Wesele i kilka pogrzebów

Dlaczego nikt nie płacze po liberalizmie? Przeciwnie: wszyscy wieszają na nim psy. Jego naturalni sojusznicy wolą dziś postawy autorytarne i silne państwa narodowe.

05.03.2018

Czyta się kilka minut

Prezydent Chin i sekretarz generalny Chińskiej Partii Komunistycznej Xi Jinping, czyli nowa twarz globalizacji. Hongkong 2017 r. / DALE DE LA REY / REUTERS / FORUM
Prezydent Chin i sekretarz generalny Chińskiej Partii Komunistycznej Xi Jinping, czyli nowa twarz globalizacji. Hongkong 2017 r. / DALE DE LA REY / REUTERS / FORUM

W listopadzie 1989 r. Edward Luce, student nauk politycznych na Uniwersytecie Oksfordzkim, z kilkorgiem przyjaciół uciekł z zajęć. Z nie byle powodu: walił się mur berliński i młodzi studenci historii i polityki chcieli mieć swój skromny udział w dziejącej się na ich oczach historii. Wsiedli do samochodu i po 18 godzinach własnoręcznie, ramię w ramię z berlińczykami, walili młotkami w żelazną kurtynę. Kawałek przywiezionego jako pamiątka muru uchronił ich przed naganą od profesorów – nawet serca statecznych oksfordzkich akademików musiały zmięknąć wobec tego gestu żywego, młodzieńczego entuzjazmu dla tryumfującej nad kruszejącym komunizmem liberalnej demokracji.

Atmosfera optymizmu była zresztą powszechna – chwilę wcześniej w Polsce, kraju Solidarności, odbyły się pierwsze częściowo wolne wybory, a kolejne kraje bloku wschodniego odcinały splatający je z Moskwą węzeł, odbijając od centralnie planowanej gospodarki na wolne wody globalnego kapitalizmu. Swoje powody do zadowolenia znajdowali zarówno zachodni konserwatyści, jak i liberałowie. Jedni cieszyli się, że epokowa misja Ronalda Reagana i Margaret Thatcher się powiodła, drudzy – że demokracja, wolność jednostki i świat bez granic zatryumfują zgodnie tam, gdzie do niedawna zamknięte murami społeczeństwa trzymane były w szachu przez autorytaryzm, monopartię i kolektywizm.

W przeciągu tych burzliwych kilkudziesięciu miesięcy między 1989 r. a ostatecznym końcem zimnej wojny, ogłoszonym ustami odchodzącego amerykańskiego prezydenta, George’a Busha seniora – gdy robotnik dysydent został prezydentem Polski, gdy rozpadało się największe światowe imperium, gdy dawni więźniowie polityczni wypełniali poselskie ławy – powstała też definiująca te czasy ideologia. „Koniec historii”, „ostatnia fala demokratyzacji”, „globalizacja” – eseje Fukuyamy i Huntingtona nadały ton epoce. Strzała historii musiała mknąć naprzód, nie było innego wyjścia.

Dziś jednak pisanie o końcu wszystkich tych procesów stało się wręcz intelektualną modą. Defetyzm względem losów liberalnej demokracji praktykujemy równie gorliwie, co w 1989 r. – tryumfalizm. Lista autorek i autorów, którzy pospieszyli ogłaszać koniec demokracji (liberalizmu, globalizacji, Zachodu), jest imponująca: z każdej politycznej tradycji, kraju i orientacji.

Również Edward Luce, który w 1989 r. chciał być świadkiem tryumfu liberalnej demokracji i własnoręcznie wyrwać cegłę z berlińskiego muru, dziś pisze o jej klęsce. „The Retreat of Western Liberalism” („Odwrót zachodniego liberalizmu”), nowa książka tego dziennikarza i analityka, mierzy się z genezą kryzysu – dlaczego tak fetowany jeszcze ćwierć wieku temu zachodni liberalizm musiał (bo Luce przekonany jest, że musiał) tak nieodwołalnie skończyć?

