach pojawiły się kolejne dziury i szpary, a dom zaczął jeszcze bardziej osiadać. - Ciekawe, czy i tym razem, jak po poprzedniej powodzi, nadzór budowlany zapewni, że "można mieszkać"?

Marta wychodzi na tyły domu, gdzie próbują wysuszyć meble. Urody trzydziestoletniej szatynki nie potrafi zeszpecić nawet byle jakie ubranie, w którym sprząta. Nie rozpacza ani nie narzeka.

- Jak polityk może powiedzieć, że to było tylko chwilowe podtopienie? - zastanawia się, patrząc w stronę oddalonej o 300 metrów rzeki. Dziewięć lat temu od innego polityka, i to z przeciwnego krańca sceny politycznej, usłyszała, że "przezorni zawsze ubezpieczeni". Czas też był przedwyborczy. Wszystko się od tamtej pory zmieniło, a czuje, jakby stała w miejscu. Lepiej wrócić do konkretów: - Właściwie nie ma większej różnicy, czy zalało nas półtora metra czy tylko pół metra wody - zniszczenia są podobne. Mieszkać w tym domu nie sposób, na czas remontu przynajmniej dzieci powinny się stąd wyprowadzić.

Marta wraca do domu. Mija lodówkę, do której przyczepiono magnesem kartki z wykazem podręczników, które musi kupić dzieciom. Znajduje wizytówkę: "Andrzej Anulewicz, doradca ministra" i adres Ministerstwa Rolnictwa. Otrzymała ją, gdy ich dom odwiedził Andrzej Lepper, obiecując pomoc. Nie przywykła o cokolwiek prosić, zawsze radziła sobie sama. Ale teraz nie ma już sił i serca - gdy jej rodzina zostanie ze wszystkim sama, siądzie i napisze list. Przypomni wizytę i deklaracje: "Przecież pan obiecał...".

Punkt zero

Rzeką, która budzi strach, jest Biała Lądecka - długi na 48 kilometrów, rwący górski potok. Nie pokonuje żadnych przeszkód, które mogłyby choć trochę osłabić jego siłę. Różnica między wysokością, na której położone są jego źródła, a ujściem do Nysy Kłodzkiej wynosi 1000 metrów. Ci, którzy pobudowali się na poziomie rzeki, są skazani na zalanie za każdym razem, jak tylko wody wyjdą z brzegów.

W krosnowickim "punkcie zero" - miejscu, gdzie Biała wpada do Nysy - ma dom i pola Jacek Puk. Podczas remontu potrafi zrobić właściwie wszystko: położyć nowe tynki, flizy, założyć instalacje, wymurować ścianę. Sam przygotował pokój z kuchnią dla żony i dziecka, wybudował kurnik dla drobiu mamy. Woda zniszczyła mu wszystko, zabrała nawet materiały budowlane. Nim rozpocznie na nowo, chce znaleźć odpowiedzi na kilka pytań.

Przemierza nerwowym krokiem pole, na którym jeszcze kilkanaście dni temu przyglądał się dojrzewającej pszenicy; teraz kłosy leżą pokotem, przyciśnięte kamieniami i żwirem. Obchodzi głęboki na kilka metrów lej, potem przytargane przez wodę wysokie drzewo z korzeniami, wreszcie dociera do rzeki i odwraca się w stronę domu. Wśród wielu pytań ma jedno, zasadnicze: dlaczego państwo nie potrafiło przez dziewięć lat wykupić jego ziemi? Starczy chwilę pomyśleć i każdy powinien się z nim zgodzić: na tym polu trzeba zbudować mały zbiornik retencyjny, który zbierałby wodę z gór. Krosnowice miałyby szansę odetchnąć od powodzi, byłoby to też zabezpieczenie przeciwpowodziowe dla Kłodzka i Wrocławia. Można byłoby pomyśleć o agroturystyce - miejscowość jest malownicza, otoczona górami.

Na razie nie ma co na to liczyć. Z uporem powraca myśl o przekwalifikowaniu ziemi na nieużytki, tyle że to kosztuje 1000 zł. A Jacek Puk ostatnią wypłatę, 500 zł, otrzymał pięć tygodni temu. Na wielkie zbiory raczej nie liczy - przynajmniej przez następny rok nie ma szans stanąć na nogi.

Dziewięć lat temu załatwił znajomych ze spychaczem, by zasypać rów na polu, w którym zmieściłby się pociąg towarowy. We trzech wyrąbywali z okna drzewo, które dostało się z wodą do jego domu. Dziś w chwilach desperacji myśli, że dom i kilka hektarów ziemi nad rzeką oddałby bez jakichkolwiek odszkodowań - za niskooprocentowaną działkę, na której mógłby zbudować mały dom, taki na 80 metrów kwadratowych. Starczy. Sam by go wybudował - przecież prawie wszystko potrafi. Tak chyba zresztą jest najlepiej - liczyć tylko na siebie, swój pomysł, siły, spryt... Sąsiedzi mają swoje problemy. A państwo jest niewyobrażalnie daleko.