Miało być wesele

Fundamentem liberalno-demokratycznego porządku była jego gospodarcza wydajność. Przez kilka powojennych dekad można było w ciemno założyć się, że zachodnie (w domyśle liberalne, kapitalistyczne i demokratyczne) kraje będą rozwijać się sprawniej, dostarczać lepszych towarów i usług oraz pewniej gwarantować wolności obywatelskie niż niedemokratyczny „Drugi” i „Trzeci Świat”. To wszystko przy jednoczesnym podwojeniu dobrobytu każdego kolejnego pokolenia względem poprzedniego. Oczywiście w wybranych wskaźnikach gospodarczych albo rozwoju niektórych sektorów przemysłu Związek Radziecki czy Korea Południowa mogły czasem prześcignąć kraje Zachodu, ale klasa średnia – trzon liberalnego społeczeństwa – we Francji, RFN czy Stanach Zjednoczonych nie miała powodów, by mieszkańcom ZSRR czy Korei specjalnie zazdrościć. Związane ze sobą obietnice – demokracja będzie umacniać wolność, a kapitalizm dobrobyt – pomimo kryzysów, fal niezadowolenia i społecznych rewolt pozostawały dla znacznej części społeczeństwa prawdziwe.

Do czasu. Realne płace w Ameryce przestały rosnąć w latach 70. Choć taniały dobra codziennego użytku i elektronika, to niezbędne dla stabilności i klasowego awansu edukacja, ubezpieczenia i opieka zdrowotna drożały nieporównywalnie bardziej. Ceny wynajmu mieszkań rosły szybciej niż możliwości finansowe absolwentów coraz droższych uczelni. Społeczeństwa edukowały się ponad zdolność absorpcji wykwalifikowanych pracowników przez rynek pracy, a społeczna emancypacja kobiet i mniejszości tworzyła presję na wcześniej uprzywilejowanego białego robotnika. Reakcja sprzeciwu na te społeczne zmiany nie była chwilowa, ale na trwałe weszła do amerykańskiej – i nie tylko – polityki.

W Europie Zachodniej otwarte granice oznaczały napływ tanich dóbr i imigranckich rąk do pracy – ale również zaburzenie starego porządku klasowego, ryzyko dumpingu płacowego i egzystencjalny lęk o kształt starzejących się społeczeństw. Obywatele Zachodu nie musieli wczytywać się w roczniki statystyczne, aby zauważyć, że coś jest nie tak – widzieli, że awans, który miał być naturalnym i oczywistym przywilejem życia na Zachodzie, został odebrany pokoleniu ich dzieci i wnuków. W kategoriach bezwzględnych wcale nie żyje im się gorzej niż Chińczykom czy Hindusom – ale mają uzasadnione przeczucie, że róg obfitości globalnego kapitalizmu hojniej wysypuje swoje owoce gdzie indziej.

W Stanach Zjednoczonych – społeczeństwie zbudowanym na idei awansu „średniaków”, gdzie pojęcie „klasa robotnicza” nie funkcjonuje, jest wręcz tabu – w 2000 r. jedna trzecia obywateli deklarowała, że należy do „klasy niższej”. I to po optymistycznej dekadzie prezydentury Clintona, „nowej ekonomii nowych demokratów”, gdy kraj rzeczywiście mógł pochwalić się dobrymi wskaźnikami gospodarczymi. W 2015 r., według Instytutu Gallupa, odsetek Amerykanów określających się jako „klasa niższa” wzrósł do blisko połowy.

Co gorsza, wbrew obowiązującej ideologii, niedemokratyczne systemy, zamiast zdemokratyzować się, aby pokornie gonić Zachód, zaczęły go doganiać bez spełnienia tego pierwszego warunku. Błyskawiczny rozwój Chin Jintao i Xi Jinpinga, relatywna poprawa stopy życia w putinowskiej Rosji, mocarstwowe ambicje Turcji pod przywództwem Recepa Erdoğana – przeczą aksjomatowi o nierozerwalności rozwoju i demokratyzacji.

Zbuntowane przeciw autokratom społeczeństwa „Drugiego” i „Trzeciego Świata” miały domagać się na ulicach demokracji, jednak równie często „Pierwszy Świat” (Occupy i Indignados, Tea Party i Solidarni 2010, greccy komuniści i związkowcy oraz wchodnioniemiecka PEGIDA) domaga się wykopania z siodła swojej własnej klasy panującej – meryto- i technokratów.