Wiara i woda

Ks. prałat Marian Kobylarczyk, proboszcz Krosnowic, obserwuje, jak przybywa mu w kościele starszych ludzi... Gorliwych, ale oni wsi już nie zmienią. Zna każdego, wie, skąd przyjechali. Z dzisiejszej Litwy, Białorusi, spod Sambora i Stanisławowa, jak rodzice sołtysa, z krakowskiego, tarnowskiego, łódzkiego, kieleckiego. Odprowadza na cmentarz pierwszych osadników, patrzy, jak starzeją się ich dzieci. Młodzi wyjeżdżają - coraz częściej, coraz dalej i na coraz dłużej. Zna rodziny, w których nawet czwórka dzieci pracuje za granicą: w Irlandii, Wielkiej Brytanii, Niemczech. Nie dziwi się: nie mieli wykształcenia, pracę znaleźć trudno. Na początku lat 90. w sąsiedztwie upadły trzy PGR-y i z dnia na dzień kilka tysięcy ludzi straciło pracę. Z czasem pojawił się alkoholizm, młodzi sięgnęli po amfetaminę. Ambitni wyjechali, ale...

- Wrócą - zapewnia energicznie sołtys Edward Dąbrowa, który mógłby być ich starszym bratem. - Z doświadczeniem, obyciem w świecie. Wyjechali przecież ambitni, którym za ciasno było w małych Krosnowicach. Tacy sami zbudowali kiedyś Amerykę.

Proboszcz i sołtys znają każdy dom w przyszłej "Ameryce". Proboszcz - bo chodzi po kolędzie, sołtys - bo do niedawna roznosił nakazy podatkowe. Pierwszy zapewnia powodzian, że Bóg człowieka nie opuszcza. Nawet wówczas, gdy przychodzi powódź, której miało nie być, bo to, co przeżyli dziewięć lat wcześniej, wydawało się już doświadczeniem wystarczająco niezrozumiałym i niezawinionym.

- W kościele było mało ludzi - ks. Kobylarczyk, z pochodzenia góral spod Nowego Targu, mówi to spokojnie, bez cienia pretensji, że wiara parafian okazała się za słaba wobec wody i nie chcą szukać pocieszenia tam, gdzie, być może, najszybciej by je znaleźli. Po trzech Mszach niedzielnych już wie, że nie przyszła nawet jedna trzecia jego podopiecznych. "Tylko tyle? A może aż?" - ks. Kobylarczyk przypomina sobie znajomego księdza pracującego w Belgii, który swoich parafian potrafi policzyć na palcach jednej ręki.

Po powodzi z 1997 r. stary kościół na wzgórzu, otoczony murem i pamiętający czasy Niemców-ewangelików, zapełnił się modlącymi krosnowiczanami. Teraz ludzi nie było więcej niż w zwykły dzień.

- Powodzianie są zajęci, ale inni? Przecież ponad 800 rodzin nie ucierpiało - w głosie księdza czuć lekki zawód. - Widać doskwiera im poczucie beznadziei, że to kolejny raz, że już nie ma żadnego "ale taka powódź to tylko raz na sto lat albo tysiąc"... Może przyjść zawsze, ludzie nie widzą końca. Czują się osamotnieni z tym, co przerasta ich siły. Zobojętnieli, także jeden na drugiego.

"Bardziej troszczycie się o sprawy materialne niż duchowe" - usłyszeli parafianie w niedzielę. Woda jeszcze dobrze nie zeszła, gdy pojawiła się pomoc żywnościowa, a z nią pierwsze swary. Pojawiły się plotki, że wystarczy zalana piwnica, by otrzymać 6 tys. zł. Niektórzy zmieniali zdanie: gdy komisja gminna szacowała straty, szkód nie było; gdy rozdawano powodzianom żywność, zaczęli się po nią zgłaszać nawet ci, którym woda wlała się zaledwie do ogródków.