Czy musiało do tego dojść? „Najwyraźniej musiało, skoro doszło” – można starym bon motem sparafrazować diagnozę, jaką przedstawia Luce. Systemy, które przestają wypełniać swoją obietnicę, skazane są na kryzys. Zachodni liberalizm i obietnica nieustannego wzrostu nie są wyjątkami. Co więc stoi za genezą sukcesu Trumpa, Orbána, referendum brexitowym i pnącymi się w górę partiami protestu? Tak, oczywiście: „Gospodarka, głupcze!”.

Dla Chińczyka to nie stypa

Ostatecznym znakiem upadku zachodniego liberalizmu jest zdaniem Luce’a – i szerokiego grona amerykańskich autorów – oczywiście zwycięstwo Donalda Trumpa. A konkretnie dwa różne jego antyliberalne wymiary. Po pierwsze, fakt wygranej Trumpa ośmieszył w oczach wielu ludzi – zadeklarowanych przeciwników liberalizmu, jak i przekonanych liberałów – same założenia liberalnej demokracji. Przekonanie, że na wolnym rynku idei zatryumfować muszą te lepsze; że prawda obroni się w opartej na faktach dyskusji; że kompetencje i wiedza ważą więcej niż ślepe oburzenie i kaprys mas.

Zwycięstwo tak paradoksalnej figury – miliardera w roli ludowego trybuna – zepchnęło też spór polityczny z dotychczasowych torów.

Centralne miejsce na agorze zajęły stronnictwa obłudnie opiewające mądrość i moralny kompas „zwykłych Amerykanów” (Polaków, Brytyjczyków, Francuzów). Stanęły one naprzeciw autentycznie wściekłych na ludową głupotę, niewdzięczność i wstecznictwo elitarystów. Na liberalizm – przekonanie o autonomii jednostek, ale i ograniczających ją prawach i instytucjach – nie ma już w takiej pyskówce miejsca.

Po drugie zaś Trump i jego program wyborczy (to, co można nazwać programem) to odwrót od pewników, które przyjmowali i Republikanie, i Demokraci, całe szerokie polityczne centrum. Przy wszystkich różnicach między konserwatywną i bardziej lewicową stroną głównego nurtu liberalny trzon wewnętrznej i zagranicznej polityki USA nie był kontestowany. Dotychczas jedni i drudzy wierzyli w sens „promocji demokracji” i wspierania społeczeństwa obywatelskiego za granicą, w wolny handel i globalizację, multilateralizm w stosunkach międzynarodowych i przyjazne stosunki z europejskimi partnerami. W 2017 r. zatryumfował nacjonalizm w retoryce, protekcjonizm w gospodarce i izolacjonizm w polityce zagranicznej. Wszystko to razem (głęboko „antyamerykańskie” wartości – zdaniem liberalnych komentatorów) oznacza jeśli nie od razu koniec, to najbardziej radykalny od dawna odwrót od liberalnej tradycji.

Edward Luce ilustruje ten pogląd sceną ze szczytu w Davos w 2017 r. – spotkania globalnych decydentów, szefów rządów, bankierów i prezesów korporacyjnych gigantów – „gdzie dokonała się zmiana warty w światowej gospodarce”. W roli obrońcy wolnego handlu, gospodarczej globalizacji i głębiej zintegrowanego świata wystąpił... sekretarz generalny Chińskiej Partii Komunistycznej i prezydent Chińskiej Republiki Ludowej Xi Jinping. Sekretarz Xi antycypował atak na te same wartości ze strony świeżo zaprzysiężonego prezydenta Stanów Zjednoczonych, dla którego kilku czy kilkunastu poprzedników na tym stanowisku wygłoszenie na międzynarodowym szczycie mantry o wyższości kapitalizmu i znaczeniu globalnych instytucji byłoby oczywistą oczywistością.