Choćby nielegalnie

- Tacy są ludzie i takimi ich trzeba przyjąć - sołtys Dąbrowa stara się trzymać dystans i wystrzegać się łatwych sądów. Woli pamiętać lepsze momenty, choćby ten, kiedy w domu Ireny Nachornej, obok którego Nysa zmieniła po powodzi koryto, przesuwając je niebezpiecznie blisko posesji, zastał przy porządkach kilkunastu ludzi. Przyjechała rodzina i znajomi, by czyścić, wyrzucać śmieci, być... Rzeka wyrwała kilkanaście metrów sześciennych ziemi, zniszczyła wał zbudowany własnym sumptem przez Nachornych, rosnące nad brzegiem wysokie drzewa zatargała na środek nurtu. Bezpiecznie nie jest, więc zastanawiał się z wójtem nad przydzieleniem rodzinie lokalu zastępczego. Pojawiła się jednak wątpliwość biurokratyczna: czy można dać mieszkanie komuś, kto ma dom? Wyszło na to, że nie.

Pewnych rzeczy sołtys Dąbrowa nigdy nie zrozumie, choćby telefonów z pytaniem, dlaczego "ta woda nie była wyższa", których odebrał mnóstwo, gdy po dwóch dniach powodzi wreszcie pojawił się w domu. Czy kogoś miało nie zalać?...

- Ludzie uciekają w domysły, bo trudno przyjąć wyjaśnienie najprostsze: po tamtej powodzi nie zrobiono nic, by jakoś się obronić przed kolejną, wszystko jedno, niszczycielską czy nieszkodliwą - Dąbrowa nie poszukuje teorii spiskowych. Poniemieckie wały przeciwpowodziowe widuje przecież codziennie - po 1997 r. nawet chwastów na nich nie wykoszono. Dobrze pamięta spotkanie krosnowiczan z przedstawicielem Okręgowej Dyrekcji Gospodarki Wodnej ze Świdnicy. Kiedy upominali się o odbudowę wałów, dowiedzieli się, że ich właścicielem jest kto inny. Gdy otrzymali plany, okazało się, że dom jednego z mieszkańców jest... przed wałem. Przesunięcie kreski na mapie, tak by dom był chroniony, okazało się niewykonalne.

Karolina Lodwig, która ma jeszcze w drzwiach domu worki z piaskiem, pamięta tamto "studium": - Upominaliśmy się o odbudowę wałów, oczyszczenie dna rzeki, bo przecież większość tego, co zebrały Nysa i Biała dziewięć lat temu, leży gdzieś na dnie. Gdy usłyszeliśmy, że "musi powstać studium" - jak rozumiem czyszczenia rzeki i odbudowy wałów - jeden z bardziej krewkich krosnowiczan powiedział, że jeśli pozwolą mu wjechać ciężkim sprzętem na wały, zrobi co trzeba i bez studium.

No i są jeszcze rowy - w wielu miejscach nieczyszczone nawet od 30 lat, choć bywa, że mają odwadniać i 100 hektarów. Między sąsiadami trwają więc dyskusje: czekać na aktywność spółki wodnej, która jest ich właścicielem, czy jednak zrobić coś samemu, choćby i nielegalnie? Ale jak samemu przekopać 400 metrów rowu i to jeszcze zgodnie z zasadami sztuki melioracyjnej? Może już lepiej coś "zorganizować": zamówić ciężki sprzęt i fachowca, który zrobi to szybko i sprawnie. Jakby co - nikt się do niczego nie przyzna. A rowy będą wreszcie czyste.

Kwiat Odry

W szklarni Franciszka Piszczka, historyka i ogrodnika, stoją rzędy doniczek i skrzynek z sadzonkami. Po ubłoconych liściach łatwo rozpoznać, gdzie kończyła się woda i którym kwiatom udało się ocalić choć kilka pąków.

- Ten "okaz" nazwę "Odra 2006" - śmieje się, trzymając w ręku doniczkę z szarą od błota rośliną, której udało się ocalić kilka żółtych kwiatów. W święto Matki Boskiej Zielnej uczestniczył z reguły w konkursach kwiaciarskich, zdobywając główne nagrody, tak więc "okaz" będzie jak znalazł... Gdy po raz kolejny przypomina sobie utracony sprzęt, nawozy, nasiona i skażone sadzonki, o pogodę ducha trudniej. Niedaleko mieszka inny ogrodnik, po tej samej, zagrożonej przez rzekę stronie szosy. "Odważny" - mówili, gdy budował dom, choć wspomnienie powodzi z 1997 r. było jeszcze świeże. Postawił go jednak na sztucznie usypanym wzniesieniu, dzięki czemu ostatnia powódź nie liznęła nawet progu; oblała dom jak wyspę, choć zatopiła wszystkie uprawy.

- Ubezpieczenie? - odpowiada pytaniem pan Franciszek. - Mam, ale nie od wszystkiego. Przy bieżących opłatach po prostu mnie nie stać.