Tym razem było inaczej: funkcjonariusz partii komunistycznej pouczał świat o wadze relacji handlowych jako honorowy gość zjazdu kapitalistów w kurorcie w szwajcarskich Alpach. Świat, można było pomyśleć, stanął na głowie. Zegar odmierzający historyczne epoki wybił północ. Coś się skończyło, coś się zaczęło. Z tezą, że obserwujemy tektoniczną zmianę światowego porządku, a jednobiegunowy „atlantycki” świat jest zagrożony, trudno się spierać. Fakty na temat wzrostu znaczenia Chin są niezaprzeczalne, a globalizacja dziś ma inny charakter, niż wyobrażali sobie to zarówno amerykańscy „nowi demokraci” lat 90. i neokonserwatyści dekadę później. Model rozwoju kapitalizmu, który sprawdzał się na Zachodzie pół wieku temu, wyczerpał swój potencjał – a wzrost klasy średniej obserwujemy właśnie w Chinach czy Indiach. W krajach Zachodu ta sama klasa średnia deklaruje w badaniach poczucie zagrożenia, niepewności i głęboki pesymizm – co przekłada się na wzrost tolerancji dla postaw autorytarnych i żądanie silnego państwa narodowego.

Jednak tak, jak amerykanocentryzm był wadą popularnych interpretacji „końca historii”, tak być może i opisywany przez Luce’a odwrót zachodniego liberalizmu cierpi na podobną dolegliwość?

Reszta świata

Jeśli utożsamiamy zachodni liberalizm wyłącznie z dominującą rolą Ameryki, powszechną wiarą w prymat wolnego rynku i zgodą na globalizację opierającą się na wielkich traktatach handlowych w rodzaju NAFTA czy TTIP – owszem, zachodni liberalizm znajduje się w odwrocie. Ameryka musi liczyć się i negocjować z państwami o wielokrotnie słabszej gospodarce (Iran), dzielić wpływami z odradzającymi mocarstwami (Rosja), chronić swoją gospodarkę przed technologiczną konkurencją nowych cyfrowych potęg (Chiny). Gdzie się nie obejrzeć, jakaś obietnica protekcjonizmu i wzmocnienie roli państwa – choćby jako obrońcy „tutejszego” robotnika przed imigrantem – podminowuje dotychczas dominujące przekonanie o wyższości rozwiązań rynkowych i nieskrępowanej konkurencji.

W kolejnych krajach to konserwatyści, a nawet skrajna prawica podbiera socjalne pomysły i wyborców lewicy – co jest rewersem sytuacji z ostatniego ćwierćwiecza, gdy to lewica rezygnowała z socjalnego programu i upodobniała się do swoich przeciwników.

Czy splot demokracji i rynku (oparty na globalizacji i handlu) to jednak wyłączne rozumienie liberalizmu? Możemy sobie wyobrazić, że choćby jutro Donald Trump wypowiedział wszystkie amerykańskie umowy handlowe, zamknął granice dla handlu z Meksykiem, zaostrzył prawo imigracyjne, a nawet zbudował swój mityczny mur – liberalna demokracja, ustrój oparty na wolności przekonań i słowa, przejrzystym systemie wyborczym, niezależności instytucji i wolnościach obywatelskich utrzymałby się w świecie Zachodu. Pewnie nie bez uszczerbku, fakt. Ale stan demokracji i kondycja liberalizmu w Polsce, na Węgrzech, w Hiszpanii czy we Włoszech ma mniej wspólnego z bilansem handlowym USA-Chiny, a więcej z decyzjami obywateli i polityków tych krajów. Czy można więc wyobrazić sobie demokrację liberalną bez wielkich traktatów handlowych, wprowadzania recept Światowej Organizacji Handlu, podążania za ekspertyzami Banku Światowego i bez wiary w nieomylność amerykańskiej polityki zagranicznej? Chyba tak.

Teza o zwycięskim pochodzie populizmów i nacjonalizmów w Europie – do której przychyla się autor „Odwrotu...” – także prosi się o głębszą dyskusję. Brexit był niewątpliwie politycznym wstrząsem, ale decyzję o rozpisaniu referendum podjął premier z ramienia Partii Konserwatywnej i ta sama partia wygrała kolejne wybory – antyeuropejski i antyimigrancki UKIP jako siła polityczna po referendum stracił, a nie zyskał wpływy. Czy Wielka Brytania odwróciła się od liberalizmu, czy po prostu od Unii Europejskiej? Podobnie w żadnym z europejskich krajów, które najdotkliwiej odczuły skutki gospodarczego kryzysu w strefie euro (Grecja, Hiszpania, Portugalia i Włochy), nie doszło do nacjonalistycznego, autorytarnego przewrotu. Grecją i Portugalią rządzą koalicje radykalnej lewicy, ale nie wydaje się, aby liberalne prawa i wolności obywatelskie miały się tam gorzej (lub lepiej) niż przed paroma laty. Wzrost popularności partii protestu, ugrupowań nacjonalistycznych lub wprost neofaszystowskich faktycznie niepokoi analityków od Bratysławy po Lizbonę, ale stopniowe gnicie tradycyjnej sceny partyjnej to jeszcze nie powrót do czasów Republiki Weimarskiej.