- Rolnicy mają ten sam problem - dopowiada sołtys. - W regionie są duże gospodarstwa, przekraczające nawet 200 hektarów, więc bez ubezpieczenia zbiorów ani rusz. Tyle że trudno ubezpieczyć się od wszystkiego. Znam takich, którzy ubezpieczyli się od suszy, potem jednak przyszła powódź, której już nie przewiduje ich polisa, więc ostatecznie nie mogą liczyć na odszkodowanie.

- Wysiedlenie? - pan Franciszek powtarza kolejne pytanie. - To byłoby najrozsądniejsze wyjście - wysiedlić ludzi z terenów położonych najbliżej rzeki, na wysokości jej nurtu, i przekształcić je w poldery - tyle, że nieludzkie. Sprowadziłem się z Wrocławia do Krosnowic 25 lat temu, kiedy moja mama została sama w naszym domu rodzinnym. Dzisiaj ma ponad 90 lat. Już raz przeżyła rozstanie z ojcowizną i utratę wszystkiego, poza wspomnieniami - po wojnie została wysiedlona spod Lwowa. Ma się na koniec życia raz jeszcze pakować i szukać innego miejsca do życia?

Straty zawsze uda się jakoś odrobić - dziewięć lat temu firmę ogrodniczą pomogła odbudować dotacja z Komisji Europejskiej. Do dzisiaj zresztą przy wejściu do pomieszczeń gospodarczych wisi niebieska tabliczka z unijnymi gwiazdkami i dwujęzyczną informacją.

- Co to się działo! - wspomina pan Franciszek. - Dotację otrzymały tylko niektóre projekty, więc "głośne myślenie", dlaczego pieniądze otrzymali ci właśnie, a nie inni, było prawie powszechne. Niektórzy, by zejść z języków, pozdejmowali tabliczki informujące o dotacji. Ja zachowałem - nie wstydzę się, że dostałem te pieniądze i stanąłem na nogi po 1997 r.

W 2006 r. przyjęty siedem lat wcześniej Program Odra 2006 miał finiszować, zamiast tego przedłużono czas jego realizacji do 2016 r. Nie oczyszczono ani nie poszerzono wszystkich rzek, nie zbudowano potrzebnych zbiorników retencyjnych. Budowa zabezpieczeń przeciwpowodziowych, dzięki którym np. mieszkańcy Kotliny Kłodzkiej mogliby poczuć się bezpiecznie, pochłonie jeszcze sporo czasu i pieniędzy. Chyba że Polska otrzymałaby w latach 2007-13 dotacje unijne, o które się staramy - wtedy inwestycje mają szansę przyspieszyć.

W 2006 r. na Program Odra 2006 przeznaczono z budżetu 80 mln 660 tys. złotych - za tyle można wybudować jeden zbiornik retencyjny. Za mało, by uratować parę takich wsi jak Krosnowice w Kotlinie Kłodzkiej czy w dorzeczu Odry.

Znów w punkcie wyjścia

- Budzę się w nocy i słyszę szum wody. Z minuty na minutę coraz silniejszy. Wstaję z łóżka, podchodzę do okna ze strachem, że znowu... W ciemnościach widzę zniszczony przez ostatnią powódź ogród. Żadnej wody - cisza. Szum jest w mojej głowie - Aneta, córka pani Karoliny Lodwig, patrzy przez duże strychowe okno na ogród, z którego zostały marne resztki. Jeśli nic się nie zmieni, tak jak dziewięć lat temu będą musiały z mamą rekultywować skażoną ziemię na własny koszt. Strych przypomina noclegownię skrzyżowaną z budową, bo krótko przed powodzią rozpoczęły jego remont. Bez kredytów się nie obejdzie, a nie dalej jak w kwietniu spłaciła ostatnią ratę tego, który zaciągnęła, by wyremontować dół domu. Wróciły do punktu wyjścia.

Zofia i Kajetan Lipińscy, o których pisaliśmy po powodzi w 1997 r., nie chcieli zaczynać od początku - stracili prawie wszystko poza murami stuletniego domu i, mimo wahań, wyjechali. Ale domu nie sprzedali, tylko wynajęli. Wracają. Mówią, że tęsknią.

W okolicach Krosnowic, tak przynajmniej twierdzi Henryk Waniek, pisarz i znawca Śląska, mieszkał kiedyś Filipek, "lokalny wróżbita i jasnowidz rzekomo". Miał kiedyś wygłosić proroctwo o dwóch powodziach. Jedna już była. Druga ma sięgnąć zegara na wieży ratuszowej w Kłodzku. Zegary są dwa, na różnych poziomach, ale to właściwie bez znaczenia - nawet gdyby woda sięgała tylko tego niższego, nie tylko miasto, ale cała Kotlina Kłodzka znalazłyby się pod wodą.

Kto się boi proroctwa wróżbity?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2006