Partie głównego nurtu, polityczna reprezentacja liberalizmu, zostały w ostatniej dekadzie upokorzone w krajach takich jak Polska czy Węgry, gdzie teza o erozji klasy średniej i ekonomicznych frustracjach znacznej części społeczeństwa jest tylko połowicznie uzasadniona. Fakt, wiele z globalnych trendów na rynku pracy surowo obeszło się z Polakami, Czechami, Węgrami. Ale PiS wygrywał w sytuacji, gdy Polska miała za sobą dekadę wzrostu gospodarczego, rosnących płac i spadku bezrobocia przy względnie stabilnym poziomie nierówności społecznych. Biografie tęskniącego za złotą erą amerykańskiego (białego) kapitalizmu wyborcy Trumpa i zwolennika Orbána czy Kaczyńskiego są siłą rzeczy odmienne. Chyba że chodzi – jak twierdzą niektórzy polscy liberałowie – o płytko ukrytą nostalgię za gierkowskim ciepełkiem małej stabilizacji.

A może Luce jednak ma rację i chodzi w tym wszystkim o globalny proces, którego przemożnej siły nie zmieniają odmienne lokalne tożsamości i historie? Skoro i Polska, i Turcja, i Wielka Brytania są klockami tego samego gmachu zglobalizowanej gospodarki, to w oczywisty sposób podlegać będą tym samym tendencjom, cokolwiek by się działo? Czy bez Orbána, Putina, Erdoğana koło historii potoczyłoby się w analogiczny sposób, a na grabarzy liberalizmu zgłosiliby się w ich miejsce inni? Niestety nie dowiadujemy się tego od autora, bo sukcesom innych niż Trump przywódców „nieliberalnych” – także wiele mówiącym karierom dawnego liberała Orbána albo drodze Jarosława Kaczyńskiego w Polsce – poświęca co najwyżej po kilka akapitów lub zdań.

Gdyby rzeczywiście „zachodni liberalizm” był wyłącznie zakładnikiem powodzenia amerykańskiej Partii Demokratycznej, to nic dziwnego, że nie wszyscy chcą go opłakiwać. Ale bagatelizowanie prezydentury Donalda Trumpa, jak i poważnego kryzysu politycznego centrum w Europie byłoby równie niemądre, co jednogłośne dekretowanie „końca historii” ćwierć wieku wcześniej. Nic, co dzieje się dziś na świecie, nie daje powodu do spokojnego oddechu, a wrażenie, że kolejny wielki międzynarodowy kryzys czai się tuż za rogiem, jest zrozumiałe. Edward Luce sugeruje wręcz, że wojna USA z Chinami – nie zimna, lecz gorąca – byłaby naturalnym skutkiem (autor pisze „ekstrapolacją”) przyjętych w Białym Domu założeń na temat polityki zagranicznej.

Prezydent Trump jest nieprzewidywalny, to fakt, ale światowe kryzysy, wojny i gospodarcze załamania zdarzały się w XX i XXI wieku także za kadencji najbardziej przewidywalnych i racjonalnych przywódców. Amerykański system polityczny – oligarchiczne wpływy możnych sponsorów partii, pozbawianie praw wyborczych biedniejszych obywateli, coraz bardziej dysfunkcyjny Kongres – cierpiał na poważne schorzenia liberalizmu od dawna. Problem w tym, że dla wielu choroba zasłużyła na uwagę dopiero teraz, gdy objawił się Trump.

Ale nie zawsze „Ameryka” znaczy „Zachód”, „liberalizm” znaczy „demokracja”, „rynek” znaczy „wolność”, a „Produkt Krajowy Brutto” to nie jest „dobrobyt”. ©

Edward Luce, THE RETREAT OF WESTERN LIBERALISM, Atlantic Monthly Press, Nowy Jork 2017

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2018